Tarantino: Bękart kina

Tribute króla pastiszu czy próba wybielenia wizerunku? – Tara Wood – „Tarantino: Bękart kina” [recenzja]]”

Quentin Tarantino to osoba, której nikomu przedstawiać nie trzeba – „bękart Hollywood” pozostaje nie tylko wielkim reżyserem, ale i wizjonerem, który zmienił historię kina. Dla mnie ma znaczenie szczególne, wszak jest osobą, która zaraziła mnie miłością do X muzy, ale i jasno pokazała, że silne kobiece postaci są elementarną częścią kina i już – wcale dla nich miejsca szukać nie trzeba. Chciałabym z czystym sumieniem powiedzieć, że film dokumentalny o Tarantino był dla mnie pozycją obowiązkową tylko z racji mojego szacunku dla jego dorobku, ale niestety nie mogę. Tu lojalnie uprzedzam – dokument jak dokument, nie mam za dużo do powiedzenia na temat realizacji filmu. W tym przypadku najistotniejsza jest jego treść, której nie da się skomentować w oderwaniu od sytuacji społecznej w USA (i nie tylko), związków Tarantino z Harveyem Weinsteinem i tego, co sam reżyser ma na sumieniu – jeśli więc oczekujecie recenzji, a nie tekstu publicystycznego, możecie się nieco rozczarować. Zanim jednak przejdziemy do kwestii kontrowersyjnych, a dla mnie jako ogromnej fanki twórczości Tarantina, również przykrych, zacznijmy pozytywnym akcentem: Tarantino: Bękart kina to laurka nie tylko dla Quentina, ale i miłości do kina samej w sobie. 

Jeśli nie jesteście znawcami twórczości Tarantina i to Was odstrasza od seansu, już na wstępie muszę zaznaczyć jedno: oczywiście, znajomość dokonań reżysera nadaje dokumentowi większego znaczenia w oczach widza, jednak jej brak wcale nie umniejsza radości z obcowania z tą historią. Tarantino: Bękart kina to nie tylko swoista analiza twórczości tytułowego bękarta, ale i opowieść o tym, jak trafić z kanapy kumpla na czerwony dywan w Cannes; historia tego, jak mimo wszelkich przeciwności, jedynie w oparciu o własny talent i niewiarygodną pasję, można stać się kimś wielkim. Tarze Wood, odpowiedzialnej za reżyserię i scenariusz dokumentu, dzięki temu, że zrezygnowała z udziału samego Tarantino, skupiając się przy tym na jego współpracownikach, udało się stworzyć niesamowitą, rodzinną wręcz atmosferę. Aktorzy, kaskaderzy i producenci współpracujący z Quentinem, dzieląc się anegdotami o reżyserze, tworzą ciepły obraz Tarantina, przedstawiając go jako pochłoniętego kinowym perfekcjonizmem wariata. Przy tym Tara Wood nie ucieka od rzeczowej analizy ośmiu filmów reżysera. Dokument bezbłędnie unaocznia geniusz człowieka, który przemycił komercyjne kino akcji na filmowe salony, albo odwrotnie – nadał kinowej alternatywie bardziej przystępnego od produkcji Godarda wyrazu. Przyjemnie jest obserwować, jak w oparciu o początkowo niskie, żeby nie powiedzieć żałosne, środki powstało jego kinowe uniwersum, gdzie z pozoru niezwiązane ze sobą postaci w ostateczności wiele łączy – na więzach krwi począwszy, anegdotach i romansach skończywszy. Zresztą, jednym z największych osiągnięć Bękarta kina pozostaje udana próba uwrażliwienia mniej uważnych widzów na detal, twarde trzymanie się subgatunków, a przy tym zabawę konwencją, których połączenia nie można nazwać inaczej niż wirtuozerią. Wciąż wydaje mi się niemożliwym, jak z miłości do „kina klasy B” wyniesionej z wypożyczalni kaset mogła powstać prawdziwa sztuka, nie tylko piękna w technikaliach, której doświadcza się wszystkimi zmysłami (motyw jedzenia w filmach Tarantina to temat na zupełnie inny, choć równie obszerny tekst), ale i kontrowersyjna. Choć dzisiaj litry sztucznej krwi wylane na planie Wściekłych psów nikogo nie szokują, na początku lat 90. musiały wywołać prawdziwą burzę. Człowiek znikąd śmiał dotknąć etosu kina gangsterskiego, funkcjonującego pod znakiem dystyngowanych i wiernych gatunkowi Francisa Forda Coppoli i Martina Scorsese? Tak nie można! Oczywiście, z każdym kolejnym filmem było już tylko gorzej. Eli Roth, komentując swoją rolę w Bękartach wojny, powiedział coś, co można uznać za trafne podsumowanie dokonań Tarantina – tylko on jeden mógł z żydowskiego brutala zrobić maszynę do zabijania nazistów i odwrócić bieg historii. Tylko o Quentinie można powiedzieć, że jego kino łagodzi grzechy świata, tworząc zupełnie inną, alternatywną rzeczywistość, w której pewnie wolelibyśmy żyć. Rzeczywistość, w której Sharon Tate żyje, kobiety doświadczone przemocą, również seksualną, pozostają niezłomne jak Panna Młoda, sprawiedliwości staje się zadość, a Django ratuje swoją ukochaną przed rychłą śmiercią. No ale to nie jest świat, w którym żyjemy i tu zaczynają się schody. 

Przez cały czas trwania seansu nie mogłam się oprzeć wrażeniu, przechodzącemu w wyrzuty sumienia, że zachwycam się nie tylko geniuszem, ale i charakterem kolejnego hollywoodzkiego przemocowca. Tara Wood oczywiście nie ucieka od tematu Harveya Weinsteina – producenta filmowego oraz wieloletniego współpracownika Tarantina, który wreszcie trafił tam, gdzie jego miejsce – nie na czerwony dywan, a na listę więźniów i przestępców seksualnych. Jak możecie się domyślić, od tego momentu tekst stanie się nieprzyjemny – jeśli jesteście wrażliwi na temat przemocy seksualnej, prawdopodobnie z oglądania końcówki powinniście zrezygnować. Od tego momentu też, parafrazując słowa Pani Agnieszki Holland, czegokolwiek bym nie napisała, sama się ze sobą nie zgodzę. 

Zacznijmy więc może od tego, co można stwierdzić z całą pewnością: tak, gwałciciel i sexual predator stoi za sukcesem Tarantina. Czy twórca Pulp Fiction trafiłby na karty kinowej historii bez pieniędzy Weinsteina – tego nie wiem. Wiem za to, do czego przyznał się sam reżyser: Tarantino był świadomy, z kim współpracuje. Uma Thurman, będąca nie tylko jego współpracowniczką, ale i muzą, poinformowała reżysera jako swojego przyjaciela (sic!), o tym, że była molestowana przez Weinsteina, a Tarantino nie zrobił z tym absolutnie nic. Czy ktokolwiek z nas może być pewny, że w starciu z tak ogromnymi pieniędzmi i sięgającymi wszędzie koneksjami producenta, który potrafi zniszczyć karierę jednym słowem, zachowałby się inaczej? Pewnie nie. Czy to wystarczające usprawiedliwienie? Nie dla mnie. I właśnie z tym wiąże się największa wada Bękarta kina Tara Wood nawet nie podejmuje próby obiektywnego spojrzenia na wątek kontrowersyjnej współpracy, ślepo wybiela postać reżysera, niemal wprost mówiąc, że gdzieś tam w jego filmach znajduje się usprawiedliwienie bierności, a tak najzwyczajniej w świecie nie jest. Przy tym perfidia, z jaką wybrano datę rozpoczęcia produkcji dokumentu, aż bije po oczach. Wiedzą powszechnie znaną jest to, że filmami Tarantina będziemy się cieszyć krótko – został już tylko jeden do dopełnienia „wielkiej dziesiątki” reżysera, po której Quentin ma się zająć innymi projektami. Naprawdę nikogo nie dziwi, że dokument podsumowujący karierę reżyserską został skończony nie po zamknięciu całego rozdziału twórczości Tarantino, ale jeszcze przed premierą Once Upon a Time in Hollywood? Dziwnym trafem akurat wtedy, kiedy Harvey Weinstein stał się twarzą moralnej zgnilizny przemysłu filmowego. No ale cóż, przypadki chodzą po ludziach, prawda?

Daleka jestem od skłonności do nadmiernej poprawności politycznej, której u Tarantina można szukać na próżno; dostajemy dużo mizoginii, rasizmu i przemocy, które są ceną za, chociażby, realizm językowy postaci. Tak jak rozumiem konwencję, tak rozumiem, że dla kogoś może być zwyczajnie krzywdząca, dlatego nie dziwi mnie dialog w Dear White People, w którym grupa czarnoskórych studentów traktuje Samuela L. Jacksona jak przepustkę Tarantina do poprawnego politycznie używania n-word. Rozumiem, że Leonardo DiCaprio miał z tym słowem na planie Django problem, że historię napisali biali ludzie wzbogaceni na niewolniczej pracy, też przyjmuję do wiadomości – takiego słownictwa używali, więc tę kwestię odłóżmy na bok. Odłóżmy na bok i to, że silne kobiece postaci w filmach Tarantina zawsze nabierają charakteru pod wpływem przemocy – wszak to samo dotyczy bohaterów męskich, zresztą u kogo, jak u kogo, ale u Quentina przemoc ta bynajmniej nie jest romantyzowana (z pozdrowieniami dla naczelnej mizoginistki, Blanki Lipińskiej). Trudno mi jest również nazywać Quentina mizoginem tylko na podstawie ciągle przewijającego się w jego filmach wątku przemocy seksualnej – nie nazwę tak również Stanleya Kubricka, chociaż Mechaniczna pomarańcza jest trudnym, nawet nie seansem, a przeżyciem – zarówno filmowa, jak i  ta książkowa, autorstwa Burgessa. Zastanówmy się jednak nad tym: jeśli przyjmiemy, że mizoginia jest kwestią jedynie postawy życiowej, a nie artystycznej konwencji, czy możemy „rozgrzeszyć” człowieka, który wiedział o zbrodniczych praktykach Weinsteina, tylko dlatego, że bohaterka Kill Bill stała się kobiecym wzorem przezwyciężenia traumy, zresztą tej samej, którą przezwyciężać musiały wieloletnie współpracowniczki Tarantina, również z jego winy? 

Tarantino: Bękart kina

Nie mam żadnej odpowiedzi na to pytanie, bo każda wydaje mi się z jakichś względów niewłaściwa. Na całe szczęście wcale nie muszę jej mieć – nie zbawię nią świata, co najwyżej ulżę swojemu sumieniu, kiedy jesienią po raz kolejny włączę Annie Hall czy China Town. Prawdziwy problem leży w tym, że dla wielu fanów twórczości Tarantina kinowa perfekcja jest jedynie tak ważna, jak idący za nią przekaz. Był dla mnie tym lepszym niż Woody Allen czy Roman Polański; był osobą dającą kobietom nie tyle szansę zaistnienia, ile przestrzeń do równoprawnego funkcjonowania w kinie. Okazuje się, że w ostatecznym rozrachunku, poza ekranem, wcale im tej przestrzeni nie zapewnił – nie mówiąc już o bezpieczeństwie. Nie chcę nikogo przekonywać do przeprowadzenia hollywoodzkiej inkwizycji; zresztą, na mojej półce dalej dumnie stoi fizyczne wydanie Pulp Fiction, które w najbliższym czasie nie wyląduje ani w koszu, ani za oknem. Możemy się ze sobą nie zgadzać: dzielić na obozy obrońców i zagorzałych przeciwników sztuki tworzonej przez przemocowców, wreszcie możemy się spierać na temat tego, kogo do tego „zaszczytnego” grona w ogóle należy zaliczyć. W całej tej sprawie tylko jedna rzecz pozostaje dla mnie pewna – milczeć nie możemy. Nie palmy na stosie filmów, których producentem był Harvey Weinstein – po prostu nie dopuśćmy do tego, by przemysł filmowy został zdominowany przez ludzi jego pokroju. Jak to zrobić skutecznie, jednocześnie unikając cenzury? Nie mam pojęcia. Dlatego właśnie, zamiast dzielić się jakąkolwiek odpowiedzią, jak na frustrata przystało, zostawiam Was z moim żalem do Quentina Tarantino. Człowieka, który miał być wzorem, a z którego autorytetu zostały tylko przeprosiny.

Tarantino: bękart kina (QT8: The First Eight) - trailer | 17. Millennium Docs Against Gravity

Fot.: Millenium Docs Against Gravity/canalplus.com

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *