Trzy po trzy #4: Gry, w które nigdy nie przestaniemy grać

Prawdopodobnie każdy z nas w swoim życiu miał chociaż raz okazję zagrać w jakąś grę komputerową. Śmiemy twierdzić, że wielu ludzi regularnie w coś gra. Czy to za pomocą myszy i klawiatury, pada, ekranu dotykowego czy kontrolera ruchu. W dzisiejszych czasach gry towarzyszą nam praktycznie na każdym kroku. To temat, który ciągle budzi nowe dyskusje, bo rok w rok wychodzi setka, jeśli nie tysiące nowych tytułów. Z tej okazji trójka naszych redaktorów postanowiła podzielić się grami, które są dla nich z jakichś przyczyn na tyle dobre, że mogą grać w nie latami i ani myślą o przestaniu.

Mateusz Cyra

fifa15

  • FIFA (seria)

Fifa jest serią, która towarzyszy mi od lat. Pierwsza odsłona, w jaką miałem okazję grać, to jeszcze rocznik 96! Później miałem oczywiście kilka lat rozbratu z najpopularniejszą grą poświęconą piłce nożnej, jednak od roku 2008 dość regularnie oddawałem się przyjemności gry w wirtualny futbol. A Fifa od kilku lat oferuje graczom naprawdę porządne boiskowe granie. Chociaż to tytuł zręcznościowy i trzeba wciskać  guziki dość szybko, musisz pomyśleć, przeanalizować sytuację na boisku, żeby nie władować podania-sabotażysty, albo nie wbiec pod akurat zbliżających się obrońców rywala.  Odkąd mam konsolę, rok w rok dostaję świeżutką Fifę z nowym numerem i mimo, iż od kilku lat seria nie przeszła gruntownych zmian (poza sporą zmianą interfejsu w 13) to grywalność tego tytułu jest wprost porażająca, a prawdziwi zapaleńcy – jak ja – dostrzegają te drobne zmiany, którymi twórcy “raczą” swoich fanów. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że EA Games robi zdecydowanie za mało przy tworzeniu nowych odsłon swojej przynoszącej złote jaja serii, ale i tak pozostaję jej wierny. Znam ludzi, którzy dla odstresowania odpalają gry w stylu Battlefielda i młócą niemiłosiernie, odhaczając kolejne zabójstwa przeciwników. I fajnie, jeśli im to pomaga. Ja wolę wrócić do mojego ulubionego trybu kariery (który powinien wreszcie zostać rozbudowany!) i zagrać choć jeden (zdecydowanie jestem jednym z przedstawicieli tak zwanego syndromu “ostatniego meczu”) mecz klubem, którym w tej konkretnej odsłonie Fify postanowiłem piąć się w tabelach poszczególnych lig w Anglii. Chociaż wolę ligę hiszpańską, to wybieram angielską, bo oferuje dłuższą rozgrywkę i bardziej rozłożone w czasie stopniowe budowanie potęgi swojego klubu. Pod tym względem bardziej przypominam fana Football Managera, jednak nie gram w niego tyle, co mój redakcyjny kolega Patryk z kilku powodów – mój komputer jest tak słaby, że nawet z FM 2010 ma spory problem, poza tym – musiałbym być bezrobotny, żeby móc w pełni poświęcić się złożoności Football Managera, no i po trzecie – gram w Fifę :).

tf2

  • Team Fortress 2

Co tu dużo mówić – kocham tę grę. Pokazał mi ją redakcyjny kolega Patryk i stworzył przysłowiowego potwora ;). Dopóki z moim komputerem wszystko było dobrze, w ciągu roku nabiłem 427 godzin gry. Potem mój zdezelowany laptop odmówił posłuszeństwa w kwestii gier i nie było sensu grać w zacinającą się strzelankę… To było jedno z najbardziej bolesnych rozstań w mojej przygodzie z grami! Ostatnio jednak, nie mogąc oprzeć się pokusie (tym bardziej że Xbox zrobił promocję), kupiłem sobie Orange Box, w którego skład wchodzi właśnie Team Fortress 2. Początki na konsoli były niezwykle trudne, myślałem nawet, że był to niewypał, bo okazało się, że sterowanie jest znacznie trudniejsze, a konsolowa wersja tej gry jest bardzo mocno uproszczona i okrojona o wiele map, rodzajów gry, broni itp. w stosunku do wersji PC-towej. Jednak moja radość z ponownego grania w “TF-a” przewyższyła pierwsze, niezbyt dobre, wrażenie i już po kilku dniach śmigam praktycznie tak, jakbym używał klawiatury i myszy. Ubolewam jedynie nad brakiem niektórych map… Jednak do sedna – Team Fortress 2 to wieloosobowa strzelanka (FPS), w której spory nacisk położono na przemyślenie swojej strategii gry oraz na kooperacji z innymi graczami. Zabawa polega na tym, by dołączając do drużyny czerwonej lub niebieskiej wybrać postać, którą zamierzamy w tym momencie grać i wspólnie z drużyną wykonać szereg misji. Problem w tym, że drużyna przeciwna zrobi wszystko, żeby utrudnić Wam zadanie. Do wyboru mamy 9 postaci, każda parająca się innym zawodem, a co za tym idzie, każda z zupełnie innymi umiejętnościami, zaletami oraz wadami. I to właśnie w tym idealnie wyważonym balansie tkwi siła i magia TF-a. Grając Demomanem, jesteśmy idealnym obrońcą, jednak w starciu 1 na 1, z potężnym Heavym lub dysponującym potężnym miotaczem ognia Pyro, nie mamy większych szans, ponieważ Demoman do walki używa… Granatników. Wybierając Scouta, świetnie sprawdzimy się jako gracz przejmujący punkty kontrolne, gdyż jest to postać dysponująca największą szybkością w grze, jednak ponownie – w starciu z potężniej uzbrojonymi walczakami, jesteśmy praktycznie bez szans. Tyle tylko, że jeśli potrafimy takim Scoutem grać, skutecznie rozproszymy uwagę nawet kilku rywali, co pozwoli naszej drużynie w osiągnięciu celu. Wszystko w Team Fortress sprowadza się do odpowiedniego wykorzystania zalet wybranej klasy oraz do wykorzystania wad oraz błędów przeciwników. Moją ulubioną postacią jest Inżynier. Postać sklasyfikowana przez twórców jako obrona drużyny. I właśnie taki typ grania odpowiada mi najbardziej. Lubię ustawić się w jakimś nietypowym, ale odpowiednim strategicznie miejscu ze swoim działkiem i… siać zniszczenie. Oczywiście w grze liczą się punkty, dlatego też nie zapominam o tym, żeby ustawić teleport dla członków drużyny w miejscu, który umożliwi im szybsze przedostanie się na pole walki. Moim największym zmartwieniem jest oczywiście szpieg, który w kilka sekund może zniszczyć moją kilkuminutową pracę, ale ostatnio idzie mi tak dobrze, że jako klasa defensywna włączam się na pierwszą linię ognia i ze zwykłego shotguna eliminuję rywali. W TF-ie odpowiada mi praktycznie wszystko – misje są różnorodne, dzięki czemu, gdy znudzimy się konkretnym typem rozgrywki, możemy zmienić serwer i dołączyć do zupełnie innej mapy oferującej nowe wyzwania. Podobnie dobrze sprawdza się system 9 klas oraz ich odpowiedniego wyważenia, dzięki czemu np. widząc, że w grupie jeden z graczy dobrze radzi sobie jako Heavy, ale nikt nie jest chętny, żeby zagrać Medykiem, po naszym ostatnim zgonie możemy szybko zmienić klasę i biec w poszukiwaniu tego Grubasa, który co chwilę nawołuje “Doktor!”. Dodatkowym atutem gry jest jej humor oraz komiksowa grafika. Nie przepadam za nowoczesnymi strzelankami typu Call of Duty czy Battlefield. Nie ma dla mnie w nich nic ciekawego i przeszkadza mi ta zbyt duża realność konfliktu zbrojnego. Nie jestem jakimś zielonym pacyfistą, ale wolę nie mieć z tyłu głowy migającej lampki, że właśnie odstrzeliłem kolejnego Afgańczyka, który do złudzenia przypomina gościa, od którego kupuję kebab. Potrafię rozdzielić jedno od drugiego, ale po prostu realistyczne strzelanki zupełnie mnie nie kręcą, a po tych nielicznych okazjach obserwowania jak grają kumple, wiem, że są tak mało różnorodne, że ja bym się po prostu mylił, kto jest kim i urządzałbym, chcąc nie chcąc, tak zwany friendly-fire ;). Dlatego też, TF jest dla mnie idealnym typem strzelanki w trybie multi. Pośmieję się, zrobię swoje, pogłówkuję, jak tu dobrać się do kolejnego punktu kontrolnego, pokrzyczę, że potrzeba mi Medyka, przybiję piątkę koledze z drużyny, wyśmieję wroga, którego właśnie wykończyłem, a przede wszystkim – będę się dobrze bawił. Dlatego też czekam na lepsze czasy i zmianę komputera. Póki co, zadowolę się tym, co mam na konsoli, bo wiem, że Team Fortress 2 to gra, w którą nigdy nie przestanę grać.

xcom 1

  • UFO/X-COM/XCOM (seria)

Z trzecim tytułem miałem olbrzymi problem, ponieważ w kolejce czekał Alan Wake, seria Fallout, seria GTA czy też jakaś stara strategia pokroju Civilization bądź Majesty. Po dogłębnej analizie postanowiłem postawić jednak na serię, którą umownie w tym artykule nazwę X-COM. Wszystko zaczęło się, gdy jako kilkuletni dzieciak dostałem po starszym bracie komputer, a na jednej z dyskietek odkryłem właśnie UFO: Enemy Unknown, w dodatku po Polsku! Już wtedy strasznie kręciły mnie tematy pozaziemskich cywilizacji i ewentualnych konsekwencji spotkań człowieka z “obcymi”. Jako dziecko katowałem tę grę latami; pamiętam, że do 2000 roku grałem w ten tytuł regularnie. W ogóle, jeśli mowa o mojej historii z grami komputerowymi, to właśnie otwierający serię UFO: Enemy Unknown był jednym z pierwszych poważniejszych i rozbudowanych tytułów, jakie miałem okazję poznać. I z pewnością działa tu siła sentymentu, ale dotychczas nie znalazłem lepszej gry strategicznej. Ba, kontynuacja nazwana X-COM: Terror from the Deep z 1995 roku nie różni się praktycznie niczym, jeśli chodzi o kwestie audiowizualne, jednak w dalszym ciągu nie udało mi się przejść tej gry do końca. Jest za trudna (w przeciwieństwie do UFO:EU) nawet na niskim poziomie. Zresztą – proszę bardzo, wyzywam Was – spróbujcie ogarnąć X-COM: TFTD ;). Plusem obu części jest jej cholerna złożoność oraz fakt, że za każdym razem rozgrywka wygląda inaczej. Nie ma dwóch identycznych starć z obcymi, nie zdarzą się dwie takie same misje, osadzone w tym samym czasie grania, i jako gracz masz pewną dowolność działań, zarówno pod kątem czysto strategicznym, kiedy to musisz dobrze rozplanować swoje poczynania w bazie, oraz taktycznie, kiedy przychodzi do starć z przedstawicielami innych planet. To właśnie fakt, że gra w głównej mierze jest strategią turową, przemawia do mnie w tym momencie najbardziej. Gier tego typu jest jak na lekarstwo, a jeszcze mniej tytułów tak dobrych, jak seria X-COM.  Jak dla mnie, mimo tego, iż gra ma iście koszmarną grafikę, jest to jeden z najlepszych tytułów, w jakie miałem okazję grać. Ta gra się nie nudzi, za każdym razem można zrobić coś nowego, a problemy są rozwiązywalne na różne sposoby. Późniejsze części co prawda były nieco słabsze, ale chwałę pierwszych obu tytułów przywróciła, wydana w 2012 roku,  XCOM: Enemy Unknown. Co prawda pod kilkoma względami remake jest uproszczony, ale drugą stroną medalu jest to, że w innych aspektach gra jest znacznie trudniejsza od poprzedniczek. To świetna strategia turowa, która starym wyjadaczom przypomina wszystko to, za co pokochali pierwowzór z 1994 roku. Podobnie jak poprzedniczki nowy XCOM nie wybacza graczowi żadnego, nawet najdrobniejszego błędu. Załóżmy, że po 10 godzinach gry podjąłeś jedną, z pozoru niezbyt złą, decyzję. Myślisz sobie, że nie jest tak tragicznie, powstałą dziurę może uda się załatać, a już po kolejnej godzinie możesz zaczynać grać od nowa, wkurzony jak sto diabłów. Zapomniałem nadmienić, że kwintesencją zabawy w XCOM jest najwyższy poziom trudności, z jednym tylko zapisem gry na całe 15-30 godzin!  Ja w nowego XCOMA grałem już 3 razy, z czego tylko raz udało mi się przejść całość, a ten tekst pobudził mój głód do powrotu do całej serii.

Patryk Wolski

FM

  • Football Manager (seria)

Fenomen tej piłkarskiej symulacji nie jest przez wszystkich rozumiany – nie każdego musi fascynować zabawa statystykami i tabelkami rodem z Excela. Jeśli spojrzeć na Football Managera beznamiętnym wzrokiem, to jest to ogromna baza danych, którą mechanika gry nieustannie mieli, wypluwając z siebie wyniki sportowych rozgrywek. Tyle że to, co wejdzie w skład równania, zależy od gracza i od tzw. wypadków losowych, które nieustannie mają miejsce nie tylko na boisku, ale również poza szatnią. Podjęta decyzja o intensywniejszym treningu zawodników, zmianie pozycji danego gracza na boisku, aby wykorzystać lepiej jego zdolności, czy wreszcie podłe kontuzje, które zmuszają niekiedy do znacznej zmiany taktyki – te i wiele, wiele innych czynników sprawiają, że gra po prostu wciąga. Niesamowite możliwości, jakie daje ta seria sprawiają, że nie umiem z niej zrezygnować. Mój steamowy licznik wskazuje mi właśnie 750 godzin spędzonych na sportowych emocjach w FM-ie, a to tylko wierzchołek góry lodowej. Football Manager uzależnia przede wszystkim potężną immersją, wchłanianiem gracza w swój świat; wystarczy zaznajomić się z nowym zespołem, dokonać niezbędnych zmian w taktyce i przeprowadzić kilka błyskotliwych transferów. Efektem są nieprzespane noce (“no obiecuję, jeszcze tylko jeden mecz…”) i nieustannie uciekające w stronę gry myśli, gdy rozważa się ewentualną zmianę w składzie, czy też szuka się sposobu na polepszenie jakości składu: “A może przesunę go na pozycję skrzydłowego?”; “I skąd ja teraz wytrzasnę równie dobrego obrońcę?!” (tak tak, do ciebie mówię, Barcelono, która zwinęłaś mi mojego najlepszego defensora w grze). Że niby żartuję? Po dziś dzień pamiętam, jak w FM 2008 Realem Murcią awansowałem do hiszpańskiej ekstraklasy i obok Realu i Barcelony byłem krajową potęgą. Albo gdy w FM 2013 słabiutkim, drugoligowym klubem węgierskim awansowałem na 15. miejsce w rankingu najlepszych klubów (aż żałuję, że przy okazji formatowania dysków, uciekły mi wszystkie zapisy). Nieograniczone możliwości sprawiają, że ta gra właściwie nie przestaje się nudzić – co najwyżej może się chwilowo przejeść, przez co obecnie przechodzę. Potrzebuję trochę odpoczynku od nie-życia, bo jak słusznie zauważył Mateusz, gra zabiera ogrom czasu. Ale nie mam wątpliwości, że już niedługo zatęsknię za moim klubem, który porzuciłem gdzieś w środku tabeli ligi angielskiej.

Crusader Kings II

  • Crusader Kings II

W tym miejscu wiele ryzykuję, bo trochę strzelam w ciemno. Crusader Kings II to gra, która wpadła mi w ręce przypadkiem i uderzyła mnie – podobnie jak wspomniany wyżej Football Manager – ogromnym rozmachem i nieograniczonymi możliwościami działania. Boisko piłkarskie zamieniłem na średniowieczny świat, w którym jako gracz bierzemy udział w zmaganiach na politycznej mapie, kierując swym rodem. Oprócz klasycznej gry strategicznej w stylu Europy Universalis (swoją drogą, twórcy tej serii popełnili również właśnie Crusader Kings) gra zawiera elementy simowe, które polegają na odgrywaniu roli średniowiecznego władcy. Możemy zacząć rozgrywkę z wysokiego pułapu i rozpocząć rządy jako niezależny od nikogo cesarz czy król, ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby zacząć grę jako podrzędny hrabia w Małopolsce, zależny od swego pana (czyt. seniora). Celem gracza jest sprawić, aby jego ród przetrwał jak najdłużej – datą końcową jest 1453 rok. Należy więc tak zarządzać swymi włościami i rodzinnymi koneksjami, aby utrzymać się na swoim stanowisku lub piąć się po szczeblach politycznej kariery. Przy sporym wysiłku i kombinowaniu nasz małopolski hrabia może stać się pewnego dnia cesarzem!

Niepowtarzalność rozgrywek i nieszablonowe możliwości sprawiają, że o swoich perypetiach w Crusader Kings II można mówić godzinami – wystarczy zresztą wejść na jakiekolwiek forum o grach czy na oficjalną stronę gry na Steamie. Według preferencji gracza sprawy państwowe można załatwiać dyplomatycznie, ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby stać się postrachem sąsiadów, podbijać nowe ziemie i eliminować politycznych przeciwników za pomocą niezbyt czystych zagrań. Pomysły graczy niekiedy porażają przebiegłością – istnieje np. możliwość wydania za żonę największemu wrogowi podwładnej z syfilisem, co sprawi, że nasz przeciwnik szybko zniknie ze sceny politycznej. Ale można również popełnić straszną głupotę, przedwcześnie wydając wszystkie swoje córki za mąż bez uwzględnienia związku matrylinearnego (dzieci takiego małżeństwa należą do dynastii matki), nie pozostawiając po sobie bezpośredniego dziedzica. W ten sposób upadł mój ród króla Bolesława Śmiałego, ale mam chociaż nauczkę na przyszłość – wyciąganie wniosków ze swoich błędów w Crusader Kings II to jedyny sposób na opanowanie do perfekcji mechaniki gry.
Warto nadmienić, że twórcy wciąż rozwijają swój tytuł, regularnie wypuszczając nowe DLC, które powiększają nie tylko możliwości władania państwem, ale i sam świat gry. Najnowszy dodatek wprowadza do CK II mongolskie hordy, zarazy i awanturnicze wyprawy wojsk nastawione na grabież cudzego mienia. Inna sprawa, że aby uzbierać wszystkie DLC, trzeba wybulić kupę szmalu…

TF2

  • Team Fortress 2

Tak się dziwnie składa, że, mimo iż w grach przede wszystkim cenię fabułę, wybieram do tego zestawienia tytuły, które są tego jakby przeciwieństwem. Football ManagerCrusader Kings II oferują nieskończoną ilość niepowtarzalnych symulacji sportowych/politycznych wrażeń, natomiast ostatnia gra z mojej listy, moja nemezis… To oczywiście Team Fortress 2, o którym obszernie wypowiedział się już Mateusz. Jest to bodaj jedyna strzelanka, która na tyle mnie zachwyciła, że mógłbym w nią grać do późnej starości (chyba że wcześniej opustoszeją serwery…). Co prawda Valve od jakiegoś czasu skupia się na dodawaniu do gry nowych, fikuśnych przedmiotów (bezużyteczne czapki, które jednak wprowadzają sporo kolorytu i humoru), to od czasu do czasu twórcy wypuszczają większą aktualizację zmieniającą rozgrywkę. Współczuję Mateuszowi okrojonej wersji na Xboxa, w którą zresztą miałem okazję zagrać – z jednej strony to dobrze, że na potrzeby konsoli gra została uproszczona, ale z drugiej… brak chociażby sprężonego powietrza u Pyro, dzięki któremu można odbijać pociski, zabiera dużo frajdy. Dlatego skupię się wyłącznie na elementach pecetowej wersji, które sprawiły, że wracam do TF-a jak do niewiernej kochanki.

Wyśmienity balans postaci, różnorodność map i trybów, a także fantastyczny humor i nawet przyjazna społeczność graczy sprawiają, że z chęcią co jakiś czas zaglądam do tego tytułu – nawet gdy sobie obiecuję, że to już koniec, czas w końcu przejść dziesiątki tytułów, które mi się już nagromadziły w biblioteczce. Jednak to nie takie proste, bowiem gdy tylko sobie przypominam, ile frajdy może mi dać kilka rundek w Team Fortress 2… Nic nie sprawia mi większej radości, niż gdy jako Gruby prę naprzód, wspierany przez mojego przyjaciela – Medyka. Żeby tego było mało, różnorodność klas sprawia, że płynnie mogę zmieniać sposoby gry, nie popadając przy tym w rosnącą frustrację (a czasami można się porządnie zdenerwować na skuteczność drużyny przeciwnika lub partactwo własnego zespołu). Jeśli o rzutach karnych mówi się, że nie ma źle obronionych, lecz są tylko źle strzelone, to tak samo jest z bohaterami w TF-ie – nie ma klasy słabej, można co najwyżej nie umieć nią grać. Nauka gry Skautem czy Szpiegiem wymaga czasu i cierpliwości, ale w końcu przynosi efekty. Dlatego też trudno jest mi zapomnieć o tej grze, bowiem pomimo wielu mile spędzonych godzin czuję, że wciąż mógłbym być lepszy.

Mateusz Norek

MaxPayne1

  •  Max Payne

Zdecydowanie numer jeden na mojej liście i tytuł, do którego wracam najczęściej. Gdybym miał wskazać grę idealną, Max Payne byłby prawdopodobnie najbliżej tego nieosiągalnego tytułu. Dzieje się tak z bardzo prostego powodu: często świetny gameplay okupiony jest szczątkową fabułą, która czasem nawet nie próbuje udawać, że ma jakiekolwiek znaczenie i ambicje. Jeszcze częściej średnia i odtwórcza rozgrywka nie jest w stanie nadążyć za ciekawą i wciągającą fabułą (jak choćby w przypadku BioShock Infinite, gdzie finał zostaje w głowie jeszcze na kilka dni po skończeniu gry, jednak większość czasu rozgrywki to niezbyt innowacyjny i mało ciekawy FPS). Max w idealny sposób łączy te dwa elementy.

Tytułowy Max jest detektywem z Nowego Jorku, którego żona i dziecko padli ofiarą brutalnego morderstwa, dokonanego pod wpływem nowego, niezwykle mocnego narkotyku – walkirii. Kiedy okazuje się, że w handel tą groźną substancją zamieszana jest nie tylko mafia, ale również wpływowi politycy, Max rozpoczyna prywatną vendettę. Sam motyw zemsty za śmierć rodziny nie jest oczywiście niczym nowym, jednak głównym atutem gry jest sposób, w jaki opowiadana jest historia. Narratorem jest sam główny bohater, który z poetyckim zacięciem relacjonuje nam wydarzenia, które pomiędzy rozdziałami widzimy w formie komiksu. Tworzy to naprawdę ciężki, mocny klimat, do którego autorzy wrzucili kolejne elementy: akcja gry rozgrywa się podczas gigantycznej, śnieżniej zamieci panującej w Nowym Jorku. Cały atmosfera gry napędzana jest licznymi nawiązaniami do klasycznych kryminałów noir, okultyzmu i nordyckiej mitologii, a także bijącej w tamtym czasie rekordy oglądalności trylogii Matrix.

Wydana w 2001 roku gra studia Remedy była krokiem milowym, jeśli chodzi o gry akcji. Max Payne jako pierwszy oparł rozgrywkę na spowalnianiu czasu, pozwalając bohaterowi na efektywne skoki i eliminowanie wrogów w trybie Bullet-time, w którym gracz mógł śledzić lot każdego pocisku. To właśnie ta pełna dynamicznej akcji rozgrywka sprawia, że Max Payne mimo naprawdę sędziwego wieku, nadal potrafi zachwycić. Cóż, znam tę grę na pamięć i nigdy przez myśl nie przeszło mi, żeby móc ominąć jakiś jej fragment. Obskurne motele i meliny, nocny klub, opuszczona stacja metra, willa bossów mafii – każdy etap jest dopracowany. Choć w zasadzie przez większość gry robimy to samo, czyli strzelamy, naprawdę ciężko się nudzić, bo posługiwanie się każdą bronią sprawia niesamowitą satysfakcję. Urozmaiceniem rozgrywki jest na przykład rozdział Put Out My Flames With Gasoline, gdzie naszym zadaniem jest ucieczka z płonącej restauracji, czy dwa fragmenty z Valkirią. Odurzony nią Max musi wydostać się z narkotycznego koszmaru. Wydłużający się bez końca korytarz, krwawa karykatura jego własnego mieszkania, odgłosy błagającej o pomoc żony i niepokojąca, zapętlająca się muzyka robią naprawdę piorunujące wrażenie, które wzbudza uczucie niepokoju. Wisienką na torcie są postacie – cyniczny i nie mający nic do stracenia Max, ścigany przez niego mafiozo Vinni Gognitti, szalony Jack Lupino czy tajemnicza famme fatale – Mona Sax. Nie wspomniałem jeszcze o świetnej ścieżce dźwiękowej, Samie Lake’u, który użyczył Maxowi głosu i twarzy, i pewnie o jeszcze wielu innych elementach, ale wystarczy. Kto nie grał, musi zagrać. Kto już grał, cóż, również powinien.

mafia3

  • Mafia: The City of Lost Heaven

Mafia: The City of Lost Heaven z 2002 roku była pierwszą poważną grą w dorobku czeskiego Iilusion Softworks (obecnie 2K Czech). Oferowała styl rozgrywki podobny z pozoru do tej z kultowej serii Grand Thief Auto, oferując otwarte miasto i możliwość poruszania się zarówno na piechotę, jak i samochodami, ale gra była zdecydowanie bardziej nastawiona na opowiadanie historii. I chyba właśnie wiarygodna, dobrze napisana historia najbardziej mnie w tej produkcji porwała. Tym bardziej, że lata trzydzieste to nawet dziś mało eksplorowany okres w grach komputerowych. Głównym bohaterem Mafii jest taksówkarz Thomas Angelo, który zostaje zmuszony do pomocy w ucieczce członkom mafii. Z czasem zaczyna pracować dla głowy rodziny mafijnej, Dona Slieri.

Pamiętam, jak zachwycałem się twarzami postaci w Mafii i rozmachem, z jakim twórcy odtworzyli Lost Heaven, miasto, w którym w 1930 roku rozgrywa się akcja gry. Dziś niestety elementy te postrzały się bardzo brzydko, ale niezwykły klimat gry nadal bije z ekranu, podkreślany przez świetną ścieżkę dźwiękową, na którą składają się zarówno skomponowane na potrzebę gry instrumentalne utwory, jak i prawdziwe piosenki z lat trzydziestych, które możemy usłyszeć z samochodowego radia. Długie dialogi, które pomagają stworzyć wiarygodne, godne zapamiętania postacie, specyficzny model jazdy, o wiele mniej zręcznościowy niż w serii GTA, wreszcie początkowe misje, które zamiast na akcję, większy nacisk kładą na przedstawienie relacji między członkami mafijnej rodziny i sposobu ich życia, również prywatnego; to cechy, które sprawiają, że Mafii bliżej jest wbrew pozorom do interaktywnego filmu o gangsterach niż typowej, komputerowej gry akcji TPS. Nie znaczy to jednak bynajmniej, że fabuła w pewnym momencie nie przyśpieszy. Mafia posiada również te elementy, których moglibyśmy spodziewać się po opowieści o gangsterach – są pościgi, strzelaniny, egzekucje i próba ratowania najbliższych przed konsekwencjami podwójnego życia.

Produkcję Czechów przechodziłem trzykrotnie i jestem pewny, że jeszcze do niej wrócę, z tęsknoty za jej niesamowicie wiarygodnym klimatem (wiem, nadużywam tego słowa, ale z pełną odpowiedzialnością) i wciągającą fabułą oferującą jedno z najlepszych zakończeń, jakie widziałem w grach komputerowych w ogóle. Zaryzykowałbym również stwierdzenie, że gdyby nie Mafia, nie zainteresowałbym się tak świetnym serialem jak Boardwalk Empire. Tym bardziej cieszy, że właśnie zapowiedziana została trzecia część Mafii, która po imponującej wizualnie, ale wtórnej, jeśli chodzi o rozgrywkę i historię drugiej części, powróci do korzeni serii.

Skyrim

  • The Elder Scrolls V: Skyrim

Piąta i do dzisiaj najnowsza odsłona serii The Elder Scrolls studia Bethesda (nie liczę Elder Scrolls online stworzoną przez inną firmę) jest najmłodszą grą w moim zestawieniu. Wydany pod koniec 2011 roku Skyrim to opus magnum Bethesdy w tworzeniu otwartego świata fantasy. Umiejętności, które autorzy szlifowali przeszło siedemnaście lat, tworząc cztery wcześniejsze odsłony, przekuli w najlepszy sandbox, w jaki miałem okazję grać. Najlepszy i najbardziej uzależniający, bo syndrom „zwiedzę jeszcze to jedno miejsce na mapie i kończę” powtarzał się bardzo często i niejednokrotnie witał mnie pierwszymi promykami słońca za oknem.

„Rozmach” to słowo klucz w przypadku tej produkcji. Wielkość stworzonego świata imponuje, ale nie o same rozmiary tu chodzi. Eksplorując śnieżne tereny krainy Skyrim, dosłownie co chwilę natkniemy się na coś godnego uwagi – opanowane przez bandytów forty, zamieszkałe przez potwory jaskinie czy pełne nieumarłych wikingów katakumby.

Zaryzykowałbym stwierdzenie, że odkrycie wszystkich zakamarków świata graniczy z cudem. Znamienita dla serii jest również swoboda w tworzeniu i rozwijaniu postaci. Wybieramy rasę i preferowane zdolności naszego bohatera, nie jesteśmy jednak ograniczeni sztywnymi barierami klasy, możemy rozwijać takie umiejętności, jakie chcemy z puli wszystkich dostępnych i to samo dotyczy używanych zbroi i broni.

Wiele osób zarzucało Skyrimowi nieumiejętność prowadzenia fabuły. O ile faktycznie tytuł Bethesdy nie radzi sobie z przedstawianiem wielu wydarzeń w grze, głównie przez brak przerywników filmowych, a główny wątek fabularny jest prosty i mało wciągający, o tyle misje poboczne i wiele lokacji jest fabularnymi perełkami. Sprawa jest bardzo prosta i wynika ponownie z decyzji twórców, by dać graczom jak najwięcej wolności. Gra nie poprowadzi nas za rączkę do najciekawszych lokacji, wszystko musimy odkryć sami. Czasem z pozoru zwykłe podziemia mogą skrywać kompleksową historię, a ilość tajnych przejść i smaczków, które przygotowała Bethesda, jest naprawdę imponująca. Należy pamiętać, że mamy do czynienia z uniwersum posiadającym swoją własną historię, geografię i religię, a znajomość świata The Elder Scrolls pomoże nam w pełni cieszyć się grą.

Do Skyrim wracałem już kilkukrotnie, zawsze znajdując coś nowego, a czas poświęcony tej produkcji to w moim przypadku ponad kilkaset godzin. To gra ogromna i wypełniona po brzegi świetnymi przygodami (na uwagę zasługują rozszerzenia gry – DawnguardDragonborn). Dodatkowo graficznie nadal prezentuje się bardzo dobrze, zwłaszcza, jak na sandbox. Tym bardziej cieszy, że pod koniec roku w nasze ręce trafi kolejny, długo oczekiwany sandbox od Bethesdy – Fallout 4.

Fot.: elderscrolls.com, rockstargames.com/maxpayne, 2kczech.com, własne screeny (Team Fortress 2, Crusader Kings II, Football Manager), teamfortress.com, www.easports.com/pl/fifa, xcom.com

Write a Review

Opublikowane przez

Mateusz Cyra

Redaktor naczelny oraz współzałożyciel portalu Głos Kultury. Twórca artykułów nazywanych "Wielogłos". Prowadzący cykl "Aktualnie na słuchawkach". Wielbiciel kina, który od widowiskowych efektów specjalnych woli spektakularne aktorstwo, a w sztuce filmowej szuka przede wszystkim emocji. Koneser audiobooków. Stan Eminema. Kingowiec. Fan FC Barcelony.  

Patryk Wolski

Miłuję szeroko rozumianą literaturę i starego, dobrego rocka. A poza tym lubię marudzić.

Mateusz Norek

Z wykształcenia polonista. Zapalony gracz. Miłośnik rzemieślniczego piwa i nierzemieślniczej sztuki. Muzyczny poligamista.

Tagi
Śledź nas
Patronat

3 Komentarze

  • A gdzie NBA2K? :o

    • Wygląda na to, że autorzy artykułu nie grają w serię NBA 2K i stąd brak tej gry…

  • Zapewne masz rację WielbiceluSeraLeBanon, dzieki :)

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *