Fikcyjne miejsca, które aż się proszą, w trakcie lektury, oglądania filmu bądź serialu czy w trakcie gry, aby je odwiedzić – ale tak naprawdę. Każdy z nas ma takie swoje ukochane miejsca – opisane w naszych ulubionych powieściach, przedstawione w filmach, które moglibyśmy oglądać i oglądać… aż do znudzenia, które by i tak nie nastąpiło. Czasami, kiedy z pełną świadomością dotrze do nas, że to tylko fikcja, przejmuje nas smutek, że nigdy nasza noga naprawdę tam nie postanie. Ale wyobraźnia i marzenia i tak robią swoje – i tego nikt nam nie odbierze. Dlatego dziś, wracając po dłuższej przerwie do naszej serii artykułów zatytułowanych Trzy po trzy, opowiadamy o takich miejscach, uzasadniając jednocześnie, dlaczego oddalibyśmy tak wiele, by móc się w nich znaleźć. Prawdopodobnie wybór był trudniejszy niż gdybyśmy mieli wybierać spośród jak najbardziej realnych miejsc, zresztą w takim wypadku chyba każdy wybór okazałby się w jakiś sposób banalny i oklepany. Sprawdźcie koniecznie, do jakich miejsc bez wahania (i gdyby była potrzeba, to zapewne też bez bagażu) wybraliby się nasi redaktorzy – Marla Magdalena, Sylwia i Mateusz. Założymy się, że Wy również macie przynajmniej jedno takie miejsce – być może nasze wybory rozpalą jeszcze bardziej Waszą wyobraźnię!
Sylwia Sekret
Ten temat chodził mi po głowie już od jakiegoś czasu. Każdy z nas ma bowiem takie miejsca fikcyjne – poznane poprzez lekturę książki, oglądanie serialu czy filmu, w których się zakochał, które pragnąłby odwiedzić, a może nawet w nich zamieszkać. To temat bardzo ciekawy, ale i rozległy. Światy przedstawiane przez twórców potrafią być tak wspaniałe i tak nęcące, że trudno wybrać tylko trzy spośród tysięcy krain, w których dzieją się zapewne nasze ukochane historie. Może kiedyś będzie jednak jeszcze okazja, by powrócić do tego tematu – w takiej samej lub nieco zmienionej formie – i wymienić ich jeszcze kilka. Tymczasem forma artykułu narzuca trzy miejsca. Dobrze, zatem, porozmawiajmy o trzech fikcyjnych miejscach, które szalenie chciałabym odwiedzić, które jawią się przed moimi oczami jak żywe i jestem niemal pewna, że czułabym się w nich fantastycznie – nieważne, jak straszne czasem rzeczy potrafiły się tam dziać.
Po pierwsze moje ukochane Derry. Derry z twórczości Stephena Kinga, które jest takim miasteczkiem, o którym marzę, by je odwiedzić, odkąd przeczytałam To i zakochałam się zarówno w świecie przedstawionym, jak i w bohaterach książki. Dzieciaki, które poznajemy podczas opowiadanej nam przez Kinga historii, to wspaniali młodzi ludzie, którym przychodzi zmierzyć się ze swoimi najgorszymi koszmarami. I choć jedna z najdłuższych i najbardziej cenionych powieści pisarza z Maine jest przede wszystkim horrorem, to ja w swojej pamięci mam po lekturze głównie ciepłe uczucia dotyczące dzieciństwa głównych bohaterów, ich przyjaźni, odwagi, ich żartów, wzajemnego wsparcia i tego magicznego czaru, który otacza wyłącznie dzieciaki w pewnym wieku, które rozkoszują się wakacjami spędzonymi w mieście, próbując spędzić czas jak najbardziej beztrosko. Ktoś może się zdziwić, że wybieram Derry, bo jest to miasteczko, które nie raz w twórczości Kinga było opisywane po prostu jako siedlisko zła. Nie inaczej jest w To. To właśnie w Derry, w tym pięknym, przeklętym Derry w miejscowych kanałach zalęgło się Zło przybierające niemal każdy kształt – w zależności od tego, czego boi się jego ofiara. To tam giną dzieci, a samo Zło budzi się do 27 lat, siejąc strach, zniszczenie i śmierć. Ale Derry to dla mnie przede wszystkim Beverly Marsh, Bill Denbrough, Richie Tozier, Eddie Kaspbrak, Stanley Uris, Ben Hanscom i Mike Hanlon. Derry to dla mnie Klub Frajerów – ich niesamowita więź, która przetrwała przez lata, smak dzieciństwa, pedałowanie z całych sił na wymarzonym rowerze, pierwsze zauroczenie, ucieczka przed szkolnymi bandziorami, niewybredne żarty i ta pewność, że życie może nam jeszcze wiele zaoferować. Derry to dla mnie przykład idealnie i perfekcyjnie stworzonego fikcyjnego miasteczka wraz z jego najważniejszymi dla czytelnika mieszkańcami. To miejsce, w którym mogą i będą działy się rzeczy straszne, a mimo wszystko chciałoby się spakować walizkę i pojechać tam natychmiast, wsiąść na stary składany rower i popędzić razem z Klubem Frajerów, licząc, że jesteśmy na tyle odważni i wyjątkowi, by zostać jego członkiem. Derry to dzieciństwo. Derry to odwaga. Derry to przyjaźń. Derry to po prostu wyjątkowe miasteczko. Ile bym dała, by móc spędzić tam choć jeden dzień… Niekoniecznie spotykając Pennywise’a.
Kolejnym miejscem fikcyjnym, w którym bardzo chciałabym się znaleźć chociaż na chwilę jest wiedźmińskie siedliszcze, Kaer Morhen. Znów wybieram miejsce, w którym teoretycznie można poczuć się nieswojo, rozglądając na boki, czy zaraz aby nie wyskoczy na nas jakiś Gryf, Południca, Baba Wodna czy inny Trupojad. Ale Kaer Morhen aż drży, niczym miejsce mocy, od emocji, wiedźmińskich historii i całej istoty tych opowieści. To tutaj szkolił sie Geralt na wiedźmina, by później bronić ludzi przed potworami, mimo że ci zazwyczaj tego nie doceniali – a wręcz przeciwnie. To tutaj Biały Wilk przechodził Próbę Traw, to tutaj w końcu w grze Wiedźmin 3: Dziki Gon następuje epicka bitwa śmiałków ze złem. To tutaj zresztą zaczyna się ta fantastyczna gra, kiedy to w samouczku musimy ścigać małą Ciri. To tam wszystko się przecież zaczyna. I choć z dawnego Kaer Morhen zostały tylko ruiny – nie przeszkadza mi to – wręcz przeciwnie. To w ruinach drzemie najwięcej opowieści, najwyraźniej słychać szepty i życzenia, wypowiedziane lata temu – te pierwsze i te ostatnie. Omijałabym jednak wszelkie teleporty, gdyby jakiekolwiek stanęły na mojej drodze, wyczuwając w nich może nie tyle zagrożenie, co drobną złośliwość. Poszukałabym śladów młodej Cirilli i młodego Geralta – na pewno jakieś po sobie zostawili – może jakiś znak wyryty na murze? Chciałabym wsłuchać się w magię i nietuzinkowość tego miejsca, być może poszukać jakichś elementów wiedźmińskiego rynsztunku? Nazbierałabym mnóstwo ziół, jakie tylko stanęłyby mi na drodze. Na pewno nie zabrakłoby wśród nich blekotu, jaskółczego ziela, arenarii, korzenia mandragory, mysichwostu, tojadu czy owocu berberki. Wybrałabym miejsce, z którego rozciągałby się najlepszy widok i usiadła na chwilę, myśląc o niewdzięczności wiedźmińskiego fachu, o tym, jak dobrze reakcje ludzi na wiedźminów ujawniają naszą hipokryzję i niewdzięczność. Kaer Mohren… miejsce, którego sama nazwa brzmi, jak treść zaklęcia – równie niebezpieczne, co piękne; tajemnicze i będące kolebką wielu historii. Nie mam wątpliwości, że gdybym mogła – odwiedziłabym je na pewno.
Na ostatnie miejsce pragnęłam wybrać coś z historii, które wiążą się dla mnie z literackimi wspomnieniami z mojego własnego dzieciństwa. Tu jednk wybór był trudny. Za dzieciaka czytałam bardzo dużo, czasami aż pochłaniałam ksiażki, nawet późną nocą, a zdarzało się, że i do bladego świtu (co teraz skutkuje podążająca za mną krok w krok ślepotą). Jest wiele miejsc, do których chciałabym zajrzeć. Wśród nich muszę wymienić chociażby Bullerbyn, Stumilowy Las (nie wiem jak dla Was, ale dla mnie istnieje wyłącznie Stumilowy, a nie żaden Stuwiekowy), stuletnią kamienicę przy ulicy Roosevelta, którą zamieszkuje rodzina Borejko, znana wszystkim fanom Jeżycjady, i wiele innych miejsc, które teraz zapewne wyleciały mi z głowy. Ostatecznie jednak decyduję się na Zielone Wzgórze – miejsce, w którym Ania Shirley, Ania z Zielonego Wzgórza, Ania, nie Anna, odnalazła miłość, przyjaźń, rodzinę i szczęście, których wcześniej nie znaznała. Chciałabym, aby miejsce to okazało się połączeniem tego z książek z tym, kóre widzimy w serialu Netflixa (który właśnie na nowo rozbudził we mnie tęksnotę za tym miejscem). Chciałabym odwiedzić wszystkie miejsca, które ukochała sobie mała dziewczynka o kasztanowatych włosach. Pozdrowić każde drzewo i każde źdźbło trawy, które ona obdarzyła uśmiechem. Miałabym wtedy choć nikłą nadzieję, że może zostanę dzięki temu obdarowana taką samą wyrozumiałością i empatią, taką samą tolerancją i odwagą, a także miłością do życia i innych ludzi jak właśnie Ania. Zielone Wzgórze to jedno z tych miejsc, w którym – jak mi się zdaje – nie można zbyt długo być nieszczęśliwym. Kto wie, może Ania zaprowadziłaby mnie do swoich sekretnych miejsc, a może nawet pokazała któreś ze swoich opowiadań? Mam tylko nadzieję, że nie spotkałabym Gilberta! To moja pierwsza i jedyna jak do tej pory książkowa miłość i zapewne od razu zrobiłabym się cała czerwona ze wstydu…
Mateusz Cyra
Fikcyjne miejsca, które chciałbym odwiedzić – temat, który od momentu jego poznania wydał mi się niezwykle interesujący, okazał się twardym orzechem do zgryzienia. Głowiłem się, a także dwoiłem i troiłem nad licznymi mniej lub bardziej atrakcyjnymi lokacjami, które na przestrzeni lat towarzyszyły mi, gdy popuszczałem wodze fantazji lub gdy aktywnie zajmowałem się świadomymi snami i próbowałem się do nich przenosić, wykorzystując swoje pomysły bądź te, zaprezentowane przez osoby, które te światy wymyśliły. Gdybym chciał opisać wszystkie z nich, wyliczanie ich zajęłoby mi niewyobrażalną ilość czasu i zdaje sobie sprawę, że zanudziłbym tym absolutnie wszystkich czytelników. Dlatego jak już wspomniałem na wstępie – zadanie to było dla mnie niezwykle atrakcyjnym zajęciem, ale też z każdym kolejnym pomysłem, który wypłynął na powierzchnię mojej świadomości, okazywało się, że mam tych miejsc zwyczajnie za dużo. Dlatego po rozważeniu wszelkich “za” i “przeciw”, wybrałem tylko te, do których na przestrzeni lat najczęściej próbowałem uciec, choćby tylko w myślach.
Pierwsze, i chyba najważniejsze miejsce z trójki przedstawionych zajmuje pewna tajemnicza Wyspa. Część z Was zapewne wie już, o co chodzi, bo sam obrazek dał Wam pełne wyjaśnienie. Serial LOST był dla mnie (i jest do dziś) najlepszym wytworem, jaki stworzyła telewizja. Choćby nie wiem jakie beznadziejne filmy tworzył J.J. Abrams – facet u mnie ma dozgonnego plusa własnie za wykreowanie Zagubionych. To uniwersum było tak naprawdę pierwszym fikcyjnym światem, które pokochałem całym sobą i które pochłonęło mnie absolutnie bez reszty. Zdaję sobie sprawę z licznych wad, które na przestrzeni kolejnych sezonów towarzyszyły serialowi, kompletnie rozumiem krytyczne głosy tych, którzy narzekają na finałowe rozwiązanie i brak wyjaśnień wielu kwestii. Z drugiej strony jednak – pałam do tej produkcji miłością tak wielką, że nie jestem w stanie patrzeć na ten serial inaczej, jak pozytywnie. A sama Wyspa z Zagubionych to miejsce cholernie atrakcyjne. W samym serialu nie pada nazwa wyspy, ale twórcy określają ją mianem Eyeland, a w soundtracku jest też piosenka zawierająca jej nazwę. To na niej lądują rozbitkowie lotu Oceanic 815 i – jak się niedługo po katastrofie okazuje – nie są oni jej jedynymi mieszkańcami i nie znaleźli się na niej przez przypadek. Wyspa zdaniem niektórych “żyje” i wpływa na ludzkie losy, zwłaszcza losy tych, których przeznaczeniem jest znaleźć się na niej. To miejsce posiadające olbrzymią historię (sięgającą I wieku n.e.), pełne tajemnic, w którym występują zjawiska niewytłumaczalne i graniczące z niemożliwym – wiele osób zostało w pełni wyleczonych dzięki jej właściwościom (Locke, Rose, Sawyer, Jack, Jin), Inicjatywa DHARMA postanowiła założyć tam placówki badające niezwykłe właściwości wyspy (tunel czasoprzestrzenny, elektromagnetyzm, ślady dawnej cywilizacji, źródło życia), a to zaledwie wierzchołek niesamowitości, jakie oferuje tajemnicza Wyspa. To jedno z tych fikcyjnych miejsc, które najczęściej przewija się w moich myślach i które oferuje tyle zagadek oraz tyle możliwości, że nie bez powodu zajmuje ono u mnie pierwsze miejsce i za każdym razem, jak do niego wracam – jestem zafascynowany.
Następne na liście miejsce także jest owiane tajemnicą i byle kto nie ma do niego wstępu, bowiem podobnie jak w przypadku Wyspy z LOST – jest to miejsce, którego nie znajdziecie na żadnej mapie. Hogwart – bo o nim mowa – to średniowieczny zamek, położony w okolicach Szkocji, w którym znajduje się prawdopodobnie najbardziej uznana i najbardziej popularna Szkoła Magii i Czarodziejstwa. Szkoła została założona przez czterech najpotężniejszych czarodziejów tamtych czasów: Godryka Gryffindora, Helgę Hufflepuff, Rowenę Ravenclaw oraz Salazara Slytherina i to od ich nazwisk biorą nazwę domy dla uczniów. Wydaje mi się, że nie muszę wyjaśniać powodu mojego wyboru – to miejsce jest po prostu spektakularne i nie uwierzę, że ktokolwiek mógłby nie chcieć go zwiedzić, zwłaszcza że zamek skrywa wiele miejsc i przedmiotów, które mogłyby zmienić wiele w życiu każdego z nas! Wyobraźnia J.K.Rowling zrobiła swoje, dzięki czemu miliony dzieciaków i nastolatków na całym świecie (w tym ja) czekało (i pewnie będzie czekać) na swoje listy z Hogwartu. Jednak nie chciałbym, żebyście ulegli mylnemu wrażeniu, że wciąż czekam na swój. Nie. Pogodziłem się z pewnymi kwestiami już lata temu i wiem, że na naukę w Hogwarcie jest już zdecydowanie za późno. Ja jednak wciąż interesuję się samym miejscem, ponieważ jego były dyrektor – Albus Dumbledore – stwierdził, że nawet on nie zna wszystkich sekretów, jakie kryje zamek. Zakładam, że nawet Mapa Huncwotów nie zna wszystkich tajemnic Hogwartu, ale nie będę ściemniał, że nie chciałbym mieć jej przy sobie (podobnie jak nieocenionej Peleryny Niewidki) podczas licznych eksploracji zamku. Wszystkim nam potrzeba odrobiny magii, a jakie miejsce, jak nie Hogwart nadaje się do tego bardziej? I chociaż wspomniałem, że niekoniecznie chciałbym zwiedzić Szkołę Magii i Czarodziejstwa w charakterze ucznia, to z chęcią przystanąłbym gdzieś w kącie podczas zajęć z Zielarstwa, Obrony przed Czarną Magią, a już zwłaszcza z Eliksirów. Marzy mi się spacer po błoniach, najlepiej wzdłuż brzegu Czarnego Jeziora. Zakazany Las omijałbym raczej szerokim łukiem, ale kto wie? W zależności od tego, w jakim momencie Hogwartu bym się znalazł, z pewnością zapragnąłbym także towarzystwa niektórych osób.
Ostatnim miejscem, pojmowanym przeze mnie jako “miejsce” w sposób bardzo umowny i bardzo rozległy, jest Uniwersum Stephena Kinga. Taki, a nie inny wybór pada z mojej strony dlatego, że najzwyczajniej w świecie nie potrafię zdecydować, które z fikcyjnych miast zrodzonych w umyśle Króla Grozy jest bliższe memu sercu – uwielbiam zarówno Derry, jak i Castle Rock. Na szczęście z pomocą przyszedł mi sam King i jego zamiłowanie do nawiązań, które przecież jest cechą charakterystyczną jego twórczości. Na przestrzeni kilkudziesięciu już lat jego dzieła literackie powracają w mniej lub bardziej oczywistej formie. Czasem jest to tylko wspomnienie, które zajmuje nie więcej niż jedno zdanie wyrwane z kontekstu, czasem jest to cały rozdział, a jeszcze kiedy indziej bohater jednej powieści przenosi się w czasie, by zaprowadzić porządek z jednym tyranem, a na swojej drodze spotyka przygotowujących się do konkursu tanecznego małolatów z innej powieści, którzy z pewnością doświadczyli czegoś złego. W tym tkwi właśnie część magii prozy Stephena Kinga – miejsca z jego uniwersum są fragmentami olbrzymiej sieci, która w niektórych miejscach harmonizuje, tworząc niesamowite i niepowtarzalne rzeczy. Nad tym wszystkim góruje Mroczna Wieża, będąca czymś w rodzaju łącznika absolutnego za sprawą Rolanda, jego ka-tet i różnorodnych przejść między światami. Dlatego też – mając tyle możliwości – nie chciałbym zamykać się na jedno tylko miasto, jedno miejsce, jednego bohatera i jedną powieść, skoro są światy inne niż ten. Jeśli czerpać – to garściami, tym bardziej że Stephen King daje ku temu pełne możliwości. Dlatego też chętnie spotkałbym się z pewną pyskatą wdową z Little Tall Island, posłuchałbym, co do opowiedzenia ma pewien starszy pan, który pracował w wakacje w lunaparku, oraz usiadłbym na plaży, oferując pomoc pewnemu rewolwerowcowi z zakrwawionymi palcami.
Marla Magdalena
Kiedy zaczęłam myśleć o trzech fikcyjnych miejscach, które chciałabym odwiedzić wydawało mi się, że to będzie niesamowicie trudna decyzja, ponieważ od dziecka wpadałam w różnego rodzaju fascynacje obrazami, filmami i literackimi światami. Okazało się jednak, że głębsze zastanowienie przyniosło swoje efekty w postaci dość szybko sprecyzowanej trójki. I myślę, że mimo wszystko troszkę przy tym wyborze podpowiadała mi mała Magdalena, która gdzieś jeszcze wewnątrz mnie ukrywa się i odpowiada za mnie czasem w najmniej odpowiednich momentach, a czasem w takich, które mają na celu obronienie mnie przed całym światem. Tutaj jest jednak trochę inaczej, bo miejsca wybrane przeze mnie, nie należą do najbezpieczniejszych. Zacznijmy zatem nieco od końca, czyli od krain, które odwiedziłabym odpowiednio na trzecim, drugim i pierwszym miejscu.
Fantazja. Fantazja z Niekończącej się opowieści, kultowego filmu fantasy, pozwoliła mi uwierzyć, że za kotarą rzeczywistości mogą kryć się postacie, miejsca i przygody, o których śniłam jako dziecko. Ginąca kraina eksplorowana z Bastianem, Atreju, Antraxem i Królową jest spełnieniem moich dziecięcych marzeń. Wykreowana tam rzeczywistość jest odzwierciedleniem wszystkiego, co o magicznych światach zawsze myślałam. I mimo tego że mogłabym ją teraz odwiedzić jako osoba dorosła, to tak samo zażarcie walczyłabym z Wilkiem uosabiającym nicość, odważnie wybrałabym się w podróż do Wyroczni, wieczorami żartowałabym z pożeraczem skał czy obserwowała okolicę, latając na plecach Falkora. Jeśli towarzyszyłaby mi przepiękna muzyka z filmu to, najpewniej byłabym najszczęśliwszą i najbardziej spełnioną istotną na świecie.
Myślę, że w tej mojej wewnętrznej tęsknocie za Fantazją jest nie tylko chęć zobaczenia świata, które budowało moją wyobraźnię, ale też chęć odwdzięczenia się. Mogłabym chronić Królową w podzięce za wszystkie minuty, kiedy z wypiekami na twarzy, siedząc na dywanie przed telewizorem z ogromnym kineskopem, przeżywałam cały wachlarz emocji. Zachwyt magiczną krainą, tęsknotę za takim światem, obawę przed tym, aby kraina Fantazji przetrwała złe czasy, a Nicość nie miała już więcej żadnej mocy, aby zagrażać światu, który tak bardzo sobie ukochałam. Kraina Fantazji zostanie w moim sercu już na zawsze i gdyby tylko istniała możliwość, że następne wcielenie spędzę jako jej mieszkanka, to nie wahałabym się ani minuty.
Na drugim miejscu znajduje się u mnie ogromny, równie magiczny świat. Gdzie niesamowite historie splatają się z rzeczywistością, która tętni magią właśnie, dziwaczną, pradawną magią, której na pewno nigdy nie doświadczę. A mowa tutaj o świecie wykreowanym przez Brunona Schulza. Moja miłość do tego świata to zasługa języka, którym operował w swoich literackich dziełach. Zdania przekraczające schematy, konstrukcje słów, które malują obrazy w wyobraźni grubym pędzlem o mocnym nacisku. Niesamowite miejsca, które wydają się być oprószone pyłem nie z tego świata. Najchętniej odwiedziłabym tę krainę Nocą Wielkiego Sezonu, aby dopełnić rytuału, o którym nawet nie mam pojęcia.
Każdy wie, że w szeregu zwykłych, normalnych lat rodzi niekiedy zdziwaczały czas ze swego łona lata inne, lata osobliwe, lata wyrodne, którym, jak szósty mały palec u ręki, wyrasta kędyś trzynasty, fałszywy miesiąc.
Sklepy Cynamonowe, Bruno Schulz
Bruno Schulz nauczył mnie właśnie tego, że literatura może przeszywać człowieka, zmieniać jego nastrój, ubarwiać rzeczywistość na kompletnie nieznanym mi jeszcze wtedy poziomie. A krainy, które tworzył, niezależnie od tego czy mowa była o tajemniczym zaułku, kuchennej izbie, czy miejscu, gdzie po prostu rosło drzewo, to miejsca, które odwiedzałabym nieśmiało, chcąc ich jednocześnie więcej i więcej.
Ostatnie miejsce to czarna dziura, którą odważył się odwiedzić Cooper, bohater Interstellar Christophera Nolana. Cały ten film, który przekracza nieco myślenie o kosmosie, jakie wciąż pokutuje wśród ludzi, którzy nie wierzą w jego ogrom i moc, był dla mnie przygodą, na którą kinematograficznie czekałam całym sercem. Tego właśnie chciałam doświadczyć w kinie, zobaczyć to, czego zobaczyć najpewniej w swoim życiu nie będę mogła. A wizja Nolana jest niesamowicie spójna z moją wizją takiej podróży. Dlaczego akurat czarna dziura? Myślę, że w tym momencie odzywa się we mnie chęć eksplorowania tego co niezbadane. Ten pęd, który pozwolił się ludzkości rozwijać, odkrywać nowe kontynenty, miejsca na naszym globie i kosmos.
W żaden sposób nie chodzi tutaj o sławę, czy fakt, że mogłabym być pierwszym człowiekiem, który sprawdził na własnej skórze, czym jest czarna dziura (mniej optymistyczna wersja zakłada, że niewiele zdążyłabym zobaczyć po zbliżeniu się do horyzontu zdarzeń). Zdecydowanie bardziej chodzi o uczucie, które mogłoby mi towarzyszyć w momencie, w którym znalazł się właśnie Cooper. Widzieć i czuć coś, co przekracza zdrowy rozsądek, sprawia, że schematyczne myślenie nadyma się i pęka jak bańka. Nowy start, nowy początek ze świadomością, że konstrukcja wszechświata nie jest chaotyczną układanką słów, zdarzeń i ciągłej wątpliwości w jego głębszy sen. Że wszystko, co gdzieś wewnętrznie czułam, okazuje się prawdą, a czarna dziura pozwala mi znaleźć się w wielu miejscach i czasach jednocześnie, napędzana moją świadomością, moją historią. To niezwykle szeroki temat i szalone dywagacje, które mają specjalne miejsce w moim sercu. Może jeszcze w tym życiu, co prawda nie tak widowiskowo jak Cooper i nie przy tak pięknej muzyce, ale będzie mi dane doświadczyć czegoś, co będzie momentem, który zmieni wszystko, jednocześnie dając mi ulgę i potwierdzając, że tajemnicza iskra boża, gdzieś w mojej podświadomości, nie robiła sobie ze mnie żartów, podpowiadając mi takie, a nie inne myślenie.
Fot.: Netflix, Warner Bros., Wolne Lektury, Prószyński i S-ka/ Vincent Chong