Miasteczko Salem

Strasznie już było – Gary Dauberman – Miasteczko Salem

Stephen King ma do ekranizacji swoich powieści albo wielkie szczęście, albo… nie. Kilka tygodni temu na platformę MAX trafiła adaptacja drugiej powieści króla grozy, czyli Miasteczko Salem. Czy dorówna ona świetnemu TO!, czy raczej średniemu remake’owi Carrie z 2013 roku? W końcu za produkcję odpowiada ekipa, która nakręciła świetny remake TO!, więc nie może być źle. Prawda? Prawda?! Recenzja ta ma wydźwięk humorystyczny, ponieważ uważam, że sam reżyser nieco zażartował z widzów, tworząc ten remake. 

Umówmy się, Kinga można lubić, albo nie, ale szacunek mu się należy. Osobiście jestem fanem jego twórczości od najmłodszych lat (do tej pory nie wiem, dlaczego moi rodzice nie interesowali się tym, co czytałem w tak młodym wieku), a Miasteczko Salem jest moją jedną z ulubionych powieści amerykańskiego mistrza grozy. Powieść jest wspaniała za sprawą niesamowitego klimatu sennego amerykańskiego miasteczka z lat siedemdziesiątych i jego ciekawych mieszkańców, a także wybornie poprowadzonego wątku głównego, w którym pierwsze skrzypce grały zarówno potwory, jak i zwykłe ludzkie słabości. Pierwsza ekranizacja z 1979 roku także ten klimat posiada, ale najczęściej wracam do mini-serialu z 2004, gdzie rolę pomocnika antagonisty, Richarda Strakera grał niezastąpiony Donald Sutherland. Ten film ma wszystko – jest wierną adaptacja świetnej książki, utalentowani aktorzy ,,czują” postacie, no i jest straszny nie za sprawą tanich jumpscare’ów, a dzięki atmosferze osaczenia w małym miasteczku opanowanym przez wampiry.

Ekipa filmowa próbująca zrozumieć zamysły reżysera

Kiedy dowiedziałem się, że film w reżyserii Gare’ego Daubermana nie ukaże się jednak w kinach, a trafi od razu na platformę streamingową MAX (dawne HBO), przeczuwałem nadchodzącą katastrofę, a już po pierwszych kilku minutach seansu wiedziałem, że mam rację. W skrócie: do małego miasteczka Salem po latach wraca pisarz Ben Mears, szukający inspiracji do swojej nowej książki. Jednocześnie na głównej ulicy zostaje otwarty nowy sklep przez dwóch tajemniczych przybyszy. Wynajmują oni także złowieszczy dom na wzgórzu, który interesuje także Bena. Wkrótce okazuje się, że nowi mieszkańcy są wampirami i powoli infekują małe Miasteczko Salem.

Kiedy zorientujesz się, że nie będzie to kolejne Skazani na Shawshank

W założeniu całej historii czuć inspirację fenomenalną Inwazją porywaczy ciał, tylko, że zamiast dziwnych kosmitów, mamy do czynienia z klasyczną opowieścią o wampirach. Richard Straker w książce jest adwokatem i pomocnikiem diabła. Otwiera antykwariat, systematycznie jednocząc sobie mieszkańców Salem, przygotowując grunt na nadejście jego pana, Dracu… znaczy się Kurta Barlowa (też z Rumunii). W międzyczasie w tle rozgrywa się dość skomplikowany wątek miłosny pisarza Bena z kelnerka Susan, a także ważną rolę odgrywają problemy egzystencjalne Ojca Callahana. Ba, nawet postać grabarza w oryginale miała swoją (hehe) głębię. Była pewna prawdziwość w relacjach bohaterów występujących w książce, a ich relacje były na tyle skomplikowane, że z niecierpliwością przewracałem kartki, aby dowiedzieć się, co będzie dalej.

Jak myślisz Ralphie, którędy do wyjścia?

A jak jest w Miasteczku Salem z 2024 roku? No cóż. Tutaj widz otrzymuje sztampową aż do bólu historyjkę o wampirach, która jeśli nie nazywałaby się tak, jak się nazywa, w ogóle można by nie skojarzyć jej z Stephenem Kingiem, lub w najlepszym przypadku uznać ją za marną podróbkę. Postacie są płaskie jak kartka papieru, Ben Mears oraz Susan Norton, czyli para, która miała bardzo ciekawą i skomplikowaną relację, została sprowadzona do kompletnie nic nie wnoszącego flirtu ludzi w średnim wieku. Już abstrahując od gry aktorskiej tej pary, na którą ciężko patrzeć inaczej niż przez palce. Mamy tutaj także profanację w postaci wiedzionego na pokuszenie Ojca Callahana. Ten ksiądz był ikoniczną postacią w Miasteczku Salem, a został tylko kapłanem popijającym z piersiówki w najgorszych możliwych momentach, nawet jak na alkoholika. Wiedziałem, że kreacji Strakera – świetnie wykreowanego przez Donalda Sutherlanda – ciężko będzie choćby dorównać, ale nie spodziewałem się, że można ją także zetrzeć z powierzchni fabuły, udając głupiutkiego Igora ze sztampowych horrorów. No cóż, sztuka ta udała się odtwórcy tej roli. Kurt Barlow zaś otrzymał rolę typowego do bólu Nosferatu, i na tym komentarz jego występu należy zakończyć. Oczywiście, jak to u Kinga bywa, nie mogło zabraknąć dzieci, które także są częstymi bohaterami powieści mistrza grozy. Oglądając nowe Miasteczko Salem czasem miałem wrażenie, że ci kilkunastoletni chłopcy dorównują kunsztem aktorskim profesjonalnym aktorom w tej ekranizacji, co wybitnie świadczy o poziomie całego widowiska.

Para głównych bohaterów prezentująca pełną gamę mimiki przez najbliższe dwie godziny

Nawet nie pastwiąc się nad tym typowo niedzielnym widowiskiem, które nie wystraszyło mnie ani razu – jumpscare’y równie dobrze mogłyby mieć licznik czasowy w rogu ekranu, były tak przewidywalne – ten film po prostu nie trzyma się kupy. Od pierwszych minut, kiedy policjant zatrzymuje Bena Maersa i po kilku kartonach znajdujących się w samochodzie dedukuje, że jest pisarzem (gratulacje, Watsonie, aczkolwiek ta sztuka w tym samym filmie uda się jeszcze kilku innym osobom!), ostrzega ulizanego, chuchrowatego humanistę w wypucowanym do połysku aucie, aby nie stwarzał problemów w Miasteczku. BO ON MA ZA DUŻO PRACY. Kilka minut potem mamy próbę jednego z najgorszych zaproszeń na randkę w historii kinematografii (i reakcji na nie), by za chwilę otrzymać scenę, gdzie Ben jedzie na pace pickupa z pewnymi mężczyznami (dlaczego nie przyjechał sam?) aby pomóc w poszukiwaniach zaginionego dziecka. Kiedy wysiada, jeden z nich mówi, aby nie pomagał i wracał do siebie – jakby nie mógł tego wypowiedzieć przed załadowaniem Bena na pakę. Kiedy wszyscy wysiadają, do głównego bohatera podchodzi dyrektor szkoły, który z niewiadomego powodu również na niej jechał i… zaczyna się przedstawiać, mimo, że siedzieli przed chwilą ramię w ramię. Kuriozum tej sceny będą mogli docenić tylko ci, którzy poświęcą dwie godziny z życia na seans nowego Missteczka Salem. Cóż, ekspozycja postaci w Miasteczku Salem jest wyssana z palca licealnego dramaturga.

„Ale kaszanki bym zjadł”

Film na dodatek wydaje się być pocięty, a sceny niekiedy urywają się lub są bardzo uproszczone względem oryginału. Miasteczko Salem to nie materiał źródłowy na akcyjny blockbuster, gdzie z każdej szyi sika krew a na koniec bohaterowie odchodzą po wszystkim w stronę zachodzącego słońca. To studium ludzkiej natury, nieco uproszczone na rzecz formy, z której się wywodzi, ale wciąż zadające fundamentalne pytania na temat ludzkiej natury: jak zachować się w obliczu zła? Jak, mimo przeciwności losu, iść przez życie z podniesionym czołem? Jak żyć w zgodzie ze sobą i własnym sumieniem? Niestety, jedyne pytanie, jakie nasuwało mi się w trakcie tego seansu to „długo jeszcze?”.

Miasteczko Salem polecam niewymagającym widzom na leniwe popołudnie z otwartą propozycją drzemki w trakcie. Żartuję, nie mogę polecić tego filmu nikomu. Dziwię się opinii samego Stephena Kinga, który rzecze takowo na portalu X:

Tak między nami, Twitterze, widziałem nowe „Miasteczko Salem” i jest ono całkiem niezłe. Film został nakręcony w oldschoolowy sposób: powolne budowanie napięcia, ogromna korzyść. Nie jestem pewien, dlaczego WB to wstrzymuje; nie żeby to było żenujące czy coś. Po prostu piszę popieprzone rzeczy

No cóż. Pozostawię to bez komentarza.

Fot.: MAX

Miasteczko Salem

Overview

Ocena
3 / 10
3

Write a Review

Opublikowane przez

Adam Kamiński

Dusza anarchisty ściera się we mnie z romantycznym sercem. Jednego dnia rzucałbym koktajlem Mołotowa i palił rządowe pałace, innym razem wzruszam się nad twórczością klasyków literatury - Tołstoja, Steinbecka czy Remarque'a. W wolnych chwilach potrafię wyruszyć samotnie na szlak i biwakuję w ostępach przyrody. Moim marzeniem jest napisać powieść.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *