Horrory, które przetrwały próbę czasu

Trzy po Trzy #30 – Horrory, które przetrwały próbę czasu

Twórcy filmowi ostatnich kilku dekad niekoniecznie mieli do dyspozycji ogromne fundusze czy zaplecze techniczne. Ci, których twórcze zainteresowania oscylowały wokół grozy, mieli jeszcze bardziej utrudnione zadanie. Mieli bowiem szarpnąć widzem, wbić w fotel i przestraszyć. Jednak, jak pokazuje nam filmografia kina grozy sprzed kilku dekad, większość produkcji to raczej tanie i kiepskie filmy klasy B i niżej, które dziś, zamiast przyprawiać o ciarki strachu, stają się znakomitym rozweselaczem znudzonego odbiorcy, który trafi przypadkowo na zapomniany już dawno film, skacząc po kanałach w telewizorze.

Najczęściej jednak giną one w gąszczu produkcji im podobnych, a te słabsze nie są nawet nigdzie puszczane, więc popadają w totalne zapomnienie. Są jednak też takie, których dzisiejszy widz nie ma wcale ochoty oglądać. 

Jednak na przestrzeni tych paru dekad powstały takie produkcje, które nie tylko przetrwały próbę czasu, ale stały się też wyznacznikiem jakościowego kina grozy, które po dziś dzień służą za przykład dla twórców współczesnych. 

Nasi redaktorzy omawiają po trzy filmy, które dla nich są najlepszym przykładem tego, że dobre kino grozy się nie starzeje i straszyć może nawet i dziś. W klimacie święta Halloween przypominamy takie klasyki jak Lśnienie Stanleya Kubricka, którego realizacji ponoć nie lubi sam Stephen King (czyżby był dla niego zbyt straszny?); Coś − jeden z najbardziej znakomitych filmów grozy dekady lat 80., w reżyserii Johna Carpentera; czy też kultowego Egzorcystę, którego realizacji podjął się William Friedkin, jako materiał źródłowy przyjmując niesamowitą powieść Williama Petera Blatty’ego.

Spis treści

Kino w każdej postaci, literatura rosyjska, reportaż, ale nie tylko. Magister od Netflixa, redaktor od wszystkiego. Właściwy człowiek we właściwym miejscu – chętnie zrelacjonuję zarówno wystawę, koncert, płytę, jak i sztukę teatralną.

Lśnienie

(reż. Stanley Kubrick, 1980)

W zestawieniu horrorów, które przetrwały próbę czasu, nie mogło zabraknąć Lśnienia Stanleya Kubricka. Ekranizacja książki Stephena Kinga to horror wybitny, łamiący wszelkie standardy,  sprawiający, że na długie lata pozostaje w pamięci oglądającego, jak i samych twórców. Jest to historia  Jacka Torrance’a, który przeprowadza się wraz z rodziną do górskiego hotelu. Pełnić tam ma rolę stróża zimowego. Opuszczony hotel ma sprzyjać jego twórczości literackiej, jednak stopniowo doprowadza go do obłędu. Z czego wynika fenomen Lśnienia? Między innymi z powodu opowiadania o rzeczach zwyczajnych w sposób budzący grozę. Zakrawający na psychozę seans dostarcza wielu doświadczeń, sugestywnych obrazów, symboli, które na stałe przeniknęły do naszej popkultury, jak chociażby scena z bliźniaczkami czy demoniczny obraz Jacka Nicholsona. Lśnienie niemal zawsze pojawia się w zestawieniu horrorów wszech czasów i nic dziwnego, mało który horror bowiem w tak dosadny, a jednocześnie metaforyczny sposób przedstawia samotność, genezę zła oraz jego wpływ na społeczne relacje. Oprócz samego filmu również ciekawą historię stanowi sama kwestia jego powstania, jak i emocje, które wzbudził po premierze. To również tematy warte pogłębienia dla zainteresowanych, do czego gorąco zachęcam.

Suspiria

(reż. Dario Argento, 1977)

Lata 70. w kinematografii to czas prób i błędów, w których kino grozy było wyjątkowo eksploatowane. Możliwości, które dawała technologia, a co za tym idzie efekty specjalne, sprzyjały tworzeniu ciekawych, nastrojowych opowieści. Nie od dzisiaj wiadomo, że Dario Argento to niekwestionowany mistrz klimatu. Można powiedzieć, że w swoje filmy wkładał całe swoje serce, a jeśli na ekranie widać ręce mordercy, to zawsze należą one do niego. Argento niemal od początku swojej filmowej kariery zwracał uwagę na każdy najdrobniejszy szczegół swoich dzieł, począwszy od kolorów, pracę kamery, na muzyce skończywszy. Suspiria opowiada o młodej Amerykance Suzie Bannion (w tej roli wystąpiła genialna Jessica Harper), która przyjeżdża do szkoły baletowej, by trenować technikę swojego tańca. Na miejscu doświadcza serii tajemniczych, upiornych wydarzeń, które dzieją się gdzieś na granicy jawy i snu. W Suspirii zachwyca scenografia, gra świateł i cieni, niepokojący klimat oraz muzyka stworzona przez samego Daria Argenta i zespół Goblin (muzyka została skomponowana w taki sposób, by budzić grozę na planie). Oprócz niesamowitych doznań audiowizualnych Argento  pozostawia nas z wieloma pytaniami, na które odpowiedzi możemy szukać chociażby w scenografii. Jest to  majstersztyk w każdym tego słowa znaczeniu, który gorąco polecam nie tylko ze względu na Halloween. Warto zaznaczyć, że w 2018 premierę miał udany i satysfakcjonujący fanów oryginału remake Suspirii, którego reżyserem był Luca Guadagnino.

Dziecko Rosemary

(reż. Roman Polański, 1968)

Motyw diabła bardzo często pojawia się w kinematografii, zwłaszcza jeśli mówimy o horrorach. Wymienić tu można chociażby Antychrysta czy film Omen, ale drugiej takiej ekranizacji jak Dziecko Rosemary Romana Polańskiego po prostu nie ma. Niemniej była to historia dająca początek późniejszym dziełom filmowym, które zainspirowały się tym niesamowitym filmem. Reżyser podjął się trudnego zadania przedstawienia na ekranie metafizycznej powieści Iry Levina o tym samym tytule. Fabuła skupiona jest wokół młodego małżeństwa, Rosemary i Guya, którzy wprowadzają się do starej kamienicy o dość nieciekawej przeszłości. Po pewnym czasie Rosemary zachodzi w ciążę i tym samym daje to początek dalszym obsesjom i lękom ukazanym w filmie. Polański znakomicie obrazuje paranoje towarzyszącą głównej bohaterce (w tej roli Mia Farrow) oraz narastające poczucie bezradności, pustki, niemocy oraz grozy. Dziwne zdarzenia dziejące się tuż obok trafnie odzwierciedlają obłęd, w który popada. Charakterystycznym motywem w filmie jest brak ukazania szatańskiego potomka, co jednak nie ujmuje filmowej historii, a wręcz przeciwnie. Ekranowe niedopowiedzenia pozostawiają pole dla wyobraźni widza. Fabuła Polańskiego wraz z rozpoznawalnym niemalże od razu i zapadającym w pamięci motywem muzycznym Krzysztofa Komedy tworzą dzieło ponadczasowe. Można tu również dostrzec subtelne podobieństwa do Lśnienia − w kontekście psychologicznych horrorów jest to również ciekawe zestawienie. Warto zaznajomić się zarówno z jednym, jak i z drugim dziełem.

Dziecko lat 80. Wychowany na komiksach Marvela, horrorach i kinie klasy B, które jest tak złe, że aż dobre. Odpowiedzialny za sprawy techniczne związane z Głosem Kultury.

Coś

(reż. John Carpenter, 1982)

Spośród horrorów traktujących o zagrożeniu pochodzącym z zimnych czeluści kosmosu na piedestale z pewnością stoją dwa obrazy – Obcy – Ósmy pasażer „Nostromo” Ridleya Scotta oraz Coś Johna Carpentera. W zasadzie oba te tytuły powinny znaleźć się w tym zestawieniu, lecz chciałem wybrać tylko jeden z takich, gdzie antagonistą jest zabójczy kosmita. O ile Obcy jest filmem, który stoi klimatem i tą niezwykłą mieszanką gotyckiego horroru z science fiction, o tyle Coś jest zdecydowanie bardziej osadzone na ziemi. Jest w nim też coś o wiele bardziej niepokojącego i wywołującego fizyczny dyskomfort. Załoga Nostromo mierzy się z doskonałym, zabójczym organizmem, lecz wie mniej więcej, czego się spodziewać – widzą dziwacznego stwora z obłą głową i łapią za cyngiel miotacza ognia. U Carpentera to nie jest tak oczywiste, w przypadku istoty, która potrafi idealnie imitować każdy organizm, łącznie z członkami załogi stacji arktycznej, na której dzieje się akcja filmu. Jeśli ktoś jeszcze nie wie, o czym właściwie jest Coś, spieszę z wyjaśnieniem – amerykańska ekipa stacjonująca w bazie na Antarktydzie mierzy się z istotą z kosmosu, która całe wieki tkwiła zamarznięta w lodowcu. W formie „surowej” ów przybysz przypomina zlepek mięsa, mięśni, śluzu i dziwacznej tkanki, jednak jego unikalną właściwością jest zdolność przybierania dowolnej formy – na zasadzie duplikacji oryginału, łącznie z osobowością i pamięcią w przypadku ludzi. Dlatego też pojedynek z „Cosiem” stanowi nie lada wyzwanie dla MacReady’ego – głównego bohatera, granego przez Kurta Russella. Atmosfera odizolowania, zaszczucia, niepewności i podejrzeń, w połączeniu ze świetnymi efektami praktycznymi, które do dziś robią wrażenie, dają w rezultacie naprawdę doskonały horror SF. A scena, w której MacReady bada po kolei krew każdego ze swoich kolegów, aby odkryć, który z nich nie jest tym, za kogo się podaje, to jedna z najbardziej trzymających w napięciu scen w kinie gatunkowym.

Książę ciemności

(reż. John Carpenter, 1987)

Długo się zastanawiałem, czy w swojej trójce filmów umieszczać więcej niż jeden tytuł tego samego reżysera, lecz po prostu nie dało się inaczej. W latach 80. John Carpenter był niekwestionowanym królem horrorów i do tematu tego artykułu pasowałoby o wiele więcej jego filmów. Jako drugi tytuł wybrałem jednak Księcia ciemności – obraz, który być może nie jest w czołówce filmografii tego twórcy (niektórzy twierdzą nawet, że to jeden z gorszych filmów z tamtego okresu twórczości Carpentera), dla mnie jednak ma on wartość sentymentalną. Jako dzieciak w latach 90. karmiłem się wieloma strasznymi obrazami – od książek Stephena Kinga, po najbardziej odjechane horrory prosto z kaset VHS. Dzięki temu wyrobiłem sobie pewną odporność i naprawdę niewiele dzieł z tego gatunku potrafiło mnie naprawdę przestraszyć. Udało się to Księciu ciemności – to jedyny film, po którym odczuwałem autentyczny niepokój, a później miałem koszmary w nocy. Fabuła skupia się na tajemniczym znalezisku w podziemiach starego, opuszczonego kościoła – wielkim zbiorniku pełnym dziwacznej, zielonej cieczy. Ów artefakt bada pewien profesor wraz z grupką studentów, dość szybko jednak przekonują się, że substancja ta jest swego rodzaju przekaźnikiem dla złych mocy, co z kolei prowadzi do przywołania księcia demonów i antychrysta. Książę ciemności jest obrazem o dość niespiesznym tempie, kiedy jednak zaczyna się już coś dziać, to napięcie rośnie. Carpenter jest mistrzem w budowaniu atmosfery zaszczucia i uwięzienia grupki bohaterów (można to było zobaczyć chociażby w wyżej wymienionym Coś czy w Ataku na posterunek 13). Z kolei pomysł, żeby zło, w fizycznej formie demona, przedostawało się do naszego świata za pomocą lustra, naprawdę działa na wyobraźnię (lustra w horrorach zawsze mnie przerażały!). Dodatkowo w filmie pojawia się motyw przekazu z przyszłości, który po kolei śnią bohaterowie – jest to dziwaczny obraz, który bardziej niż sen przypomina ziarniste nagranie wideo, na którym słychać głos ostrzegający o zagrożeniu oraz widać stojącą w bramie tajemniczą i przerażającą ciemną sylwetkę. Do dziś mam ciarki, jak o tym myślę!

Warlock

(reż. Steve Miner, 1989)

Warlock Steve’a Minera (w polskim przekładzie znany też jako Czarnoksiężnik, ja zdecydowanie preferuję jednak oryginalny tytuł) to być może niezbyt oczywisty wybór do tego zestawienia. To trochę film klasy B, zawierający niewielkie elementy fantasy, który dziś może wydawać się nieco czerstwy. Być może to horror, który przetrwał próbę czasu tylko w mojej głowie, niemniej jednak dużą rolę odgrywa tutaj też sentyment. Ponownie mamy tu do czynienia z próbą przywołania diabła, jednak w nieco bardziej tradycyjny sposób niż u Carpentera. Akcja rozpoczyna się w XV wieku w Bostonie, kiedy to potężny czarownik (a właściwie męska wiedźma – w tej roli doskonały Julian Sands) próbuje przywołać Szatana za pomocą potężnego grymuaru. Przeszkodzić mu w tym próbuje łowca czarownic grany przez Richarda E. Granta. Ich pojedynek kończy się rzuceniem przez tytułowego Warlocka potężnego zaklęcia, które przenosi go w przyszłość – do naszych czasów (czyli do lat 80). Na podróż w czasie, na gapę, załapuje się też depczący mu po piętach łowca. Kiedy obaj trafiają do znanej nam rzeczywistości, pościg rozpoczyna się na nowo, dodatkowo wplątana zostaje w niego przypadkowo napotkana dziewczyna, Kassandra (Lori Singer). Jest w Warlocku sporo dość tanich efektów i ogranych wątków, jednak film ma swój specyficzny klimat. Sands kreuje tutaj naprawdę niepokojącą i przerażającą postać, która bez mrugnięcia okiem i bez żadnych skrupułów dokonuje czynów mrożących krew w żyłach (ciągle w pamięci mam chociażby motyw z wytapianiem tłuszczu z nieochrzczonego dziecka, aby uzyskać moc latania, czy wyrwanie gałek ocznych z głowy pewnej medium, które potem służyły Warlockowi w charakterze kompasu kierującego do lokacji zagubionych stron księgi zaklęć, służących do przywołania Szatana). Tak że − nie polecam pokazywania tego filmu dwunastolatkom (mimo że sam obejrzałem go właśnie mniej więcej w tym wieku i mam się dobrze… chyba).

Na zakurzonych bibliotecznych półkach odkrycie pulpowego horroru wprowadziło mnie w świat literackich i filmowych fascynacji tym gatunkiem, a groza pozostaje niezmiennie w kręgu moich czytelniczych oraz recenzenckich zainteresowań. Najbardziej lubię to, co klasyczne, a w literaturze poszukuje po prostu emocji.

Egzorcysta

(reż. William Friedkin, 1973)

Największym horrorem pozostaje to, co przerazi nas najmocniej, wyrwie ze strefy komfortu − myślenia, że w naszym życiu wszystko mamy pod kontrolą, a nasze dzieci są relatywnie bezpieczne. I choć ubranie ludzkich lęków w symbolikę horroru nie zawsze twórcom wychodzi i niekiedy ich filmy nie przebiją się w świadomości dalej, a w szczególności nie zachowują na tyle dużej porcji uniwersalizmu, by straszyć, niepokoić i wstrząsać wiele lat i wiele dekad po swoim powstaniu − to zdarzają się takie tytuły. Choć pisałam już o tym filmie (tutaj), to uznaję, że nigdy nie jest dla mnie zbyt wiele dyskusji na temat fenomenu Egzorcysty w reżyserii Williama Friedkina. Fenomenu, który nadal mnie fascynuje, zastanawia i intryguje. Czy stał się kultowy dlatego, że w zamyśle twórców nie miał wcale być horrorem? Miał być przecież poniekąd opowieścią o tym, co kryje się za drzwiami naszych domów, w głowach naszych dzieci, które pozostawione samym sobie, wymyślają najróżniejsze sposoby zabicia nudy? Nie da się oczywiście zapomnieć o tym, że pod warstwami refleksyjnymi, które i dziś właśnie śmiało można snuć, Egzorcysta to pełnowymiarowe dzieło grozy, które uderzyło dokładnie w samiutki środek lęku społeczeństwa − lęku przed tym, co może spotkać nasze dzieci, gdy my chwilowo zatracimy się w pędzie życia i zapomnimy o tym, co ważne. Istotne natomiast jest także to, że Egzorcysta pozostaje niezmiennie takim filmem grozy, który nic a nic nie stracił po tych niemal pięćdziesięciu latach od swojej kinowej premiery. Straszy i fascynuje także za sprawą użytych w niektórych scenach rekwizytów i efektów specjalnych, które wywołują również i dziś obrzydzenie. Bo ta bluzgająca zieloną flegmą dziewczynka, która wypowiada grubym, niskim głosem przekleństwa w dawno wymarłym języku jest tak abstrakcyjna, a przy tym tak bardzo nam bliska, że staje się seans tych scen prawdziwym seansem koszmaru.

Poltergeist

(reż. Tobe Hooper, 1982)

Kiedyś w sobotnie poranki oglądało się różnego rodzaju filmy familijne z uroczymi psami, dzieciakami, a wszystko w stylu lat osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych. Poltergeist, jak na kino familijne lat osiemdziesiątych przystało, dostarcza wszakże sporej dawki rozrywki, ale dla wrażliwych widzów jednak zbyt upiornej, zbyt przerażającej. Bo jest to specyficzny horror, który opowiada historię uroczej rodziny, która zamieszkuje w swoim wymarzonym domu. Tak, w tym domu na starym indiańskim cmentarzu. Jest specyficzny też z powodu sielskiej otoczki okazałych przedmieść, które stawały się w latach osiemdziesiątych rarytasem dla wielu Amerykanów i połączeniu tego z pewną mistyką, złem i ciekawym konceptem dziedzictwa, dotykającym też trochę tego, czego Ameryka próbowała się zawsze wypierać. Dlatego też Poltergeist należy już do horrorów kultowych, ciekawych i, jak pokaże przyszła kinematografia, także inspirujących. Czy film Spielberga i Hoopera broni się po latach i dalej wbija w fotel? W czasach wszędobylskich efektów specjalnych robionych komputerowo raczej żaden film pozbawiony tych efektów nie zachwyci szerszej publiki, a przynajmniej tak można pomyśleć. Jednak jakość niektórych scen, ich pomysłowość i naturalizm, a także to, jak wiele w nich ukrytych motywów i przesłań sprawia, że tego typu „stare” filmy przeżyją znacznie dłużej niż dzisiejsze twory grozy, które poza nielicznymi wyjątkami, prawie nie straszą. Poltergeist oferuje mroczny, ciężki klimat, wymieszany z  sielanką kina familijnego. Sceny komediowe przeplatane są tu z naprawdę mocnymi scenami podchodzącymi pod kino gore. Daje to pełen brawury niekiedy, ale ciekawy i zapadający na długo w pamięć efekt.

Noc żywych trupów

(reż. George A. Romero, 1968)

Wszystkie te filmy, o których tu w  naszym zestawieniu piszę, mają dla mnie wyjątkową wartość, nie tylko tę oczywistą, związaną z niewątpliwym wpływem na kulturę popularną, ale także osobistą, gdyż pierwsze zetknięcie z nimi związało mnie na zawsze z filmowym, ale także literackim horrorem. Dlatego też doskonale pamiętam pierwszy seans Nocy żywych trupów. I choć wtedy jeszcze nie wiedziałam, z czego to się bierze, ani zbytnio tego nie analizowałam, to jako młodzik całą sobą chłonęłam okropności i pesymizm klasyki o zombie stworzonej przez George’a A. Romero. Do dziś, pochłonąwszy więcej horrorów niż jakiegokolwiek innego gatunku (literacki, filmowy), uznaje, że Noc żywych trupów to jeden z najlepszych i najbardziej poruszających filmów grozy, jakie widziałam. Ten film na nowo zdefiniował język filmowych środków, przede wszystkim tych elementów wizualnych, które w horrorze niejako powinny grać na atmosferę. U Romera w Nocy żywych trupów te środki są bardzo skromne, nie było mowy w 1968 roku o efektach specjalnych znanych nam z dzisiejszych horrorów, nie było też mowy w przypadku tego filmu o dużym budżecie. To skromny, ale widowiskowy film grozy klasy B, który rozpoczął trend zombie w popkulturze. I atmosferę też niewątpliwie posiada, zaczynając już od pierwszej sceny i pierwszych ujęć, które wprowadziły ówczesnego widza w całkiem nowy, nihilistyczny świat, w którym nasz sąsiad, brat czy syn mogą chcieć pożreć nas żywcem. I to tutaj właśnie powstał, niejako narodził się zombie, który zarażał i rozsiewał wirusa zagłady, wirusa okropnego głodu ludzkiego mięsa. Różnił się od w miarę szybkich superszybkich zombiaków, które gdzieś tam przewijają się na ekranie od czasu do czasu. Była to powolna,  bezrozumna maszkara. Coś nowego, coś porażającego, czego bohaterowie i widzowie nie mieli szansy się spodziewać. Bohaterowie, bo szedł na nich owładnięty głodem potwór, a widzowie, bo wtedy jeszcze nie wiedzieli, że zwykły szary obywatel, druga osoba, to powód do ich największych lęków. I w myśl motywu przewodniego tej odsłony cyklu Trzy po trzy, muszę powiedzieć, że to, co u Romero się niewątpliwie nie zestarzało, to nie kulminacja grozy w potyczce z hordą, ale ten lęk i poczucie, że to dopiero początek i że jedna mała bitwa jest preludium do czegoś większego, do jeszcze większego zła, czyhającego gdzieś tam jeszcze dalej, poza urokliwą i dotąd spokojną Pensylwanią.

Fot.: Warner Bros., Seda Spettacoli, William Castle Productions, Universal Pictures, Larry Franco Productions, New World Pictures, Metro-Goldwyn-Mayer (MGM), Image Ten

Horrory, które przetrwały próbę czasu

Write a Review

Opublikowane przez

Anna Sroka-Czyżewska

Na zakurzonych bibliotecznych półkach odkrycie pulpowego horroru wprowadziło mnie w świat literackich i filmowych fascynacji tym gatunkiem, a groza pozostaje niezmiennie w kręgu moich czytelniczych oraz recenzenckich zainteresowań. Najbardziej lubię to, co klasyczne, a w literaturze poszukuje po prostu emocji.

Klaudia Rudzka

Kino w każdej postaci, literatura rosyjska, reportaż, ale nie tylko. Magister od Netflixa, redaktor od wszystkiego. Właściwy człowiek we właściwym miejscu – chętnie zrelacjonuję zarówno wystawę, koncert, płytę, jak i sztukę teatralną.

Michał Bębenek

Dziecko lat 80. Wychowany na komiksach Marvela, horrorach i kinie klasy B, które jest tak złe, że aż dobre. Odpowiedzialny za sprawy techniczne związane z Głosem Kultury.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *