Najgorsze pary

Trzy po trzy #22: Najgorsze pary z dzieł popkultury

Antagoniści istnieją od zawsze. Ale taka już ludzka natura – że jeśli coś zostanie stworzone, to zaraz znajdzie się szereg przeciwników. Dla nas to dobra oznaka, bo pokazuje, że ktoś myśli inaczej albo że w ogóle myśli. Bo przecież buntować się, to nic innego jak myśleć inaczej i tę myśl przemienić w czyn. Nasz ludzki pociąg do buntu dotyczy chyba każdego aspektu życia. Bo i Walentynek. Quirkyalone – szczególny rodzaj singli, którzy umiłowali sobie życie w pojedynkę, która jest dla nich wygodniejsza niż szukanie związku na siłę – walentynki uważają za święto zbyt ekspansywne i narzucające się. Dlatego więc single nie chcą pozostać w tyle, chcą pokazać, że oni też mogą świętować (i mają co, bo przecież samoakceptacja i miłość do samego siebie jest bardzo ważna) i 15 lutego obchodzą Dzień Singla. My postanowiłyśmy się dzisiaj również delikatnie zbuntować i nie zasypywać Was garściami miłosnych historii, które wydają się być idealne i nieskazitelne. Przygotowałyśmy listę kiepskich, a może wręcz najgorszych, par w dziełach popkultury. O nich też trzeba mówić i nie można zapominać, bo to ich relacje mogą lekko podnieść nas na duchu, jak stary przyjaciel, który poklepie nas po ramieniu i powie: „Hej! Inni też mają wady, nie łam się, spójrz na nich!”. Przed Państwem najgorsze pary dzieł popkultury (oklaski).


Wiktoria Ziegler

Daisy Buchanan i Tom Buchanan – Wielki Gatsby


Uwielbiamy tragiczne losy, które finalnie splatają się w wieczną, a może wręcz pozagrobową, miłość. Taki już nasz ludzki pociąg do tworzenia banalnych zakończeń. Banalne zakończenia są zawsze dobre, nie może być inaczej. Nie są dwuznaczne, bo wtedy nie byłyby banalne. A co kiedy losy bohaterów się rozmijają, nie są już wspólne? Nie podoba nam się to, bluzgamy wtedy pisarzowi czy reżyserowi. Muszę przyznać, że mam pociąg do niekonwencjonalnych zakończeń, które odbiegają od klasycznych happy endów. Zakończeń trudnych. Bo i życie jest trudne. A czymże jest książka, jeśli nie odbiciem rzeczywistości? Niech więc nie będzie lukrowania, słodzenia, a w miejsce tego pojawi się prawda albo chociaż cień prawdopodobieństwa. Dokładnie takie refleksje towarzyszyły mi podczas lektury arcydzieła Scotta Fitzgeralda – Wielkiego Gatsby’ego. I zakończenie tej książki – nie dobre, nie szczęśliwe – ale dla mnie tak wyraziste i prawdziwie, zachwyciło mnie. Oczywiście, tytułowy Jay Gatsby wraz z Daisy Buchanan tworzą dla mnie jedną z najpiękniejszych (i najtragiczniejszych) par w literaturze. I to nie o nich chcę pisać. Chciałabym przedstawić Daisy i jej męża – Toma Buchanana. To oni stanowią dla mnie bardzo przykry wizerunek uczucia, które pozornie nazywają miłością. Ale w ich relacji nie ma ani grama szacunku czy troskliwości. To sztandarowe nieudane małżeństwo z kochankami u boku obydwojgu małżonków. Daisy wie, że mąż ją zdradza. Przecież Myrtle – kochanka – dzwoni do ich rezydencji bardzo często, żeby o sobie przypomnieć. Cała służba o tym wie. Wszyscy o tym wiedzą. Ale najważniejsze są pozory – udajemy, że nic się nie stało, że telefon nie dzwoni, że nie ma żadnej zdrady. Zaś Daisy spotyka swoją młodzieńczą miłość – Jaya Gatsby’ego. To do niego przychodzi na przyjęcia wraz ze swoim mężem. Kłamstwo rodzi kolejne kłamstwo, ale także daje przyzwolenie na wzajemne oszukiwanie się. To bardzo przykry obraz małżeńskiej relacji. Co jest najsmutniejsze – Daisy zostaje z mężem. I w tym momencie ich losy się urywają. My – czytelnicy – możemy się zastanawiać, jak beznadziejnie może wyglądać ich wspólne życie. Współczujemy im, ale zarazem złościmy się na nich, że nadal ze sobą są i żyją w gęstwinie pozorów, oszustw i zdrady.

Daisy, Tomie – najgorsza w Waszej relacji jest gra pozorów. Wystarczyłaby szczera rozmowa, może teraz poszlibyście na terapię małżeńską? Choć i ona by Wam nie pomogła, bo po prostu brak Wam najważniejszego – wzajemnego szacunku. A najtragiczniejsze jest to, że obydwoje o tym wiecie, a i tak trwacie w tym toksycznym związku. Otrzymujecie więc ode mnie złoty medal, zajmujecie pierwsze miejsce w rankingu kiepskich par literackich.

Piotr i jego żona – Żona modna

Postanowiłam zrobić także mały „research” pośród klasycznych dzieł. Przecież tam też muszą pojawić się antyprzykłady kochanków. To żadne novum. Literatura kocha człowieka, kocha go badać, analizować, a tym samym często przedstawia schematy miłosnych niepowodzeń. Tak też uczynił nasz wspaniały pisarz oświeceniowy – Ignacy Krasicki. Mistrz moralizowania, który bystrym okiem dostrzegał nawet najbardziej detaliczną ludzką ułomność. Tworzy więc karkołomny związek w swojej satyrze pt. Żona modna. Tę właśnie satyrę wybieram jako antywalentynkową broń. Drwinę. Donośny chichot. Spotykamy się z „małżeństwem finansowym”. To chyba najgorsza porażka. Szlachcic Piotr wiąże się z tytułową modną żoną ze względu na posag, który oferowała. Cztery wsie. I dla tych czterech wsi zawiera jakby pakt z diabłem. Ponieważ okazuje się, że z kobietami nie jest tak łatwo, a szczególnie z tą konkretną. Już w czasie narzeczeństwa wymaga od Piotra poświęceń znanych z romansów. To dla niej specjalnie z Anglii sprowadza karetę na resorach (sic!). Ale to nie koniec – żona chce więcej – serwisu i figurek z porcelany, drogich smakołyków, cukierników, cudzoziemskich kucharzy, jadalni na 40 osób. Organizuje także wspaniałe bale, które kończą się pożarem stodoły, co, oczywiście, uważane jest za dodatkową atrakcję. A satyra kończy się puentą Próżny żal, jak mówią, po szkodzie. Panie Piotrze, czy to wszystko było warte tych czterech wsi?

Małżeńska para z Żony modnej zajmuje u mnie drugie miejsce w rankingu kiepskich par. Swoją drogą ciekawe, jak chciałaby spędzić walentynki żona modna i jak duży kredyt musiałby wziąć Piotr, żeby sprostać tym oczekiwaniom? Chyba powinniśmy najpierw zweryfikować hierarchię wartości, a dopiero później się z kimś wiązać. Wydaje się, że to przeterminowane, XVIII-wieczne dziełko. Nic bardziej mylnego. Uważam, że akurat braku ponadczasowości Krasickiemu zarzucić nie możemy. Panie Ignacy – dziękujemy za kolejną lekcję… i przykład jednej z najbardziej kiepskich par literackich.

Grace Hanson i Robert Hanson, Frances Bergstein i Sol Bergstein – Grace i Frankie


Jeśli są walentynki, to musi być też kolacja. Kolacja to nieodłączny element tego wyjątkowego wieczoru. Są różne rodzaje kolacji. Przeurocze tytułowe bohaterki serialu Grace i Frankie – Grace Hanson (Jane Fonda) i Frankie Bergstein (Lily Tomin) – doświadczyły chyba najgorszego typu antyromantycznej wieczerzy. Wyobraźmy to sobie. Na karku siedemdziesiątka, ale trzymamy się dobrze. Nasi mężowie są prawnikami, dbają o budżet domowy. Spotykamy się ze wspólnikiem i jego żoną na kolacji – najzwyczajniejsza w świecie sprawa, prawda? Ale na tej kolacji nasi mężowie obwieszczają wszem i wobec, że od 40 lat są gejami. Na kolacji. Być może w zamyśle miała być romantyczna. A przerodziła się w skrywaną od wielu lat dramę. Podczas kolacji zazwyczaj chcemy powiedzieć coś arcyważnego, ale mają one dwoistą naturę – to może być albo coś złowieszczego, albo wręcz arkadyjsko radosnego. W przypadku Grace i Frankie mamy opcję pierwszą. Uwielbiam je, jednak pisząc o kiepskich parach walentynkowych, musiałam wspomnieć o tym rozkosznym czworokącie miłosnym. Jednak w otoczce całej tej dramy rodzi się piękna przyjaźń pomiędzy dwiema „odrzuconymi” żonami. Przyjaźń pełna antynomii w każdym aspekcie – bo i w stylu życia, i w charakterze, i w sposobie ubierania etc. Ale może to potęga przyjaźni góruje nad miłością?

Kiedy miłość nabroi, przyjaźń wkrada się i sieje nowe kwiaty – to jest najpiękniejsze. Tego chciałabym życzyć w walentynki – nie górnolotnej miłości, pierścionków, naszyjników, kolacji – ale takiej dobrej, pokornej przyjaźni. Bo to ona finalnie uratowała bohaterki. Grace, Frankie – wraz z waszymi mężami tworzycie bardzo kiepski czworokąt, ale Wasz duet to esencja prawdziwej przyjaźni.


Magda Kwaśniok

Walter i Skyler White – Breaking Bad

 

Zdaję sobie sprawę z tego, że pierwszy z wyróżnionych przeze mnie związków znalazł się tu prawdopodobnie niesprawiedliwe; o tym, że nie powinnam wybierać pary z serialu, którego jeszcze w całości nie obejrzałam, jestem wręcz przekonana. Są jednak sytuacje, w których wszystkie logiczne argumenty bledną i zupełnie tracą na znaczeniu, a moment, w którym możesz się podzielić antypatią do znienawidzonej przez siebie postaci, jest jedną z nich. Żadne racjonalne wyjaśnienia nie są w stanie nawet w najmniejszym stopniu konkurować z absolutną niechęcią, jaką od pierwszych minut Breaking Bad czuję do Skyler White – fantastycznie zagranej i chyba jeszcze lepiej napisanej bohaterki, będącej żoną początkującego producenta metaamfetaminy, Waltera White’a. Spokojny nauczyciel chemii rozpoczyna budowę narkotykowego imperium, a widzowie z napięciem mogą obserwować powolną przemianę chemika z uprzejmego i całkiem przeciętnego mieszkańca domu na przedmieściach w prawdziwego potwora. Skyler, zupełnie nieświadoma podwójnego życia męża, od pierwszego odcinka jest tak niewyobrażalnie irytująca, czepliwa, a zarazem realistyczna, że z ręką na sercu: nawet jeśli znacie wszystkie szczegóły każdej z najgorszych zbrodni, których dokonał główny bohater, jej jęczenie jest tak denerwujące, że to właśnie Sky życzycie śmierci. A jeśli nie, zazdroszczę cierpliwości. Oczywiście, jestem świadoma, że pani White na przestrzeni serialu zmaga się z wieloma trudnościami; jakby nie wystarczyły problemy finansowe, irytująca siostra kleptomanka, niepełnosprawny syn i drugie dziecko w drodze, jej mąż okazuje się śmiertelnie chory, a na domiar złego zaczyna znikać, kłamać, chodzić nago do sklepu i ogólnie nie jest wzorem wspierającego i kochającego małżonka. Rozumiem, że na miejscu Skyler każdy zachowywałby się podobnie… Ale, na miłość boską, jak widzę biednego Waltera, który po raz kolejny musi przechodzić przez rozmowę pod tytułem; “porozmawiaj ze mną, powiedz mi, co czujesz” czy inną tego typu interwencję, mam ochotę wyłączyć laptopa i wyrzucić go przez okno. Jeśli kobieta samym narzekaniem na męża jest w stanie wzbudzić współczucie wobec jednego z największych potworów w dziejach seriali, mówiąc delikatnie, związek z nią nie może być przyjemny.

Sansa Stark i Joffrey Lannister – Gra o tron


Zanim zaczęłam pisać ten tekst, stanęłam przed regałem z książkami i, obok wspomnianego już Wielkiego Gatsby’ego czy Wilka stepowego, gdzie bez wątpienia znalazłabym jakąś niedobraną parę, zobaczyłam absolutną biblię nieudanych związków; sagę, w której niemal każda relacja skończyła się tragedią, trucizną w winie czy nie do końca przyjemnym weselem. Gra o tron, proszę państwa. George R.R Martin postarał się o miano największego sadysty literatury, nie tylko uśmiercając większość głównych i bardziej lubianych bohaterów – pisarz odebrał czytelnikom wszelką nadzieję, niemal każdą relację sprowadzając do rokowań politycznych, transakcji, brutalności i okrucieństwa. Przy pierwszym lepszym związku rodem z Westeros, Geralt i Yennefer to nie tylko historia pięknej, acz toksycznej miłości – to stereotypowe, zgodne małżeństwo, idealnością dorównujące Aragornowi i Arwen. Żeby była jasność: w tytule akapitu widnieją Sansa i Joffrey tylko i wyłącznie dlatego, że nie mogę wymienić wszystkich bohaterów sagi… A szkoda, bo prawdę mówiąc, w Siedmiu Królestwach naprawdę trudno o krztynę romantyzmu. Jeśli zaś ów romantyzm się pojawi, jest przejawem kazirodztwa i głupoty, kończąc się w najlepszym przypadku krwawymi godami, w najgorszym – wieloletnią wojną domową. Skupmy się jednak na wywołanych do tablicy: królu socjopacie o skłonnościach psychopatycznych, któremu nic nie sprawia większej radości niż patrzenie na cierpienie innych, i kretynce z Północy, której mroźne powietrze Winterfell najwyraźniej wywiało resztki rozumu, skoro rzeczonego psychopatę pomyliła z księciem z bajki. No cóż, nie ma nic bardziej romantycznego niż spacer z wybrankiem serca po murach zamku, gdzie na pal nabita jest głowa twojego taty. Potraficie sobie wyobrazić lepszy sposób na spędzenie Walentynek? Joffrey Lannister w tym wyjątkowym dniu oferuje również strzelanie z kuszy do celów ruchomych, najczęściej wynajętych przez jego ojca-wujka pań z wątpliwej jakości przybytków, oraz wydawanie wyroków śmierci. Możecie mi nie uwierzyć, ale serialowa Sansa później została oczarowana przez nawet bardziej romantycznego i rozrywkowego partnera, który zamiast spędzać czas w komnatach, wolał zdrowotne bieganie po lesie. Ich związek niestety nie przetrwał próby czasu – w końcu Sansa to prawdziwa wilczyca, a Ramsey Bolton ewidentnie nie lubił psów.

Ted Mosby… i którakolwiek z dziewczyn, z którymi się spotykał – Jak poznałem Waszą matkę


Podobno to, co najlepsze, zostawia się na koniec, a więc przyszedł czas na postać, będącą moją bezpośrednią inspiracją dla pomysłu na ten tekst. Jeśli mówimy o nieudanych związkach, nie może zabraknąć prawdziwego mistrza w tym fachu, Teda Mosby’ego – głównego bohatera How I met your Mother, który gdyby zły dobór partnera był dyscypliną olimpijską, bez wątpienia byłby multimedalistą. Jeśli widzieliście chociaż pięć minut któregokolwiek odcinka, pewnie już wiecie, że Ted jest romantykiem, ale romantykiem nie byle jakim. Co prawda Mosby nie stroni od klasycznych przygód na jedną noc, jednak każda z nich – wszystkie wykorzystane, porzucone w walentynki i urodziny dziewczyny, mające go doprowadzić do poznania tej jednej jedynej kobiety, która zastąpi mu Robin – okaże się jego miłością życia. Rozumiem przedstawicielki płci pięknej, uganiające się za prawdziwym wrażliwcem, dla których własnoręcznie napisany sonet jest warunkiem udanego związku, ale jeśli jesteście jedną z nich, gwarantuję, że nawet dla Was Ted Mosby to jedna wielka chodząca przesada. Młody architekt to typ osoby, która ukradnie z restauracji niebieską waltornię, wyzna miłość na pierwszej randce, jest gotowa polecieć do Rosji z setką róż, by przywieźć ukochaną do domu, gdzie będzie na nią czekał kwartet smyczkowy i kolacja przy świecach. To tyle o relacji Teda z Robin – jego największą miłością, dla której był w stanie zrezygnować ze wszystkiego, włącznie z posiadaniem dzieci, a która w przeciwieństwie do niego była zwyczajnie oziębłą emocjonalnie, wybitnie zainteresowaną bronią karierowiczką. Myślicie, że nie da się gorzej wybrać obiektu westchnień? Prawdopodobnie macie rację, ale Ted udowadnia, że w życiu miłosnym można popełnić dużo więcej niż jeden błąd. Aż trudno mi się przyznać do tego, że w czasie oglądania serialu prawie w ogóle nie zwróciłam uwagi na to, jak psychiczne były zachowania Teda. Mosby rezygnuje z budowy zaprojektowanego przez siebie budynku, tylko dlatego, że nie podoba się to nowo poznanej przez niego aktywistce, Zoey? Ok, no przecież to może być ta jedyna! Pomińmy fakt, że na taką szansę pracował całe życie, a na początku ich znajomości wspomniana Zoey była mężatką. Spoiler Alert: jej biedny małżonek musiał się pogodzić z rozwodem, a związek aktywistki i Teda i tak nie przetrwał… O dziwo 33-latek stwierdził, że nie można funkcjonować w relacji bez wsparcia i zrozumienia (wow!). To nie jest tak, że Mosby na przestrzeni całego serialu nie trafił na ani jedną kobietę, z którą mógłby ułożyć sobie życie – była przecież Victoria. Ciepła i serdeczna dziewczyna, którą Ted poznał w naprawdę romantycznych, a przy tym niezakrawających o stalking, okolicznościach (i nawet ja to muszę przyznać). Zresztą, dokładnie ta bohaterka, zanim po raz drugi dała Mosby’emu szansę, całkiem słusznie zauważyła jedną wspólną cechę wszystkich kobiet, z którymi architekt się spotykał: każdy z jego związków był próbą zapomnienia o Robin, znalezienia w partnerce jej przeciwieństwa lub wręcz przeciwnie – poszukiwaniem w poznanej kobiecie cech charakterystycznych dla Scherbatsky. Nie zliczę, ile razy w czasie dziewięciu sezonów Ted powtarza, że jest gotowy zapomnieć o Robin, później i tak do niej wraca, co za każdym razem kończy się bardziej tragicznie. No cóż, Theodore Evelyn Mosby pozostanie dla mnie najlepszym przykładem na to, że romantyzm również ma, a raczej powinien mieć, swoje granice.


Magdalena Kurek

Anastasia Steele i Christian Grey  – Trylogia Greya

Pięćdziesiąt twarzy Greya to początek sadomasochistycznej trylogii o miłości Christiana i Anastazji. Fabuła jest banalna i wręcz naiwna, a bohaterowie niemalże jednowymiarowi. On – nieziemsko przystojny i bogaty (ma świetnie prosperującą firmę i własny samolot). Ona – „szara myszka”, która prawie przeprasza, że żyje. Widać to już podczas ich pierwszego spotkania. On – nieznający sprzeciwu Pan, który potrzebuje Uległej kobiety. I otrzymuje to, choć Anastazja mimo wszystko oczekuje czegoś więcej, co komplikuje całą relację. A właściwie układ. Czytając (bardzo słabo napisaną- należy to podkreślić) książkę, szybko można się zorientować, iż związek głównych bohaterów oparty jest głównie na ich atrakcyjności. To już nawet nie romans, tylko egoistyczne spełnianie zachcianek. Całość streszcza się do tego, że „Ona zagryza wargę i przewraca oczami. On chwyta ją za brodę i unosi jej głowę”. Potem sytuacja nabiera rumieńców.

Naprawdę podziwiam, iż można stworzyć parę bohaterów tak przewidywalnych, tak nijakich i tak nudnych. Nic dziwnego, że pozycja ta jest często kwalifikowana jako „porno dla mamusiek”. Zadziwiające, ile stron (trzy tomy!) można napisać dosłownie o niczym.

Mały książe i Róża – Mały książę 


Ukochana książka większości czytelników. Klasyka światowej literatury, przetłumaczona na kilkadziesiąt języków. Zachwyt nią przechodzi z pokolenia na pokolenie. Sama mam do niej słabość. I nic w tym dziwnego. Mały książę to filozoficzna opowieść o dorastaniu do miłości, przyjaźni i odpowiedzialności za drugiego człowieka.

Ważnym wątkiem książki jest relacja Małego księcia i Róży. Kto zna biografię Antoine de Saint Exupery’ego ten wie, że pod postacią głównego bohatera skrył się sam autor, z kolei pierwowzorem Róży była jego żona – Consuello. Podobno tak samo jak w książce, autor powtarzał w listach do żony iż: chyba nie zawsze wiedział, jak się o nią troszczyć”. Potem żałował, że nie zadedykował jej dzieła.

Ale wracając do głównych bohaterów – to specyficzna para (chłopiec i kwiat). Mały książę do momentu pojawienia się Róży był przekonany, iż jest jedynym mieszkańcem asteroidy B612 i czuł się samotny. Gdy ujrzał karminowy kwiat, był przekonany, że jest jedyny i niepowtarzalny. Dbał więc o niego, kochał go, spełniał każdą zachciankę. Umieścił nawet pod szkłem. Cały świat kręcił się wokół Róży. Nie zmienił zdania nawet, gdy ujrzał cały krzak podobnych jej, co świadczyłoby o tym, iż nie jest aż tak wyjątkowa. Bohaterka z kolei dała nam się poznać jako istota egoistyczna. Ciągle niezadowolona, wymagająca i krnąbrna. Krzywdziła księcia również przykrymi słowami. Jej towarzystwo stawało się coraz bardziej kłopotliwe, aż doprowadziło do rozstania.

Cóż, autor nie mówi nam wszystkiego wprost. Za pomocą bajki pokazuje, że miłość wcale nie jest taka prosta, jak widzimy w filmach, a związek to praca (obu stron) na lata. Potrzeba cierpliwości i wzajemnego zrozumienia. Nieodzowna jest także  przyjaźń, którą tak często się lekceważy. Mimo że niektórzy twierdzą, iż książka jest przerostem formy nad treścią, pseudofilozoficznym moralitetem, to uważam, że warto w dzisiejszym czasie przypominać o ponadczasowych wartościach. Choć czasami trzeba stracić kogoś, aby uświadomić sobie jak wiele dla nas znaczył- tak jak Mały Książę.

Stanisław Wokulski i Izabela Łęcka – Lalka 


Bolesław Prus w swojej powieści przedstawia nam skomplikowaną historię miłości pomiędzy Izabelą a Stanisławem. Tę parę dzieli dosłownie wszystko: pochodzenie, światopogląd, wartości, poziom intelektualny, jak również zachowanie. Bezsprzecznie Pani Łęcka gra na uczuciach zakochanego w niej Wokulskiego. Jest wobec niego cyniczna i ironiczna.

On jednak nie chce tego zaakceptować i walczy o uczucie pięknej Izabeli.

Ona – pochodząca z bogatego domu, lubiąca brylować na salonach i flirtować. On – wywodzący się z biednego domu pozytywista, który na wszystko, czego się w życiu dorobił, musiał ciężko zapracować. Podczas gdy on szuka prawdziwego uczucia i towarzyszki życia na dobre i na złe, ona niezdolna do prawdziwych uczuć woli uwodzić bogatych mężczyzn.

Związek ten od początku skazany był na porażkę. Spora wina w tym Wokulskiego, który na siłę chce zaimponować rozpieszczonej dziedziczce. Jest w stanie zrobić dla niej dosłownie wszystko. Nawet wrócić z Francji, gdzie udał się, by o niej zapomnieć. Każde z nią spotkanie czy dotyk traktuje jako niezmierne szczęście – urasta ono wręcz do rangi zaszczytu. Uczucie niestety pozostało jednostronne. Łęcka wykorzystuje zakochanie i naiwność adoratora do własnych celów. Choć godzi się na zaręczyny, to jednocześnie flirtuje ze Stawskim… To ostatecznie prowadzi Wokulskiego do próby samobójczej.

W całej tej historii niespełnionej miłości najbardziej żal jest Stanisława. Nie raz czytając, chce się powiedzieć, by odpuścił, że to bez sensu, że doprowadzi go to wyłącznie do cierpienia, by przestał się poniżać… Ale cóż, czasem miłość jest ślepa, a ta z pewnością była trudna, skomplikowana i nieodwzajemniona.


Fot.: Znak, Kino Świat, HBO, United International Pictures, 20th Century Fox Television, Fox, Netflix, Warner Bros Entertainment Polska

Przeczytaj także:

Trzy po trzy #21: Ulubione pary z dzieł popkultury

Najgorsze pary

Write a Review

Opublikowane przez

Wiktoria Ziegler

Zastanawia się, pyta, poszukuje sensu.

Magdalena Kurek

Absolwentka dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie Gdańskim. Zgodnie z sentencją Verba volant, scripta manent (słowa ulatują, pismo zostaje) pracuje nad rozprawą doktorską poświęconą interpretacji muzyki w prasie lat ’70 i ‘80. Jej zainteresowania obejmują literaturę i sztukę, ale główna pasja związana jest z tempem 33 obrotów na minutę (mowa oczywiście o muzyce płynącej z płyt winylowych).

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *