Ulubione pary

Trzy po trzy #21: Ulubione pary z dzieł popkultury

Oto i nastał dla wielu najbardziej romantyczny dzień w roku, czyli walentynki. I choć nie każdy je obchodzi, nie każdy traktuje jako pełnoprawne święto, to nie ulega wątpliwości, że jest to chyba najlepszy czas, by porozmawiać o miłości w dziełach popkultury. Mówiąc ściślej natomiast – o parach, których miłość połączyła. Nie zawsze to, co wymyślą autorzy czy scenarzyści, przypada nam do gustu – nie wszystkim związkom kibicujemy, w nie każde uczucie jesteśmy w stanie uwierzyć. Są jednak również takie pary, których miłość zapiera nam dech w piersiach, którym kibicujemy i którym… czasem nawet zazdrościmy? Dlatego dziś, w cyklu Trzy po Trzy, skupimy się na obydwu tych przypadkach, a rozpoczniemy od tej milszej strony medalu, czyli od naszych zdecydowanie ulubionych par z dzieł popkultury. Natalia, Sylwia i Mateusz opowiadają poniżej o tych związkach, które najbardziej zapadły im w pamięć i ich oczarowały. Przy wyborach nasi redaktorzy kierowali się… przede wszystkim sercem, dlatego oczywiście są to wybory całkowicie subiektywne, z którymi rzecz jasna można się nie zgodzić i dyskutować. Wieczorem natomiast troje innych redaktorów podzieli się swoimi przemyśleniami, jeśli chodzi o najgorsze według nich pary, którym absolutnie nie kibicowali. Ciekawi jesteście, kto też znalazł się w naszym walentynkowym „rankingu”? Zapraszamy zatem do lektury! Jesteśmy również ciekawi Waszych ulubionych par!


Natalia Chrobok

Jane Eyre i Edward Rochester – Dziwne losy Jane Eyre

Myślę, że Jane i Pan Rochester to moja ulubiona para literacka. A na pewno taka, która ścisnęła mocno moje serce i trzymała je bezlitośnie w tym uścisku jeszcze długo po zakończeniu lektury. Po raz pierwszy kibicowałam uczuciu z takim przejęciem, z takim zaangażowaniem. Charlotte Brontë wykreowała magiczne postaci, których losy, tak jak w tytule, były po prostu dziwne. Piękne, czasem i tragiczne, ale dziwne. W tym całym skomplikowaniu, relacja, która powstała między bohaterami, zakrawa na coś niesamowitego. Obserwujemy niełatwe początki, pierwsze rozmowy przesycone namacalną intymnością, sam rozkwit miłości i wir wydarzeń, które nieuchronnie wszystko burzą. Pan Rochester był i wciąż jest dla mnie ideałem mężczyzny! Jakże on mówił! Poetycko, intrygująco, wspaniale! Jego słowa kierowane do Jane nieraz mnie rozśmieszały i topiły wszelkie opory przed romantycznymi scenami. Chciałam więcej, więcej, więcej! Wyczekiwałam momentu, w którym to spotkają się i przeprowadzą kolejną rozmowę. To właśnie było najwspanialsze w ich miłości: zakochiwali się w sobie, dzięki wypowiadanym do siebie słowom. Poznawali się, dyskutowali, inspirowali wzajemnie. Taka miłość rzadko się zdarza. A jest tak potrzebna!

Trzeba zaznaczyć, że Dziwne losy Jane Eyre to nie romans. Dlatego tak zaskoczył mnie obecny tam wątek miłosny – odbierający dech, pełen mądrości, pozbawiony wszelkiej słodyczy, która we współczesnych romansach może odstraszać. To historia, której gotowa jestem bronić rękami i nogami!

Bohaterowie z całą pewnością nie byli idealni. Popełniali błędy, czasem i tragiczne w skutkach, biczowali własne sumienia i żałowali podjętych niegdyś decyzji. Nie brak tu wielkiego bólu, który każda z postaci nosi w sobie i z czasem zaczyna oswajać. To wszystko sprawia, że realność historii jest namacalna. Żyłam tą opowieścią i, mimo że nie popierałam wszystkich działań podjętych przez Jane czy Edwarda, potrafiłam je zrozumieć. Zakończenie przyjęłam bez sporów i kłótni. Starłam symboliczną łzę i przymknęłam oczy w wyrazie szacunku do Charlotte Brontë. Uśmiechu po zakończeniu powieści nie mogłam odkleić z twarzy przez cały dzień!

Simba i Nala – Król Lew

Miłość rośnie wokół Nas, w spokojną jasną noc! Nareszcie świat zaczyna w zgodzie żyć, magiczną czując moc!

Kto choć raz nie podśpiewywał tej piosenki, niech pierwszy rzuci kamień! No dobra, nawet jeśli nie śpiewaliście, jestem pewna, że ja wyrobiłam Waszą normę. Po pięknej, aczkolwiek trudnej i pełnej zawirowań miłości, zapragnęłam wyróżnić uczucie równie wspaniałe, ale wolne od większych konfliktów czy nieporozumień. Relację prosto z bajki! Kolorową, pachnącą magią, wręcz idealną! Król Lew i słynna para: Simba i Nala! Od zawsze była to moja ulubiona bajka, podczas której tylko czekałam na tę słynną piosenkę. Niezmiennie od lat podziwiam, jak z przyjaźni niesfornych lwiątek narodziła się dojrzała i silna miłość. Czy to nie ciche marzenie każdego z nas?

Nala od zawsze wspierała Simbę w jego decyzjach, motywowała go do dalszego działania. Świetnie bawili się w swoim towarzystwie, rozumieli bez słów. Byli w końcu najlepszymi przyjaciółmi! To związek niemal idealny i nie wstydziłabym się, mówiąc, że dążę do takiej relacji. Bajki nieraz bywają bardziej wartościowe od filmów przeznaczonych dla dorosłych widzów, a nauka z nich wyciągnięta owocuje przez całe życie.

Nie będę ukrywała, że jeśli chodzi o związki, moimi ulubieńcami są właśnie bohaterowie bajek. To fakt, że ich miłość prawie zawsze jest nieskazitelna, jednak czy nie to jest w niej najlepsze?

Sam i Molly – Uwierz w ducha (1990)

Miałam wielki dylemat, wybierając ostatnią parę. Wiedziałam, że postawię na film z Patrickiem Swayze, który dla mnie osobiście jest legendą. Stare filmy z jego udziałem zajmują specjalną pozycję w moim sercu i szczerze mówiąc… nie zamierzają się stamtąd ruszyć! Przyznam się: długo myślałam nad Dirty Dancing i słynną roztańczoną parą, którą szczerze uwielbiam. Posłuchałam jednak głosu, który gdzieś w środku mnie krzyczał przeraźliwie: Sam i Molly, Sam i Molly! – tak więc postawiłam na monstrualne emocje!

Uwierz w ducha pierwszy raz oglądałam z babcią, w wieku 9 lat, i od tamtej pory zwariowałam na jego punkcie. Pamiętam, jak z wielkimi oczami śledziłam akcję, zaciskając z całych sił pięści, mając w głębi ducha nadzieję, że Sam przeżyje, że zmartwychwstanie, że jakaś magiczna siła, przez wzgląd na jego wielką miłość do Molly, pozwoli wrócić mu do świata żywych. I choć minęło 14 lat, ja wciąż mam nadzieję! I wielkie łzy na policzkach, gdy dochodzi do ostatecznego pożegnania się ukochanych.

Jak mało która, tak ta para jest dla mnie wręcz legendarna. Uważam, że to najoryginalniejszy i poruszający do głębi film miłosny, jaki kiedykolwiek oglądałam. Subtelność i delikatność biją od głównej bohaterki, podczas gdy postać Sama przejawia niezwykłą waleczność i godny podziwu upór. Wiecie, właśnie w tym filmie przekonujemy się, że dla miłości można zrobić wszystko: nawet po śmierci!

No i to pobudzające zmysły Unchained Melody w wykonaniu The Righteous Brothers. Czy jest osoba potrafiąca powstrzymać strumień łez podczas tych charakterystycznych dźwięków? Ja w każdym razie za taką uznać się nie mogę!

Muszę jeszcze wspomnieć o scenie, w której Molly wraz z Samem lepią naczynie z gliny. Co to była za kultowo ukazana intymność! Jak można to pobić? No przecież chyba nie można!


Mateusz Cyra

Jake Epping i Sadie Dunhill – Dallas ‘63

Niewiele jest literackich par, które z taką siłą i z taką prędkością mnie do siebie przekonały. Może trafiam na złe lektury pod tym względem, ale większość literackich związków jest mi zupełnie obojętna, a bohaterowie darzący się romantycznymi uczuciami jakoś… ulatują z mojej głowy stosunkowo szybko po przeczytaniu. Kompletnie inaczej jest z parą, którą wykreował Stephen King na kartach jednej ze swoich najlepszych powieści, Dallas ‘63. Zresztą – pozwolę, żeby przemówił pierwszy argument za parą, jaką stworzyli Jake i Sadie – są oni bohaterami jednej z najpiękniejszych historii, jakie w życiu czytałem. Mimo że sam tytuł i główny szkielet powieści porusza temat zamachu na Johna Fitzgeralda Kennedy’ego, to tak naprawdę Dallas ‘63 to romantyczna historia miłości Jake’a Eppinga i Sadie Dunhill. Para spotyka się u schyłku lat 50. XX wieku w niewielkiej mieścinie na południu Stanów Zjednoczonych. Jake od jakiegoś czasu pracuje jako nauczyciel na zastępstwie i zdążył wyrobić sobie przyzwoitą pozycję wśród mieszkańców Jodie. Sadie jest nowa w mieście, zaczyna pracę jako bibliotekarka i jest osobą niezwykle uroczą, ale też kompletnie niezdarną. Dyrektorka prosi Jake’a o to, by ten zaopiekował się Sadie i nauczył ją wszelkich istotnych kwestii dotyczących życia w Jodie. Stopniowo Jake i Sadie zbliżają się do siebie, tworząc finalnie jedną z bardziej naturalnych i wiarygodnych par w historii popkultury. Nie zamierzam Wam zdradzać zbyt wiele (i tak już powiedziałem sporo), ale scena ich tańca do utworu Glena Millera In the mood wywołuje w człowieku piorunujące wrażenie i gwarantuję, że zostanie z Wami do końca Waszych dni

Naprawdę – zapomnijcie choć na chwilę, że do Stephena Kinga przylgnęła krzywdząca łatka “Króla Horroru” i dajcie szansę tej powieści. Nie będziecie zawiedzeni, zaręczam. To fenomenalna historia miłosna, nie pierwsza w wykonaniu Kinga, ale absolutnie najlepsza, najmocniejsza i najbardziej wzruszająca. Ta proza wywołuje reakcje w czytelniku, nie sposób pozostać przy niej obojętnym. Jeśli nie macie pomysłu na walentynkowy prezent – kupcie swojej sympatii (albo nawet i sobie, a co tam!) Dallas ‘63. A potem wróćcie tu i mi podziękujcie ;).

Sawyer i Juliet – Zagubieni

To zdecydowanie moja ulubiona serialowa para, chociaż ich wątek miłosny trwał w serialu stosunkowo krótko. Może w sumie dlatego też tak do mnie przemawia – bo twórcy nie zdążyli go niepotrzebnie rozciągnąć i brutalnie zepsuć swoimi głupimi pomysłami, jak to niestety zwykle w tego typu produkcjach bywa. A tak? Mamy relację dość krótką (z perspektywy widza), ale klarowną, dojrzałą i… bardzo życiową.

James “Sawyer” Ford – persona non grata w wielu kręgach (również przez długi czas na Wyspie), przestępca, kłamca, arogant, oszust, egoista,  zarozumialec i… wybuchowy twardziel o gołębim sercu, który tworzy wokół siebie negatywną aurę, ponieważ za żadne skarby nie chce, aby ktokolwiek odkrył jego wrażliwe, nieszczęśliwe i inteligentne wnętrze z obawy o zranienie. Bardzo długo fani serialu Zagubieni łączyli go z Kate Austen, do której – owszem – zawsze miał jakąś słabość, ale nigdy nie była ona miłością jego życia. Jak się przewrotnie okazało – została nią Juliet Burke. Bohaterka została sprowadzona na Wyspę, aby prowadzić prace nad bezpłodnością kobiet oraz pomagać w prowadzeniu ciąż. W wyniku wielu wydarzeń, których nie ma sensu tutaj przytaczać, Juliet poznaje bliżej Sawyera i… zakochuje się w nim. To para, która pozornie jest pełna sprzeczności – Juliet wydaje się być istotą zbyt spokojną, zbyt ułożoną dla Sawyera, który jest przecież niespokojnym duchem. A jednak to nie kto inny, jak właśnie Juliet ma doskonały wpływ na Jamesa – ona jedna jest w stanie go okiełznać, uspokoić i wydobyć z niego te cechy, które stara się skrywać głęboko przed światem. Na szczęście nie działa to u nich w jedną stronę – on buduje w niej pewność siebie, wiarę we własne możliwości oraz daje to poczucie zaufania, którego nie zaznała od lat. Jeśli to nie jest idealny przykład siły miłości, to nie wiem, jaki byłby dobry.

A najpiękniejszą sceną, podczas której nie jestem w stanie nie płakać, to ta przy szpitalnym automacie z przekąskami. Coś niesamowitego.

Poparzony Mężczyzna i Marianne Engel – Gargulec

Długo głowiłem się nad swoim ostatnim wyborem. W międzyczasie zdążyłem wyselekcjonować w umyśle kilka par godnych uwagi, niektóre z nich są wręcz ikoniczne dla popkultury, jednak ostatecznie zdecydowałem się na wybór nieoczywisty, mało znany. Na decyzji zaważyły dwa czynniki – opowieść, która jest niezwykle bliska memu sercu, oraz chęć podzielenia się z czytelnikami dziełem mało znanym, prawdopodobnie niedocenianym, a zdecydowanie wartym uwagi. Dlatego też postawiłem na powieściowy debiut Andrew Davidsona, zatytułowany Gargulec. Czytałem tę książkę dwa razy, ostatni raz w 2010 roku, a więc minęło ładnych dziewięć lat, dlatego proszę o wybaczenie, jeśli coś pokręciłem, ponieważ sięgam do głębokich szuflad swojej pamięci. On jest młodym, przystojnym, dobrze zbudowanym, potwornie cynicznym i zgorzkniałym aktorem porno. Ulega potwornemu wypadkowi, w wyniku którego większość jego ciała jest całkowicie poparzona. Cierpiąc niewyobrażalne męki, planuje popełnić samobójstwo. Długie miesiące mozolnej rehabilitacji umila mu niejaka Marianne Engel – rzeźbiarka gargulców, pacjentka oddziału dla psychicznie chorych, cierpiąca na zaburzenie osobowości. Marianne twierdzi bowiem, że zna mężczyznę od wieków, próbując przy okazji udowodnić mu swoje tezy choćby wiedzą o bliźnie na sercu, która towarzyszy mu od dnia narodzin. Ich wielogodzinne rozmowy początkowo są dla niego żartem, jedyną rozrywką w świecie, który już zdążył porzucić, jednak słowa Marianne stopniowo przenikają do jego wnętrza, odradzając jego umęczone serce, dusze. To mozolny proces, dlatego metamorfoza nie nastąpi z dnia na dzień, jednak oferowana przez kobietę podróż jest czymś znacznie więcej niż tylko atrakcją dla cierpiącego człowieka. Rzeźbiarka opowiada bowiem swemu ukochanemu historię ich dziejów i ich wielkiej, pokonującej czas miłości. Dlatego też wraz z bohaterami odwiedzimy mroźną Islandię z czasów wikingów, brudną wiktoriańską Anglię, niemiecki XIV-wieczny klasztor, renesansowe Włochy i – jeśli mnie pamięć nie myli – Japonię. W każdym z tych miejsc poznamy kolejne inkarnacje Poparzonego Mężczyzny oraz Marianne Engel, a każda z tych lokacji pokaże nam kolejny wymiar tego, czym może być miłość między dwiema duszami. Tylko w tym miejscu chciałbym lojalnie uprzedzić – Gargulec to dzieło trudne, bolesne i pełne emocji, także tych złych. To jedno z tych dzieł, które zdecydowanie wymaga odpowiedniej chwili w życiu odbiorcy oraz pełnej jego uwagi. To nie jest kolejny tom jakiegoś tam cyklu dowolnego z aktualnie poczytniejszych pisarskich rzemieślników. To dzieło, które powstawało latami, pełne symboliki i drugiego dna. Nade wszystko powstałe jednak jako hołd dla miłości, a raczej jako próba. Niezwykle udana. Poparzony Mężczyzna i Marianne Engel to jedna z tych par, które warto znać.


Sylwia Sekret

Elizabeth Bennet i pan Darcy – Duma i uprzedzenie (miniserial, 1995)

Zacznę od klasyki i może niezbyt fortunnego wyznania, że literackiego pierwowzoru nigdy nie czytałam. Trochę wstyd, ale chyba każdy znajdzie na swoim stosiku hańby tytuły, które powinien znać, a jakoś jest mu z nimi nie po drodze. Poza tym obawiam się, że gdybym sięgnęła po powieść Duma i uprzedzenie autorstwa Jane Austen, para, o której za chwilę będę mówić, straciłaby w moich oczach trochę ze swej wyjątkowości. Swoją drogą… wahałam się, którego pana Darcy’ego i wybrankę jego serca ostatecznie umieścić w tym zestawieniu – dostojnego właściciela Pemberley i jego dumną Lizzy, pochodzącą z dobrego, lecz ubogiego domu, czy opanowanego Marka Darcy’ego i jego zwariowaną Bridget z ekranizacji powieści Helen Fielding. Co ciekawe, Marka zagrał Colin Firth, który wcielił się także w postać Fitzwilliama Darcy’ego, do którego mokrej koszuli w serialu wzdychała po wielokroć panna Jones. Ostatecznie mój wybór padł jednak na Lizzy Bennet i pana Darcy’ego. Nie bez powodu wybieram jednak tę konkretną parę, z miniserialu BBC (a nie na przykład z ekranizacji z 2005 roku z Keirą Knightley), bo to właśnie chemia między aktorami – Jennifer Ehle i wspomnianym już Colinem Firthem – jest w moich oczach tak wyjątkowa. To zresztą jedna z tych historii miłosnych, gdzie nie uświadczymy właściwie romantycznych westchnień i uniesień, namiętnych pocałunków, a tym bardziej scen jeszcze intymniejszych. Ale wyjątkowość tej pary i przedstawienia ich uczucia opiera się właśnie na tym, że iskry namiętności i uczucia sypią się przy niemal każdym ich spotkaniu, choć najczęściej opierają się jedynie na spojrzeniach lub ukradkowym uśmiechu. Zabrzmię teraz banalnie i zapewne infantylnie, ale czy Wy widzieliście, jak on na nią w tym serialu patrzy? Przecież w tym spojrzeniu skrywa się chyba wszystko! I ból, i wielka tęsknota, i niewyobrażalne pragnienie, i gorączka, i niemal szaleństwo… I oczywiście miłość – bez niej ta para nie znalazłaby się przecież w tym zestawieniu. Oschłość i dystans Lizzy, a także wyniosłość i surowość Darcy’ego kryją w sobie tak naprawdę wielkie uczucia i namiętności, których eskalacji widz w zasadzie może się jedynie domyślać po tym, jak serial dobiega końca. Większość ich historii, którą jako widzowie poznajemy, to tak naprawdę podchody i zaprzeczanie własnym uczuciom, próba stłumienia ich i całkowita ich negacja – zwłaszcza przed samym sobą. Ale zdradzają ich spojrzenia. No dobrze – zdradzają głównie pana Darcy’ego. Jest kilka takich scen – jedna bodajże wtedy, kiedy siostra mężczyzny gra na fortepianie – kiedy w oczach Darcy’ego gromadzi się bodaj cała miłość, jaką zapałał do Elizabeth na przekór sobie i nie wiedzieć kiedy. Oczywiście spora zasługa tego “uczucia” w tym, jak odegrał swoją rolę rewelacyjny Colin Firth. Nikt nie wmówi mi, że był, jest lub będzie lepszy pan Darcy. Nie będzie! A para, jaką stanowią on i Lizzy, choć stają się nią dosłownie pod koniec historii, będzie dla mnie zawsze jedną z bardziej romantycznych, ale też świetnie dobranych, między którymi uczucia buzują nawet skryte pod tonami falban i sztucznych, brzydkich loków.

AnnaBeth i Lavon Hayes – Hart of Dixie

Teraz para bardziej współczesna, w dodatku taka, która – NIESTETY – nie doczekała się ostatecznej aprobaty i zezwolenia na szczęście w oczach scenarzystów. Czego oczywiście owym podłym ludziom nie mogę po prostu wybaczyć. Rzadko zdarza się sytuacja, żebym, gdy jakaś para – serialowa, filmowa, książkowa – się rozstaje, naprawdę nie mogła tego odżałować. A w przypadku AnnaBeth i Lavona… do tej pory nie mogę pogodzić się z wizją twórców. Przecież to była para idealna! Pasowali do siebie zarówno wizualnie, jak i ze względu na osobowości. Kibicowałam im od samego początku, kiedy tylko kobieta wspomniała, że Lavon zawsze wywoływał u niej przyspieszone bicie serca. Kiedy wreszcie i on docenił urok, dobre serce (i urodę zapewne) kobiety, wszystkie puzzle trafiły na swoje miejsce. A kiedy źli ludzie (czyli scenarzyści – oj, będziecie się za to smażyć w piekle…) postanowili ich jednak rozdzielić – o nie, nie, nie. Tak się po prostu nie robi! I dlaczego? Przecież byli szczęśliwi!

Może jednak przybliżę nieco sam serial i pokrótce osobę zarówno AnnaBeth, jak i Lavona, bo wydaje mi się, że produkcja, o której wspominam, nie jest w Polsce zbyt popularna. Hart of Dixie (polski tytuł do Doktor Hart, ale pozwólcie, że będę posługiwała się angielskim, gdyż tłumaczenie uważam za beznadziejne) to serial liczący sobie cztery sezony, które emitowane były w latach 2011-2015. Nie jest to produkcja wysokich lotów, czy taka, która powala jakimś konkretnym aspektem – takim jak aktorstwo czy niecodzienna problematyka – ale darzę ją ogromną sympatią i sentymentem, wiem także, że z chęcią będę do niej wracać. To pełen ciepła i humoru serial, którego fabuła brzmi niezwykle wtórnie: Zoe Hart to młoda kobieta, która po studiach, przed rozpoczęciem pracy jako lekarz w Nowym Jorku, musi nauczyć się odpowiedniego podejścia do pacjentów jako do ludzi z krwi i kości, a nie kolejnego przypadku medycznego. Zrządzeniem losu trafia do niewielkiego miasteczka Bluebell w Alabamie – i tam właśnie,w niewielkiej społeczności, gdzie czas jakby zatrzymał się w miejscu, Zoe pozna całkiem nowych przyjaciół, wrogów, nowe uczucia i podejście do życia… Ale zaraz, zaraz. Jaka Zoe? Przecież mowa tu o AnnaBeth i Lavonie! Owszem, ale nie są oni głównymi bohaterami serialu. Ba! AnnaBeth nawet na drugoplanową bohaterkę wyrasta dopiero z czasem. W Hart of Dixie jak to w wielu tego typu dziełach, kolejne pary schodzą się i rozstają, powstają dziwne połączenia, aż widz zaczyna się obawiać schematu “każdy z każdym”. Ale połączenie AnnaBeth i Lavona, choć z początku mogło wydawać się nieudane, było absolutnym strzałem w dziesiątkę. To para, która obywała się bez wielkich dramatów, głośnych kłótni i ekscytujących powrotów w swoje ramiona. Obydwoje byli mocno zranieni przez swoich poprzednich wybranków, a w sobie nawzajem znaleźli ukojenie, ciepło i zrozumienie. Byli po prostu dla siebie stworzeni. Ale nie – scenarzyści musieli przyjść i wszystko zepsuć, każdego z nich ostatecznie wpychając w inne, oblepiające łapska. Przepraszam bardzo, ale ja się nie zgadzam. W moim świecie Hart of Dixie oni wciąż są razem. Bo kto bogatemu (w wyobraźnię) zabroni?

Ania Shirley i Gilbert Blythe – cykl o Ani z Zielonego Wzgórza

Kolejna para z klasyki, ale po prostu nie mogło jej tu zabraknąć. I pomyśleć, że wszystko zaczęło się od pociagnięcia za warkocz, nazwania zakompleksionej sieroty “Marchewką” i rozwalenia tabliczki na głowie bezczelnego chłopaka. Ale Ania w końcu zyskuje sympatię nie tylko wspomnianego łobuza, ale także innych rówiesników, a Gilbert okazuje się wcale nie tak bezczelny, jak na początku pannie Shirley mogło się wydawać. Klasyka literatury młodzieżowej, czyli Ania z Zielonego Wzgórza to właściwie początek ich znajomości, ale uczucie, które początkowo nie miało prawa się zrodzić, wybucha później, w kolejnych tomach, by eksplodować w pełni – jeśli mnie pamięć nie myli – w tomie zatytułowanym Ania na uniwersytecie.

Ania i Gilbert, a raczej historia ich uczucia, przypomina nieco wątek Lizzy Bennet i pana Darcy’ego. Początek ich znajomości nie wróżył przyjaźni, a co dopiero wielkiej miłości. Ona – dumna dziewczynka, w której uraz po tym, jak Gilbert ośmieszył ją i obraził na oczach innych dzieci w szkole, utkwił na bardzo długo; właściwie przez lata walczyła z uczuciem, które kiełkowało w niej być może od pierwszego spotkania. On zresztą, choć szybko pożałował tego, jak rozpoczęła się ich znajomość, również nie od razu dał się przekonać własnemu biciu serca, że Ania jest mu bliższa, niż się tego spodziewał. Choć z tej dwójki to właśnie Gilbert szybciej przestał zaprzeczać temu, co poczuł do rudowłosej Ani. I choć czytelnik od dłuższego czasu już wie, co kryje się zarówno w sercu jej, jak i jego, to miną długie lata, zanim tych dwoje zakochanych w sobie do szaleństwa, ale głupich (wyłącznie w tej kwestii), upartych i dumnych ludzi odnajdzie w końcu wspólną drogą. Mało co, a w ogóle by zresztą do tego nie doszło, ale jeśli jest ktoś, kto nie miał okazji czytać kolejnych tomów Ani…, to nie chcę psuć niespodzianki.

Ania Shirley i Gilbert Blythe to para, do której, jeśli mówimy o zakochanych z popkultury, mam chyba największy sentyment. Ani nie sposób nie polubić, a i łatwo z tą dziewczynką, a potem kobietą, się utożsamiać; Gilbert zaś to dla mnie chyba taki literacki ideał mężczyzny i pierwsza (jedyna?) książkowa miłość. Czy jest ktoś, kto uważa, że tych dwoje nie zostało dla siebie stworzonych? Kochana Ania, kochany Gilbert… Myślę, że najwyższy czas, abym powróciła do całego książkowego cyklu, z czego dwa moje ulubione tomy to Ania z AvonleaAnia na uniwersytecie właśnie (z wiadomych względów). Jako zdjęcie obrazujące parę wybrałam to pochodzące z najnowszej ekranizacji powieści, zatytułowanej Ania, nie Anna od Netflixa, bo chociaż w serialu Ania i Gilbert to jeszcze dzieciaki (choć już mające się ku sobie), to nie dość że pokochałam ten serial całym sercem, to w dodatku uważam, że aktorzy wcielający się w moją najulubieńszą parę zostali dobrani perfekcyjnie – właśnie tak zawsze ich sobie wyobrażałam.


Fot: Netflix, Disney, Paramount Pictures, Fox, ABC, W.A.B., BBC, CBS

Przeczytaj także:

Trzy po trzy #22: Najgorsze pary z dzieł popkultury

 

Ulubione pary

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Natalia Chrobok

Wszystkie niewypowiedziane słowa.

Mateusz Cyra

Redaktor naczelny oraz współzałożyciel portalu Głos Kultury. Twórca artykułów nazywanych "Wielogłos". Prowadzący cykl "Aktualnie na słuchawkach". Wielbiciel kina, który od widowiskowych efektów specjalnych woli spektakularne aktorstwo, a w sztuce filmowej szuka przede wszystkim emocji. Koneser audiobooków. Stan Eminema. Kingowiec. Fan FC Barcelony.  

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *