Spider-Man zawsze zajmował szczególną pozycję w obrębie silnie ustrukturyzowanych granic Marvelowskiego uniwersum. Jest to bodaj jedyna figura (może za wyjątkiem Hulka, któremu poświęcony był egzystencjalny eksperyment Anga Lee), która nie jest novum w tym subgatunku, lecz stanowi kolejny już zresztą reboot po wcześniejszych cyklach popełnianych przez Sama Raimiego i Marca Webba. W międzyczasie popełniono zresztą także niewchodzącą do oficjalnego kanonu MCU nagrodzoną Oscarem animację pod tytułem Spider-Man Uniwersum. Ponadto jest to jedyna istotna superbohaterska postać z obszaru Marvela, będąca w gestii wytwórni Sony, do której Disney nie ma wyłącznych praw.
Inna odrębność wynika już tylko z tego konkretnego tytułu, a zatem pierwszego obrazu postavengerowskiego, który jednocześnie domyka trzecią fazę uniwersum. Jak to zwykle bywa w odniesieniu do filmów z tego nurtu, sporządzając recenzję, zawsze należy mieć z tyłu głowy ryzyko spoilerowania, które raz popełnione, spowoduje dożywotnią anatemę ze strony widzów. Mając powyższe na względzie, kierując się daleko posuniętą ostrożnością procesową, piszę w tym miejscu: SPOILER. Spider-Man: Daleko od domu na każdym kroku odnosi się do hekatomby zafundowanej ludzkości przez Thanosa i późniejszej akcji ratunkowej w wykonaniu superbohaterskiej braci. Film otwiera zresztą zabawna sekwencja wystylizowana na uczniowski filmik in memoriam, gdzie przy akompaniamencie piosenki Whitney Houston I will always love you wspomina się tych, którzy polegli w starciu z kosmicznym wrogiem, a całość przypomina nieco sekwencję otwierającą pierwszą część Deadpoola. Jeśli chodzi natomiast o zapowiedź tego, co nastąpi w mało jeszcze sprecyzowanej trzeciej fazie, to oczywiście miarodajne są oczywiście sceny po napisach końcowych, będące znakiem firmowym Marvela. Mając na względzie tylko te krótkie migawki, można w przyszłości spodziewać się prawdziwej fabularnej rewolucji i zupełnie nieoczekiwanych zwrotów akcji.
Twórcy już na samym wstępie nakreślają lżejszą tonację filmu w kontekście do konwencji. Sama osoba Petera Parkera vel Spider-mana to nie pomnikowy posąg, ale niepewny własnej wartości, w szczególności zaś potęgi drzemiących w nim samym mocy, nieco wycofany i nieśmiały nastolatek, który nad ratowanie świata przedkłada miłosne awanse pod adresem uroczej koleżanki ze szkolnej ławy. Oczywiście także w tym miejscu producent Kevin Feige pozostaje wierny strategii nakazującej każdą Marvelowską opowieść lokować w ramach konkretnych wyborów gatunkowych. Ta odsłona perypetii Pajączka jest zatem przede wszystkim inicjacyjnym coming age, ale także komedią romantyczną odnoszącą się do modnego teraz w Hollywood trendu young adult. W tym zakresie kontynuacja filmu Jona Wattsa z 2017 r. nie jest jakoś szczególnie odkrywcza i pozostaje wierna przyjętej w Spider-Man: Homecoming stylistyce.
Tym, co definiuje ów tytuł, jest szeroka warstwa społeczna, jaka otula w gruncie rzeczy prostą historię. Koncentruje się ona wokół postaci Mysterio, granego przez Jake’a Gyllenhaala, którego rysunek psychologiczny może nie do końca został dookreślony, niemniej jednak sama ta figura staje się pretekstem do wplecenia w narrację hiperaktualnych tematów dotyczących zmian klimatycznych, masowej turystyki (dotykającej w ostatnim czasie głównie takie miasta jak Wenecja i Praga, co drobiazgowo przedstawiono w tym filmie),czy też fake newsów i postprawdy. Ten ostatni wątek wydaje się szczególnie interesujący i silnie wyeksponowany. Ma też wymiar autotematyczny i autoironiczny, a sami twórcy w pewnym sensie mrugają do nas okiem i subtelnie dają do zrozumienia, że kino jest jedną wielką iluzją i blagą. Oczywiście można się zastanawiać, na ile aranżacja scen pojedynków w tym filmie jest nowatorska (aczkolwiek jedna zbudowana została na kanwie rozlicznych poziomów fantazji i kreacja ta jest wizualnie olśniewająca, a wręcz narkotycznie psychodeliczna), a także czy europejska peregrynacja Parkera et consortes nie operuje stereotypowymi wyobrażeniami Amerykanów na temat Europy, to jednak w dalszym ciągu jest to znakomita wakacyjna rozrywka, której moment premiery w kinach zdaje się być wręcz idealny.
Fot.: United International Pictures
Film obejrzeliśmy dzięki Cinema City