the future bites

O jeden bit za daleko – Steven Wilson – „The Future Bites” [recenzja]

Steven Wilson powraca z nową płytą The Future Bites. Ucieka tym samym na dobre z szufladki „rock progresywny”, serwując swoim fanom dźwięki elektroniczno-popowe. Niestety przy okazji nagrywa najgorszą płytę w solowej karierze. 

Żeby było jasne – rozumiem koncept The Future Bites. Wiem doskonale, że ta często pozornie lekka, przyjemna, radiowa muzyka służy jako tło do ostrej krytyki nastawionego na sprzedaż i zysk współczesnego świata. Przesiąkniętego konsumpcjonizmem oraz wszechobecną, pozbywającą nas prywatności elektroniką, która jest tylko jednym z wielu uzależnień trapiących ludzkość. W ten dystopijny krajobraz wpisała się jeszcze pandemia COVID-19, która zresztą spowodowała przesunięcie premiery albumu. Co więcej, Wilson sobie tak to wszystko zaplanował, że nie tylko stworzył album z muzyką. The Future Bites to idealnie skrojony produkt dla odbiorcy żyjącego w roku 2021. Artysta obok zawartości dźwiękowej przygotował nawet mocno ironiczne gadżety (limitowane rzecz jasna) takie jak… dziurkacz albo papier toaletowy. Problem polega na tym, że mało kto się nabierze na taką cyniczną zagrywkę. Bo z jednej strony słuszna jest krytyka bezsensownego konsumpcjonizmu i nadprodukcji towarów oraz dóbr wszelakiej maści. Z drugiej strony wygłaszana ona jest przez człowieka, który od początku swojej kariery dosłownie zalewa nas swoją muzyką, oczywiście często wznawianą po latach, niejednokrotnie w wersji po nowym masteringu i ze świeżym miksem, z dodatkowymi utworami, wcześniej nieopublikowanymi lub z dogranymi nowymi partiami perkusji. Powoduje to, że fani mają kilka wydań tego samego albumu na półce. Dobrze, że Wilson rozpieszcza fanów, ale raczej w tym wszystkim liczy się też zwykły interes finansowy. Nie wspomnę, że Steven na nowo miksował albumy klasyków takich jak Jethro Tull czy Yes. Czy światu jest potrzebne kolejne wydanie Close to the Edge Yesów, tylko dlatego, że przy nim kręcił gałkami Steven Wilson? Fani oczywiście zapłacili za nowe edycje. Czujecie ten zapaszek hipokryzji? Bo ja tak.

Być może za tą stylistyczną rewolucją stoi chęć pokazania przez Wilsona, że jest tak samo wielki, jak jego muzyczni bohaterowie z czasów młodości, jak Yes, King Crimson i Genesis. Te bandy niczym kameleon zmieniały swoją stylistykę, robiąc przejście od progresywnego rocka pełnego długaśnych suit aż po mega przebojowy pop okupujący listy przebojów. W dodatku za tymi przeobrażeniami poszedł sukces nie tylko komercyjny, lecz także ten artystyczny (jestem gotowy bronić cyferki Yesów aż po grób). I Steven od jakiegoś czasu przechodzi taką metamorfozę, niekoniecznie oczywistą jak w przypadku Genesis. Znamionował to już poprzedni LP artysty – To The Bone (przypomnijcie sobie dyskotekowy Permanating). I ja bardzo doceniam fakt, że Wilson nie stoi w miejscu, że ma ochotę się rozwijać jako twórca. Tylko że Steven jest na takim etapie kariery, że nie musi już nikomu nic udowadniać. Wiemy, że jest gigantem jako twórca klasycznego progresywnego rocka. Mamy świadomość, że świetnie odnajduje się w muzyce elektronicznej/ambientowej (wystarczy wspomnieć o jego side projekcie z czasów Porcupine Tree – Bass Communion). Wilson jako twórca metalu? Proszę bardzo. Do dzisiaj moim ulubionym dokonaniem Porcupine Tree jest Fear of the Blank Planet z 2007 roku. Lekki, radiowy pop? Dwie pierwsze płyty Blackfield – majstersztyk. Dream pop? Większość wspaniałej dyskografii No-Man. Psychodelia? Pamiętny Up the Downstair Porcupine Tree z 1993 roku.

Steven Wilson - SELF (Official Video)

W czym mam więc problem z The Future Bites? Niestety, zamierzona nieszczerość tej płyty mi przeszkadza. Nie czuję tego po prostu. Inaczej – nie irytowałoby mnie aż tak, gdyby Steven Wilson przygotował zestaw kompozycji jakościowo przynajmniej tak dobry, jak nas do tego przyzwyczaił przez lata swojej kariery. Naprawdę nie chodzi już o elektroniczne, nowoczesne brzmienie, gdzie gitara elektryczna została sprowadzona do roli ozdobnika. The Future Bites pomimo ciekawego konceptu nie chce zostać w mojej pamięci, nie przykuwa na dłużej uwagi, momentami wręcz nudzi, jest muzyką, jakiej mnóstwo w czasach, gdy każdy może ją nagrać i wydać dzięki Internetowi. Inna sprawa, że śpiewanie o problemach współczesnego świata i jego zagrożeniach na przyszłość jest już oklepane w popkulturze na milion sposobów. Doprawdy Wilson nie opowiada nic wstrząsającego o nas i o ludzkości. Może jest to nowość dla boomerów, niekoniecznie jednak dla młodego i świadomego otaczającego go świata odbiorcy. Same kompozycje są najnormalniej w życiu przeciętne, wręcz miałkie. Może takie miały być, kto wie? Radiowe 12 Things I Forgot czy Follower wpadają jednym uchem, wypadają drugim. Brakuje mi w nich Wilsonowskiej lekkości, którą unosiły jego popowe piosenki jak jeżozwierzowe Lazarus czy Hand Cannot Erase z niedawnej, solowej przeszłości. Mogłyby być nagrane przez każdy inny zespół operujący stylistycznie w okolicach pop-rocka. Najdłuższy na płycie Personal Shopper? Irytuje wręcz mocnym, elektronicznym bitem i dłuży się niczym telenowela. Stracone 9 minut życia. Nie ratują tego kawałka wysoki, falsetowy głos Wilsona i kobiece chórki, które wręcz psują mroczny, duszny elektroniczny podkład. Są jednak ciekawe momenty na The Future Bites – jak kroczący, nerwowy, frapujący bogatą aranżacją, ze świetnie zaakcentowanymi instrumentami smyczkowymi Eminent Sleaze czy oniryczny, delikatny, nastrojowy, zdecydowanie mój ulubieniec na płycie – Count of Unease.

Nie ukrywam – The Future Bites to spore rozczarowanie dla mnie. Nie zamierzam jednak postawić kreski na wielkim Stevenie Wilsonie, bo wiem, że jeszcze nie raz zachwyci mnie swoją muzyką, tak jak to czyni już od dobrych 30 lat.

Fot.: Caroline International/Universal Music Polska.

the future bites

Write a Review

Opublikowane przez

Jakub Pożarowszczyk

Czasami wyjdę z ciemności. Na Głosie Kultury piszę o muzyce.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *