Są takie filmy, po obejrzeniu których nie potrafimy zebrać szczęki z podłogi. Są produkcje, które raz obejrzane – na zawsze zmieniają jakąś cząstkę w nas samych, sprawiając, że inaczej patrzymy na pewne aspekty życia, inaczej oceniamy pozostałe filmy, zmieniamy jakiś pogląd, bądź jeszcze bardziej się w nim utwierdzamy. To dzieła bliskie naszym sercom, które wywołały na nas piorunujące wrażenie i tkwią w nas nawet na wiele lat po tym, jak obejrzeliśmy je po raz pierwszy. Nie zawsze są to produkcje łatwe i przystępne, dlatego do części z nich niekoniecznie jesteśmy gotowi wracać. W kinematografii piękne jest to, że nieustannie opowiada jakieś historie. Każdego tygodnia twórcy za sprawą dystrybutorów zalewają nas swoimi produkcjami, oferując własne wizje dotyczące najróżniejszych spraw. Wybór filmów jest tak kolosalny, że można dostać zawrotów głowy. W tym oceanie dzieł każdy może znaleźć coś dla siebie i prędzej czy później trafi się obraz, który będzie właśnie tym wyjątkowym, który idealnie wpasował się czy to formą, czy też treścią w nasze poglądy, dzięki czemu to właśnie ta, a nie inna produkcja jest dla nas tak szalenie istotna. A jeszcze piękniejsze w tym wszystkim jest to, że to, co dla kogoś jest wybitne, zmieniło sposób postrzegania, bądź przemawia każdą minutą czasu ekranowego wprost do najgłębszych zakamarków naszej duszy, dla innych może okazać się tylko kolejnym filmem, który gdzieś i kiedyś obejrzeli. Prezentujemy dziś filmy, po obejrzeniu których nic już nie jest takie samo i każdy z trójki naszych redaktorów argumentuje swoje wybory. Może część z Was ma podobne odczucia względem przedstawionych tu dzieł? A może kompletnie się nie zgadzacie i to, co znalazło się w dzisiejszej odsłonie cyklu Trzy po trzy, okaże się dla Was obrazami pozbawionymi tej magii, którą dostrzegli w nich nasi redaktorzy? Niezależnie od tego, jak będzie – zapraszamy do lektury, późniejszej dyskusji oraz zachęcamy do wskazania Waszych filmów, po obejrzeniu których nic już nie jest takie samo.
Małgosia Kilijanek
Z dystansu (2011), reż. Tony Kaye
Jak, będąc nauczycielem, zachowywać dystans tak, by nie stworzyć emocjonalnych więzi z uczniami? Przykładem na to jest Henry Barthes, grany przez Adriena Brody’ego – nauczyciel zastępczy, który ma zmierzyć się z prowadzeniem lekcji w klasie zdegenerowanej moralnie amerykańskiej młodzieży. Już pierwszego dnia w pracy zderza się z ponurą rzeczywistością braku kultury i wyjątkowej bezczelności podopiecznych, których rodzice nie interesują się ich kształceniem. Lecz nie tylko na uczniach skupia się obraz filmowy, a zwraca też uwagę na problemy pedagogów: zwątpienie w swoją edukacyjną misję, nienawiść do uczniów, depresję, uspokajanie zszarganych nerwów środkami farmakologicznymi. Chaotyczne kadry ukazują błędy systemu szkolnictwa i wiążące się z nimi upadające idee.
Obraz Tony’ego Kaye’a przedstawia szkolne i życiowe problemy wyjątkowo autentycznie, będąc przy tym dogłębnie poruszającym i zapadającym w pamięć. Od początku do końca na ekranie rozgrywa się psychologiczna apokalipsa życiowa bohaterów, odkrywając to, co boli, co niszczy człowieka od wewnątrz. Fabuła przeplatana scenami wywiadów z nauczycielami podrzędnej placówki oświatowej, przy narracji Henry’ego Barthesa, pozwala na dostrzeżenie tego, jak głęboka i złożona jest postać głównego bohatera. Choć trudy wychowania zbuntowanej młodzieży i opieka nad schorowanym dziadkiem nie są powodami do bycia optymistą, zastępczy nauczyciel stara się zachowywać serdecznie. To on potrafi zaopiekować się nastoletnią prostytutką i dostrzec talent u nieśmiałej, a wyszydzanej ze względu na sylwetkę uczennicy. W świecie pełnym zła i nienawiści stara się, wbrew wszelkim przeciwnościom, czynić dobro. Niesamowity Adrien Brody potrafi w swej roli wyrazić cały wachlarz naturalnych emocji, począwszy od głębokiego zamyślenia i wycofania, po płacz oraz krzyk przy rzucaniu w sali krzesłami. Potęgujące napięcie i przygnębienie kadry dają jednak mały płomyk nadziei, który wraz z zakończeniem ledwo się tli.
Pełne patosu sceny zagrane są perfekcyjnie, gdyż zarówno role pierwszoplanowe, jak i drugoplanowe, zasługują na wyróżnienie. Ścieżka dźwiękowa dobrze wpasowuje się w filmowy klimat. To kino ambitne, przesycone ciekawymi epizodami, dobrymi dialogami i przejmującymi postaciami. Depresyjne, o słodko-gorzkim zakończeniu, ale będące z pewnością pozycją obowiązkową na liście filmów, które należy w życiu obejrzeć.
Ona (2013), reż. Spike Jonze
Niedaleka przyszłość, pełna nowoczesności oraz koalescencji świata rzeczywistego z wirtualnym. A w niej mężczyzna, Theodore Twombly, mieszkający samotnie w wielkim mieście, Los Angeles, i pracujący w firmie, w której na zamówienie klientów pisze ręcznie osobiste listy miłosne. Czasy mu współczesne nie mają prawa istnieć bez wszechogarniającej technologii, ludzi nieustannie korzystających z telefonu, minimalistycznych apartamentów i szklanych wieżowców. Ale kto dziś jest w stanie funkcjonować bez smartfonu i internetu? Spike Jonze przedstawia w swym filmie bardzo realną wizję tego, co może nastąpić za kilkanaście lub kilkadziesiąt lat. Główny bohater, grany przez Joaquina Phoenixa, jest w trakcie rozwodu, a samotność chce zdusić dzięki… komputerowemu systemowi, OS1, który staje się jego prywatną sekretarką (Scarlett Johansson). Sztuczna inteligencja o imieniu Samantha zajmuje się porządkowaniem jego skrzynki mailowej, prowadzeniem terminarza, ale także zaspokajaniem innych potrzeb, takich jak życiowe rozmowy, żarty czy flirt.
Od asystentki, przez przyjaciółkę, po… kochankę. Czy możliwy jest jednak związek człowieka z tego typu urządzeniem? Wraz z rozwojem relacji główny bohater powoli odzyskuje radość życia, a Samantha informuje go o tym, że odkrywa w sobie prawdziwe uczucia, których nikt nie zaprogramował. Ich uczucie przechodzi etapy zupełnie jak te międzyludzkie, w tym zarówno wzloty, jak i upadki. Kiedy OS1 ma szansę się uniezależnić, a Theodore nie jest w stanie dotrzymać jej kroku, pojawia się zazdrość i niepewność. Ona to opowieść nie tylko o przygnębiającej przyszłości, ale o bardzo aktualnym stanie relacji międzyludzkich. O tym, że zamiast widywać się na żywo, ludzie wolą konwersować wirtualnie i przy tym kreować wizerunek odmienny od tego, który istnieje w rzeczywistości. U Jonze’a nie brak również refleksji o samotności i miłości. Gdyż tak naprawdę to romantyczny melodramat science fiction, który skupia się na relacji człowieka z maszyną, opierającej się na wyobrażeniach. Prezentowana forma alienacji człowieka zdaje się być nieunikniona i jest w stanie poruszyć. Do fantastycznej gry aktorskiej przyczynia się przede wszystkim Joaquin Phoenix, którego określić można mianem mistrza niepozornych gestów i wiele mówiących spojrzeń oraz grająca głosem Scarlett Johansson (nawet w scenie miłosnej jest w stanie mową przekonać widza do swej realności). Na uwagę zasługuje też niepozorna i subtelna Amy Adams, wcielająca się w rolę przyjaciółki głównego bohatera. Wyjątkowo dopasowana ścieżka dźwiękowa stanowi idealne tło dla rozgrywanych wydarzeń. Pełen szczerości i emocji sentymentalny obraz miłości może poruszyć, lecz nie faktem związku człowieka z maszyną, ale poszukiwaniem odpowiedzi na pytanie: czy człowiek jest w stanie jeszcze naprawdę kochać?
Z pewnością seans ten daje do myślenia nad tym, do czego może doprowadzić ludzi szybki rozwój technologiczny, oraz co tak naprawdę jest najważniejsze w życiu człowieka i w relacjach międzyludzkich. Podobno jest to film, którego jednokrotne obejrzenie wystarcza, ze względu na emocje, jakie wywołuje. Póki co jestem zwolenniczką tej teorii i choć to estetyczne, pastelowe i przyjemne dla oka dzieło, nie planuję w najbliższym czasie jego powtórnego obejrzenia.
Wszystko za życie (2007), reż. Sean Penn
Zacznę od tego, że to jeden z najwspanialszych filmów, jakie kiedykolwiek powstały. Na oczach widzów przez dwie i pół godziny rozgrywa się niesamowita historia, która w dodatku okazuje się być opartą na faktach. Główny bohater, Chris McCandless, po ukończeniu college’u postanawia rzucić wszystko i udać się w samotną podróż na Alaskę. Zrywa kontakty z rodziną, oddaje na cele charytatywne oszczędności, niszczy swoje dokumenty i pod przybranym imieniem Alexander Supertramp rozpoczyna wyprawę swojego życia, podczas której spotyka ciekawych ludzi, takich jak młodzi podróżnicy z Europy, para hipisów w średnim wieku, młoda piosenkarka czy starszy garbarz. Jego pragnieniem jest życie w zgodzie z naturą, z dala od ludzi, a w czasie wędrówki zmienia perspektywę postrzegania świata i podejście do życia. Bo czym jest samotna podróż? Nie tylko odkrywaniem świata zewnętrznego, ale przede wszystkim odnajdywaniem porozumienia z własnym wnętrzem. Wyjątkowo poruszające życie koczownika, mogącego szczycić się prawdziwą wolnością, niebywale intryguje i budzi ogromny podziw.
Wielokrotnie patrząc na ekran, można zastanowić się, czy samemu można by odważyć się na tyle, by uczynić to samo, co główny bohater. Historia ta przeplatana jest cytatami z książek, które czytał Chris, a jeśli chodzi o przedstawiane emocje – raz odnosi on sukces, a raz porażkę. Zupełnie tak jak w życiu każdego z oglądających. Dzieło Seana Penna jest jednocześnie proste i uniwersalne, a zarazem wyjątkowo wzruszające. Daje do myślenia, otwiera umysł i każe zastanowić się, jak obarczeni ograniczeniami jesteśmy w dzisiejszym świecie. Wyścig szczurów, częste frustracje, podążanie za trendami i kreowanie życia w wirtualnym świecie. Kto byłby dziś równie odważny jak Alexander Supertramp, by odciąć się od tak wyniszczającej realności i wrócić na łono natury? Grający podróżnika Emile Hirsch stworzył postać wyjątkową, inspirującą oraz bardzo autentyczną. To chłopak inteligentny, sympatyczny, posiadający zapał i idee. Smutną refleksją jest za to zwrócenie uwagi na dystans, jaki oddziela żyjącego w betonowej dżungli człowieka od przyrody, niesamowicie utrudniający mu powrót do korzeni. Chociaż Supertramp często wpada w kłopoty, daje radę pokonać wszelkie przeciwności i dążyć zgodnie z planem do osiągnięcia harmonii z naturą. Czy to jednak możliwe? Wszystko za życie trzeba obejrzeć i się o tym przekonać.
Przepiękne kadry, cudowne dźwięki oraz świetna gra aktorska tworzą dzieło, które chwyta za serce i nie pozostawia człowieka takim samym, jakim był przed seansem. Ukazanie alienacji w świecie nie ludzi, a matki natury, to niecodzienny zabieg. To opowieść o wyobrażeniu idealnego świata, który przecież nie ma prawa istnieć. Podróż na Alaskę staje się wyprawą symboliczną, pełną swobody i dzikości. Niech podsumowaniem będzie jednak cytat z filmu: Szczęście jest autentyczne tylko wtedy, gdy się nim dzielisz.
Mateusz Cyra
Incepcja (2010), reż. Christopher Nolan
Nie wiem, jakimi kryteriami posługują się ludzie przy wystawianiu najwyższych ocen filmom, ale moje są dość proste: obejrzane przeze mnie dzieło otrzyma ode mnie przysłowiową “dychę” w sytuacji, gdy film idealnie trafi do mojego wnętrza, poruszając we mnie to, czego żaden inny nie poruszył. Musi być w nim owo magiczne “coś”, które sprawi, że będę tkwił w tym wykreowanym świecie i będę chciał nieustannie wracać do tego filmu, a z każdym seansem wyciągnę z niego coś, czego wcześniej mi się nie udało. I chociaż wiem, że dana produkcja może wcale nie zasługiwać na najwyższą notę, jeśli tylko powyższe kryterium zostanie wypełnione, nie zawaham się przy wystawieniu oceny. Tak też jest z Incepcją Christophera Nolana. Ani wcześniej, ani później żaden film fabularny nie wywołał we mnie takiego wewnętrznego spustoszenia, paradoksalnie dając mi materiał do analizy, snucia teorii i dopowiadania sobie własnych alternatywnych ścieżek na długie lata. Do dziś obrazy z thrillera Nolana są we mnie jak żywe, soundtrack z filmu pojawia się w moich głośnikach przynajmniej raz na miesiąc, a poruszana tematyka pobudziła na nowo odstawione w kąt zabawy ze świadomym śnieniem. Do dziś zastanawiam się, czy mój osobisty fenomen Incepcji polega na tym, że już przed filmem poznałem smak świadomych snów, dzięki czemu mogłem pełniej utożsamić się z Cobbem i jego problemami, czy też powód jest zupełnie inny. Tak jak już wspomniałem – na każdego odbiorcę dany film zadziała inaczej i składa się na to mnóstwo elementów, a jednym z nich jest nasz bagaż doświadczeń oraz osobiste preferencje. Incepcja niemal kropka w kropkę w te moje upodobania trafia, raz za razem rozkładając mnie na łopatki i sprawiając, że każdy seans jest dla mnie nowym, pełnym emocji przeżyciem, mimo że znam ten film już niemalże na pamięć. W moim personalnym rankingu jest najpierw film Nolana, potem długo, długo nic, a dopiero potem mam w sercu miejsce na inne produkcje. Z tego względu czasem zastanawiam się, czy nie przewartościować mojego systemu oceniania, tym samym zachowując prawo do najwyższej noty tylko dla Incepcji, potem jednak przychodzą do mnie myśli, że kilka innych filmów cenię najwyżej z innych względów, dlatego do tej pory jednak wyznaję zasadę przytoczoną na początku mojego wywodu. Dlaczego blockbuster o włamywaniu się do cudzych snów, celem odkupienia samego siebie, jest dla mnie tak ważnym dziełem? Składa się na to wiele czynników – o części z nich wspomniałem wyżej, ale wypadałoby dołożyć do tego inne elementy. Tak się składa, że za powstanie Incepcji odpowiedzialny jest mój ulubiony reżyser. Główne role grają w nim moi ulubieni aktorzy (Leonardo DiCaprio oraz Marion Cotillard), a film ma tyle smaczków (imiona poszczególnych bohaterów składające się na słowo DREAMS, wykorzystanie muzyki Edith Piaf jako jeden z motywów przewodnich, zabawa konwencją, czasem, itp, itd.), że nie sposób wyłapać tego wszystkiego za jednym posiedzeniem. Do tego dodajmy wizjonerskie efekty specjalne, niezwykle mi bliską tematykę, arcymistrzowskie zakończenie, mój ulubiony typ bohatera w popkulturze (bohater bajroniczny, fenomenalnie uchwycony przez DiCaprio) i cały związany z nim wewnętrzny konflikt, który sprawia, że nie może on zaznać ukojenia, oraz to, że – co może być dla niektórych ciekawe – w moim odczuciu Incepcja to film, w którym najpiękniej ukazano miłość między kobietą a mężczyzną. Uczucie między Cobbem a Mal (przynajmniej w jego wspomnieniach) jest czyste, olbrzymie, przygniatające swym ciężarem, trudne, prawdziwe i cholernie ludzkie. Po ponad trzydziestu seansach mam też wyrobioną wizję na temat zakończenia filmu, jednak w dalszym ciągu nie potrafię przekonać sam siebie, że jest to w 100% interpretacja, której kurczowo się trzymam. Jak widzicie – mógłbym pisać i mówić o tym dziele godzinami, dlatego zakończę myślą, że Incepcja to idealny przykład na film, po obejrzeniu którego nic już nie jest takie samo.
Skazani na Shawshank (1994), reż. Frank Darabont
W niniejszym zestawieniu nie mogło zabraknąć miejsca dla pierwszego filmu, który dostał ode mnie najwyższą ocenę w historii mojego obcowania z kinematografią. W ogóle dzieło Darabonta jest dla mnie ważne z wielu względów: to pierwszy poważny film, który wybrałem i obejrzałem samodzielnie, mając te kilkanaście lat (swoją drogą przypomnijcie sobie, jaki był pierwszy samodzielnie obejrzany przez Was film). Wtedy nie wiedziałem jeszcze, kto to jest Pan Stephen King i jak wielki wpływ będzie miał ów pisarz na moje przyszłe życie. Właśnie – Skazani na Shawshank to pierwsza ekranizacja prozy Kinga, którą obejrzałem, to także w dalszym ciągu chyba najlepiej przeniesione na ekran dzieło amerykańskiego pisarza. Historia niesłusznie skazanego za podwójne morderstwo na dożywocie bankiera to dzieło, które niesie ze sobą mnóstwo emocji i piekielnie wciąga, tym bardziej że główne wątki omawiają tak istotne dla wielu z nas sprawy, jak wolność, sprawiedliwość, prawdę czy prawdziwą potęgę przyjaźni. To nie jest łatwy film, który bezproblemowo przyswoi każdy widz, bo jest tutaj wiele naprawdę smutnych i depresyjnych momentów, ale ciężki dramat wyważono za sprawą naprawdę ciepłych, niosących pokrzepienie oraz niesamowicie zabawnych scen. Prawdopodobnie to jedna z najlepszych produkcji, które opowiadają o życiu człowieka jako takim. W więzieniu Shawshank można w zasadzie przeżyć wszystko i naprawdę warto odbyć tę przygodę. Prawda jest taka, że trudno o bardziej uniwersalny film, którego przekaz i emocje zadziałają zarówno na nastolatka, jak i na człowieka w średnim wieku. Niezapomniane kreacje Tima Robbinsa, Morgana Freemana, Boba Guntona, Jamesa Whitmore’a, Clancy’ego Browna czy w końcu Williama Sadlera są dowodem na to, że dysponując świetnym scenariuszem, aktorzy potrafią wspiąć się na wyżyny swoich umiejętności. Muzyka Thomasa Newmanna zakorzeniła się w moim umyśle na tyle, że po dziś dzień tkwi we mnie wielka miłość do utworów z lat 20., 30. czy 40. XX wieku. Ten wybór podyktowany jest sentymentalną nutą oraz chęcią uhonorowania filmu, dzięki któremu pokochałem kino i który na zawsze będzie miał kluczowe miejsce w moim postrzeganiu dobrego kina.
Gleason (2016), reż. Clay Tweel
To jest autentycznie najtrudniejsze dzieło filmowe, z jakim przyszło mi się zmierzyć w ciągu całego mojego życia. W trakcie trwania filmu nie da się nie płakać, ale mi chciało się wyć przez prawie cały czas i nie potrafiłem znaleźć ujścia dla wszystkich tych emocji, które kłębią się w głowie człowieka podczas seansu filmu Gleason. Dzieło Claya Tweela nokautuje emocjonalnie, wyciskając człowieka niczym gąbkę i zostawiając z bezradnym poczuciem bezsilności. Niesamowita walka, jaką codziennie od tylu już lat toczy Steve, Michel i wszyscy ich bliscy oraz współpracownicy fundacji Team Gleason to zarówno cenna lekcja pokory, jak i inspiracja do tego, by poprawić swoje życie. Gleason porusza niesamowicie trudny temat, jakim jest walka z ciężką, wyniszczającą i śmiertelną chorobą (stwardnienie zanikowe boczne), która dotknęła utalentowanego i w pełni sprawnego fizycznie sportowca. Jednak paradoksalnie nie to jest kwintesencją tego dokumentu. To wzruszający i piękny portret ojcowskiej miłości oraz przykład niesamowitej dojrzałości i samoświadomości mężczyzny, który wie, że nie zostało mu już wiele czasu, a każdy dzień będzie trudniejszy i bardziej wymagający tak dla niego, jak dla całej rodziny i – związanego z jego osobą, z jego chorobą, z jego walką – otoczenia. Zmagania Steve’a Gleasona dostarczają wielu emocji, a jakby tego było mało, mamy również pełen dostęp do walki jego żony, Michel, które dokładają zupełnie innych, równie trudnych do przetrawienia uczuć… Gleason powala na łopatki. Po prostu. To dokumentalne arcydzieło, które zasługuje na najwyższą notę. Ten film to emocjonalne tornado, które nie ma litości, ale nic dziwnego, ponieważ stwardnienie zanikowe boczne nie ma litości wobec osób, których dotyka. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie nawet w drobnym ułamku tego wszystkiego, co przez te lata musiał przeżywać Gleason, co przeżywała Michel, co działo się w umysłach ich rodziców, przyjaciół i pozostałych bliskich im osób. To zadanie wręcz niewykonalne, bowiem mnie zniszczyły tylko te niecałe dwie godziny, które ubrano w materiał filmowy. Zdecydowanie jest to film, który prawdopodobnie najlepiej z moich wszystkich wyborów wpisuje się w tematykę dzisiejszego Trzy po trzy.
Nasz Wielogłos o filmie Gleason znajdziecie TUTAJ
Paulina Markowska
Chłopiec w pasiastej piżamie (2008), reż. Mark Herman
Mogłoby się wydawać, że o Holokauście powiedziano już dosłownie wszystko. Tymczasem dostajemy taką propozycję, która – jak mogłoby się wydawać – jest kolejną historią osadzoną w czasach II wojny światowej. Jednak niezwykłość tego filmu polega na tym, że pokazuje on, iż wojna odbija swoje piętno również i na tych, którzy ją wywołali. Przyznam, że produkcja sama w sobie jest bardzo prosta, nic nie zostało wyolbrzymione ani wyeksponowane w szczególny sposób. Jest kilkuletni chłopiec, który nie wie, że jego przyjaciel zza kraty przebywa w obozie nazistowskim, czyli de facto w obozie śmierci. Myśli, że ludziom tam żyje się o wiele lepiej niż jemu. Warto doczekać do końca filmu i zobaczyć ostatnie sceny. Bruno, który wchodzi ze swoim przyjacielem i innymi ludźmi przebywającymi w obozie do komory gazowej; jego ojca padającego na ziemię, kiedy zorientował się, co się stało. Film zmienia nasze spojrzenie na okres wojny. Pokazuje, że oprawcy również na niej ucierpieli. A do tego niesamowicie wzrusza i porusza bo śmierć niewinnego dziecka zawsze daje dorosłym wiele do myślenia, zwłaszcza na temat swojego życia i wyborów, które się w nim dokonuje.
Po obejrzeniu tego filmu długo nie mogłam się pozbierać wewnętrznie. Nie potrzeba jakichś naprawdę niesamowitych efektów specjalnych, aby wstrząsnąć widzem. Wystarczy prosta historia opowiedziana w równie prosty sposób, która całkowicie zburzy nasz sposób patrzenia na historię. W okupantach z czasów II wojny światowej zobaczymy ludzi, którzy również cierpieli. Potrafimy oskarżać ludzi, a nie umiemy dostrzec ich własnych problemów. Tu nie chodzi o to, że bronię hitlerowców, tylko zauważam, że oni też ucierpieli. Przecież nie każdy Niemiec był zły. A dzieci? One nie są niczemu winne. Również dzieci niemieckich zbrodniarzy. Myślę, że śmierć dziecka w sposób, w jaki żołnierze uśmiercali więźniów obozów, jest dla tego oficera największą pokutą, jaką mógł odbyć.
Jest to zdecydowanie film, po którym nic już nie jest takie samo. Zmienia się nasz sposób postrzegania historii.
Zaklęci w czasie (2009), reż. Robert Schwentke
Zaklęci w czasie to dramat science fiction z elementami romansu i melodramatu. Mówiąc krótko – jest to porządny wyciskacz łez. I tak, wiem, że najpierw była książka Audrey Niffenegger wydana w 2003 roku. Jednak to dopiero film wydobywa z tej powieści to, co najlepsze. A to zasługa Rachel McAdams i Erica Bany, którzy wcielili się w główne role.
Henry odbywa podróże w czasie. Są one nieregularne i nie trwają długo. W ten sposób poznaje kilkuletnią Clare. Spotykają się ponownie po kilkunastu latach i zakochują się w sobie. Resztę dopowiedzcie sobie sami, jeśli nie znacie książki lub filmu. Miłość i podróże w czasie nie stanowią dobrego połączenia. Ale przecież Henry nie ma na to wpływu. Wystarczy chwila, aby w miejscu, gdzie przebywa, zostały tylko jego ubrania, a on sam zniknął. Clare towarzyszy niepewność i lęk o swojego męża. Stara się to wszystko jakoś sobie poukładać, ale chwilami nie jest jej łatwo. No bo jak kochać się z mężem, kiedy ten nagle znika? Jak wytłumaczyć dzieciom, gdzie jest ich tata? Z każdej chwili, którą spędzają razem, czerpią tyle, ile tylko się da. Jednak to życie nie jest takie, o jakim marzyli. Próbują jakoś się z tym wszystkim uporać, ale nie udaje im się to.
Czas, który umyka. To o tym jest ten film. Pokazuje, że należy cieszyć się chwilą, a carpe diem wcale nie jest przereklamowane. Czas jest tak szalenie kruchą materią, którą należy szanować. Każda chwila naszego życia powinna być wartościowa, bo nie wiadomo, kiedy odejdziemy z tego świata. Stale gdzieś pędzimy, ustawicznie się spieszymy. Naszym życiem rządzą zegarki i kalendarze. Tylko od nas zależy, czy to zmienimy. Czasu nie można zniszczyć czy żyć tak, jakby go w ogóle nie było. Trzeba zaakceptować fakt, że wszystko płynie i ustawicznie się zmienia, a życie nie zawsze jest usłane różami. Henry i Clare nie próbują już walczyć z czasem. Każdą chwilę, którą spędzają razem, w pełni wykorzystują, bo nie wiedzą, kiedy nadarzy się do tego kolejna okazja. Nauczyli się doceniać życie i czas. Teraz dają nam czas (co za paradoks), abyśmy sami do tego dojrzeli.
Titanic (1997), reż. James Cameron
Tak, wiem. Ten film zna chyba każdy. Zdobył tyle Oscarów, że trudno by było chociaż nie kojarzyć. Titanic do dziś budzi wiele emocji. I nie mowa tu tylko o filmie, ale o historii tego statku, który przecież nie jest fikcją, ale faktem historycznym. Tragedia Titanica inspiruje do dziś wielu, wielu twórców. Ale tego, co stworzył James Cameron, nie można nazwać zwykłym filmem. Od premiery minęło 20 lat, a ja nie widzę żadnych oznak starzenia się tej historii opowiedzialnej przez reżysera.
Zapytacie, dlaczego akurat ten film? Mogłam wybrać każdą inną produkcję. Titanic robi wrażenie. Po pierwsze: to, z jaką realnością i dokładnością jest przedstawiona tragedia, zwala z nóg. Cameron mógł z tego wszystkiego zrezygnować, zwłaszcza że podczas nagrywania dawały mu się we znaki problemy finansowe. A jednak zaryzykował. Mógł przedobrzyć i stworzyć kiczowaty film. Ale tak się nie stało. A po drugie: wkłada w to umiejętnie historię miłosną (bez której nie ma przecież filmu – zwłaszcza katastroficznego). Możemy podważyć autentyczność tego uczucia, zadać pytanie: czy Rose rzeczywiście opuściłaby razem z Jackiem statek w następnym porcie? Jednak jak się okazuje, taka historia naprawdę mogła wydarzyć się na Titanicu.
Ten film zmienia może nie tyle rzeczy, ile sposób postrzegania pewnych faktów. Od katastrofy Titanica minęło ponad 100 lat, ale jego historia jest nadal żywa. James Cameron doskonale przybliża nam jego tragedię, podkreślając, że tu nie chodzi tylko o zatonięcie statku, ale również o śmierć tylu ludzi. Poza tym pojawiają się tu kwestie etyczne. Przecież szalupy wypływały w zasadzie puste. Mogły pomieścić 60 osób, a było w nich po 12, bo pasażerowie pierwszej klasy i załoga bali się przeciążenia. Można było zminimalizować skutki tej tragedii. Łodzie długo nie zawracały po ludzi, kiedy statek zniknął pod wodą. A potem mogli czekać jedynie na ratunek od innego statku. I na wybaczenie im tego, że nie uratowali więcej osób.
Na tym statku marzeń (bo tak się zwykło nazywać Titanica) płynęli ludzie. Ludzie, którzy mieli swoje marzenia. Pasażerowie trzeciej klasy chcieli w Ameryce rozpocząć nowe życie. Niestety większość z nich umarła razem ze swoimi marzeniami w tę tragiczną noc. Właśnie dlatego ten film zmienił moje życie, bo dzięki niemu inaczej postrzegam nie tylko katastrofę Titanica, ale też wszystko inne, co dzieje się wokół mnie. Bo we wszystkim najważniejszy jest człowiek. Zawsze. Bez wyjątków.
Fot.: Miramax, United International Pictures Sp z o.o., Imperial-Cinepix, Castle Rock Entertainment, Mayfly, Warner Bros Entertainment, Paper Street Films
3 Komentarze
Tak! Te filmy dosłownie miażdżą. No, może Titanic nie, bo oni spokojnie zmieściliby się na tych drzwiach, ale reszta jest świetna i zdecydowanie warto je zobaczyć. Muszę nadrobić Z dystansu i Gleason, bo patrząc na pozostałe filmy w tym zestawieniu nie powinnam być zawiedziona.
4/9 oglądałem i są to zacne produkcje. Już rozglądam się za pozostałymi tytułami i po obejrzeniu wrócę tu z opinią. Dzięki za ciekawe zestawienie w sam raz na październikowe „zimno-mokre” wieczory.
Słaba lista