Dzieciaki zdążyły już chyba pogodzić się z powrotem do szkoły, ostatni upalny dzień w tym roku mamy już za sobą, wieczory rozpoczynają się coraz prędzej, chłodne noce zwiastują zbliżające się powoli pierwsze minusowe temperatury, gdzieniegdzie pojawiły się grzyby, w lasach spadają liście… Stało się. Lato już za nami. Jakby tego było mało, nadszedł 23 września, pierwszy dzień kalendarzowej jesieni. I choć za oknami wciąż dostrzegamy niedobitki lata, które za wszelką cenę chcielibyśmy zamknąć w słoikach do zimy, to my już przygotowujemy się do ciemnych, szaroburych dni, które zdominują najbliższe miesiące. A jednak jesień, jak się okazuje, wywołuje ambiwalentne uczucia. Dla niektórych to pora bezapelacyjnego smutku, depresji i nostalgii, innym natomiast kojarzy się z festiwalem kolorów, ciepłym kocem, dobrą książką. Ze względu na tę różnorodność, z okazji pierwszego dnia tej niesławnej pory roku, trójka naszych redaktorów postanowiła uczcić oficjalne nadejście tej pory roku kolejną odsłoną Trzy po trzy, w której dzielą się tytułami towarzyszącymi im właśnie jesienią.
Michał Bębenek
- October Rust – Type O Negative
Moim pierwszym typem jest album nieistniejącego już zespołu Type O Negative. Może się to wydać nieco sztampowe, ale płyta ta towarzyszy mi już od ponad piętnastu lat, a słucham jej zwykle właśnie jesienią, w okolicach października (jak zresztą wskazuje jej tytuł). Peter Steele i jego zespół odgrywają tu klasyczne, nieco depresyjne dźwięki z gatunku doom/gothic. Piosenki takie jak Love You To Death, Cinnamon Girl czy Be My Druidess to dla mnie właśnie dźwięki najbardziej kolorowej, a jednocześnie najbardziej depresyjnej pory roku. Paradoksalnie, melancholijny wpływ piosenek Type O Negative, działa pozytywnie na mój nastrój. A w połączeniu z butelką czerwonego wina (oczywiście nie mam na myśli picia w samotności) ta muzyka potrafi zdziałać cuda. Najbardziej jednak słuchanie October Rust kojarzy mi się z jesiennymi spacerami po lesie, wielokolorowymi liśćmi spadającymi z drzew i rześkim powietrzem. A także z ostatecznym i nieuchronnym nadejściem jesieni.
- Kruk
Film z 1994 roku, w reżyserii Alexa Proyasa, jest bezsprzecznie moim ulubionym filmem wszechczasów. To film o miłości, zemście i naprawianiu wyrządzonego zła. Głównym bohaterem jest Eric Draven (grany przez Brandona Lee, który w wyniku nieszczęśliwego wypadku, zginął na planie, o czym mogliście przeczytać w jednej z Piątkowych ciekawostek), który zostaje brutalnie zamordowany wraz ze swoją narzeczoną. Rok po tych wydarzeniach kruk, pełniący rolę łącznika ze światem duchów, przywraca Erica do życia, czyniąc go niepokonanym i umożliwiając wypełnienie krwawej zemsty na swoich oprawcach. Nie zliczę już, ile razy obejrzałem Kruka odkąd, w wieku około 13 lat, po raz pierwszy wypożyczyłem kasetę z tym filmem z lokalnej wypożyczalni. To właśnie Kruk nadał ostateczny szlif mojemu charakterowi i to dzięki niemu poznałem swoją (wtedy jeszcze przyszłą) żonę. Teraz, już od wielu lat, mamy tradycję oglądania tego filmu raz w roku, zawsze na jesień, a konkretnie 30 października, w tzw. “Noc Diabła”, poprzedzającą Halloween (właśnie w ten dzień dzieje się akcja Kruka). Znajomość poszczególnych scen na pamięć i powtarzanie dialogów razem z postaciami, to tylko dodatkowy atut, bo z pewnością jest to film, który nigdy mi się nie znudzi. Mroczny, deszczowy klimat Detroit, gdzie dzieje się akcja Kruka i brzmiące w tle piosenki zespołów takich jak The Cure, Nine Inch Nails czy Pantera, to doskonały przepis na jesienny wieczór.
- Horror w Arkham
Horror w Arkham to gra planszowa oparta na prozie H. P. Lovecrafta. Bardzo rozbudowana gra, należy dodać, pełna świetnych grafik i bardzo dobrej mechaniki, doskonale oddająca klimat opowiadań Samotnika z Providence. Gracze wcielający się w Badaczy tajemnic podróżują po fikcyjnym mieście Arkham, próbując powstrzymać pleniące się w nim zło i zapobiec przebudzeniu wielkiego Przedwiecznego, co właściwie jest równoznaczne z końcem świata. Przemierzanie mrocznych ulic i lokacji lovecraftowskiego miasteczka i napotykanie potworów rodem z najgorszych koszmarów potrafi naprawdę zbudować klimat grozy, jeśli tylko wszyscy gracze odpowiednio wczuwają się w swoje postacie. Granie w Horror w Arkham również kojarzy mi się z długimi, jesiennymi wieczorami, kiedy za oknem jest ciemno i pada, a planszówka jest doskonałym pomysłem na spędzenie tego czasu, szczególnie, że rozgrywka jest długa i bardzo wymagająca. A jeśli do tego dołączyć jeszcze dodatki, potrzebna jest jeszcze większa ilość czasu (i jeszcze większy stół, jako że Horror w Arkham z dodatkami zajmuje całe hektary powierzchni).
Mateusz Cyra:
- Dobry Rok
W październiku na dworze jest już nieco nieprzyjemnie. Dominują deszcze, liście spadają z drzew w zastraszającym tempie, a temperatura jest zdecydowanie coraz bardziej niewyjściowa. Dlatego też uwielbiam na przełomie października i listopada oglądać jeden z moich ulubionych filmów – Dobry Rok. Ta obyczajowa komedia, będąca ekranizacją powieści o tym samym tytule jednego z moich ulubionych pisarzy, Petera Mayle’a, to rewelacyjny film na jesienną chandrę. Jest ciepły niczym Prowansja latem, przyjemny niczym smaczne wino, mądry niczym porady wujka głównego bohatera, piękny niczym Fanny Chenal i zabawny niczym kłócący się ze sobą Brytyjczyk i Francuz. Sam nie wiem, ile razy obejrzałem Dobry rok, ale cykliczne powracanie do niego jesienią to już taki mój mały rytuał. Oczywiście, obowiązkowo do filmu butelka dobrego wina! Zdaję sobie oczywiście sprawę, że nie można nazwać tego filmu w żadnym stopniu arcydziełem kinematografii, ale nie dbam o to. Jestem pewny, że każdy z nas ma w swoim sercu taki film, który przez ogół nie jest uznany za bardzo dobry, ale nasze serca poruszył do tego stopnia, że uznajemy go za wybitne dzieło, które nigdy – przenigdy – nam się nie znudzi. Tak właśnie mam z filmem Ridley’a Scotta.
- Weather Systems – Anathema
W moim mniemaniu to najlepsza jak dotąd płyta Anathemy, której słucham z największą częstotliwością właśnie jesienią. To niezwykle spójny album, od pierwszej do ostatniej piosenki opowiadający pewną historię, a takich słucha mi się jednak najlepiej. Do tego największym chyba atutem tego konkretnego krążka brytyjskiego zespołu są dla mnie proste, nieinwazyjne, refleksyjne, przyjemne dla uszu dźwięki. We wczesne jesienne poranki bardzo lubię puszczać takie piosenki jak Lost Child, The Gathering of the clouds oraz The Beginning and the end. Może brzmi to paradoksalnie, ale często nastrajają mnie pozytywnie na resztę dnia. Paradoksalnie, bo przecież tekstowo Walther Systems to album dość ciężki, w którym smutek przeplata się z nadzieją, a nostalgia z marzeniami; sprowadzający człowieka nierzadko do parteru oraz uświadamiający mu, jak malutki jest choćby w odniesieniu do natury, którą Anathema w niniejszym krążku lubi dość często przywoływać. Rewelacyjna płyta, która towarzyszy mi cały rok, jednak jesienią jakoś najlepiej współgra z moim wnętrzem, a jej oniryczne wręcz brzmienie faktycznie przenosi słuchacza gdzieś w inne miejsce.
- Alan Wake
Jesienią niestety coraz szybciej robi się ciemno, co z kolei sprzyja wieczornym posiedzeniom przed konsolą i graniem w nieco ambitniejsze tytuły aniżeli FIFA. Dlatego też, przez ostatnich kilka lat z lubością powracam do rewelacyjnego psychologicznego dreszczowca akcji, jakim jest Alan Wake. Wydana przez Remedy Entertainment (twórców legendarnego dziś Maxa Payne’a) gra należy do jednych z moich ulubionych tytułów konsolowych/komputerowych. Już sam fakt, że produkcja rozpoczyna się od przywołania jednego z moich ulubionych pisarzy – Stephena Kinga – świadczy o grze bardzo dobrze. Fabuła Alana Wake’a opowiada o tytułowym, bestsellerowym pisarzu, który zmagając się z brakiem weny, wyjeżdża wraz z żoną do ustronnej, malowniczej miejscowości Bright Falls w stanie Waszyngton, aby uciec od miejskiego zgiełku. Niestety, Alice zostaje uprowadzona, a sam Alan ma niemal tygodniową lukę w pamięci. Próbując za wszelką cenę odnaleźć żonę, Alan musi zmierzyć się z siłami ciemności, aby rozwiązać mroczną zagadkę oraz uratować Alice. Gra jest dla mnie absolutnym arcydziełem, w którym zwrócono uwagę na każdy drobny detal. W tym, stylizowanym na serial, tytule kluczowa jest nawet sama muzyka, bowiem słowa poszczególnych piosenek wpasowują się w wydarzenia na ekranie oraz nierzadko podpowiadają to, co będzie nas czekać w najbliższym czasie. Odkrywanie drobnych smaczków zawartych przez twórców nie znudzi mi się chyba nigdy, tym bardziej, że nawiązań jest naprawdę sporo, a warstwa “kolekcjonerska” nie jest wcale tak prosta do uzbierania. Dlatego też Alan Wake jest dla mnie idealnym tytułem na coraz dłuższe, jesienne wieczory.
Sylwia Sekret
- Opactwo w Dębowym Lesie – Caspar David Friedrich
Obraz Caspara Davida Friedricha wpisuje się w nurt romantyzmu, choć z pospolitym znaczeniem tego słowa nie ma zbyt wiele wspólnego. Na pierwszy rzut oka może tego nie wiać, ale na obrazie tym, wykonanym olejem na płótnie, przedstawiony został pogrzebowy kondukt mnichów. Jeśli spojrzymy na obraz tylko raz, nie zaszczycając go bardziej uważnym spojrzeniem, możemy nie dostrzec wspomnianych mnichów, ponieważ stapiają się oni z grobami, między którymi wędrują. Nadaje to obrazowi niezwykłą siłę, przypominając w pewien sposób o śmiertelności, o której myśli nachodzą człowieka najczęściej właśnie jesienią, zwłaszcza tą szarą, deszczową, zimną i smutną. Jednak w opozycji do orszaku mnichów i smutnych, nostalgicznych grobów, a także ciemnej kolorystyki, w jakiej utrzymany jest dół płótna, środek obrazu rozjaśnia się, a strzeliste dęby wydają się tchnąć jakąś nadzieją, mimo że pozbawione są liści – a więc także symbolizujące przekwitanie, starzenie się, śmierć. Góra znów jest zdominowana przez ciemność, jakby ukazując trzy etapy życia człowieka – płód, który jeszcze nie widzi i otoczony jest przez ciemność, życie mijające szybko choć z założenia radośnie i w blasku oraz ostatni etap, śmierć – spowity znów żałobną czernią. I choć obraz przedstawia krajobraz zimowy (co prawda kolorystyka utrudnia rozpoznanie pory roku) nieustannie dzieło romantycznego malarza kojarzy mi się z najciemniejszym i najbardziej przygnębiającym dniem jesieni – rozdziera serce i niemal wpędza w depresję, a jednak dostrzegam w nim jakieś nieokiełznane piękno, od którego nie mogę oderwać wzroku. Dlatego też marną namiastkę obrazu Caspara Davida Friedricha – który tak się spodobał królowi pruskiemu, Fryderykowi Wilhelmowi III, że go zakupił – mam u siebie w mieszkaniu. Nigdy jednak ten XIX-wieczny pejzaż z ruinami gotyckiej budowli nie wygląda tak prawdziwie, jak właśnie jesienią.
Swoją drogą, znalazłam w Internecie, że obraz ten został wykorzystany jako okładka After Dark, czyli kasety VHS/płyty DVD z nagraniami koncertów i różnych smaczków im towarzyszących zespołu… Type of Negative, o którym wyżej wspomina Michał. Przypadek? Dodatkowo, na After Dark znajdziemy bitwę na jedzenie, jaka rozegrała się pomiędzy członkami Type of Negative a zespołu Pantera, czyli jednego z tych, które usłyszymy w filmie Kruk, o którym również wspomina mój kolega. Przedziwny splot okoliczności. Takie rzeczy, tylko jesienią.
- Zawsze twierdziłem – Mirosław Czyżykiewicz
Utwór ten jest wierszem rosyjskiego i amerykańskiego poety i eseisty Josifa Brodskiego, jednak najbardziej przemawia do mnie właśnie w wykonaniu polskiego artysty, Mirosława Czyżykiewicza. Wiele w tym jednak zasługi człowieka, który tak niesamowicie i zgrabnie przełożył ten utwór na język polski, nieodżałowanego Stanisława Barańczaka. Zawsze twierdziłem to niesamowity, piękny wiersz o – można by pomyśleć – banałach, które jednak gromadzą się w fascynującą całość, jaką jest życie. Utwór przybiera postać poematu szeptanego przez mężczyznę, którego dosięgła starość, a więc jest on wrażliwy na wszelkie aspekty przemijania i śmierci. Nie jest to spowiedź ani litania, choć zawiera elementy jednego i drugiego; nie jest to podsumowanie ani próba wytłumaczenia się; nie jest to pożegnanie i nie są to przechwałki. Brodski genialnie żongluje utartymi schematami, zamieniając je w coś zupełnie innego lub odkrywając w nich coś, czego do tej pory nie zauważaliśmy. Za pośrednictwem Barańczaka możemy podziwiać tekst skomponowany idealnie, bez ani jednego zbędnego słowa, harmonijny pod względem semantycznym i fonetycznym. Podmiot liryczny zdaje sobie sprawę z braku jakiejkolwiek wyjątkowości w przypadku swojej osoby; wie, że nie jest ani odkrywcą, ani nie przoduje w żadnej innej dziedzinie. Jednak czytelnikowi (lub, w tym przypadku, słuchaczowi) jawi się przede wszystkim jako niezwykle wrażliwy i inteligentny obserwator rzeczywistości wraz z jej drobiazgami, które on w tak niezwykły sposób potrafi podsumować. Na potwierdzenie tych słów, dla tych, których zmogło lenistwo i nie chce im się szukać wiersza ani odsłuchać jego śpiewanej wersji, przytoczyć można kilka wersów – zgrabnych, idealnych, trafiających w sedno tak prosto i celnie, że nie trzeba już nic dodawać:
Zawsze twierdziłem że los to zły kawał
Że po co ryba jeżeli jest kawior
Że z wszystkich stylów ostanie się gotyk
Bo stercząc nie naraża na kłujący dotyk
Siedzę przy oknie glony za nim mokną
Kochałem ludzi niewielu lecz mocno
I dalej, kiedy przyznaje się do własnej, pachnącej Leśmianem, “niewyjątkowości”, pospolitości, która nie wydaje mu się w niczym przeszkadzać, którą docenia i szanuje:
Znając nasze dość niskogatunkowe czasy
Przybijam dumny stempel towar drugiej klasy
Na swe najlepsze myśli i niech jutro młode
Przyjmie te doświadczenia z walk o każdy oddech
Jesienią tego utworu, który nabiera niesłychanej głębi za sprawą hipnotyzującego głosu Czyżykiewicza, słucha się inaczej – mocniej, z większym zrozumieniem i z większą wrażliwością na padające słowa. Muzyka, która towarzyszy artyście, dodatkowo pobudza poszczególne znaczenia wersów, krąży wokół wiersza, to skradając się do niego, do podbiegając bez tchu. Może przypominać dudniący o szyby jesienny deszcz i hulający po opustoszałych polach wiatr. Może również być utożsamiana z pędem życia – zwalniającym momentami, lecz i tak gnającym na złamanie karku, jakby na końcu czekało na nas coś więcej niż śmierć, coś więcej niż zapomnienie, coś więcej niż nic.
- Szósta zero sześć, terapia – Jacek Podsiadło
Ten wiersz może wydawać się wyborem nieoczywistym. Jednak to właśnie jego zakończenie, czytane po zapoznaniu się z całością, decyduje o moim wyborze. Szósta zero sześć, terapia to wiersz napisany nie jesienią, lecz latem – 16 czerwca 1989 roku, przez polskiego poetę zaliczanego do najwybitniejszych twórców formacji Brulionu. Utwór wchodzi w skład tomu zatytułowanego Nie wiem, wydanego nakładem własnego wydawnictwa poety, Bez Napiwku, w liczbie 36 egzemplarzy (na zdjęciu egzemplarz nr 34). Do rzeczy. Pory roku są na tyle silne i mocne, na tyle charakterystyczne i posiadające własne osobowości i należne im symbole, że często utożsamiane mogą być z czymś zupełnie innym niż odpowiadający im okres w kalendarzu. Mogą wyznaczać kolorystykę obrazu, tworzyć klimat książki, a także – jak dzieje się w przypadku tego utworu – odpowiadać stanowi ducha.
Szósta zero sześć, terapia
Uważaj na siebie.
Bądź szczęśliwy.
Bądź szczęśliwy jak czterdzieści pijanych wielorybów.
Panuj nad sobą.
Miej na oku swoje urządzenia do produkowania bólu.
I pisz, pisz.
Teraz zastosuj
przerzutnię. Weź łyk herbaty.
Podskocz.
Bądź szczęśliwy.
Jestem szczęśliwy.
Och, jaki jestem szczęśliwy.
Podskoczyłem i jestem szczęśliwy.
O czwartej czterdzieści pięć wysiedli z taksówki
wracając z nocnego balu. Ona
powiedziała coś, on wytarł nos.
Wracałem od ciebie ulicą Francuską.
Do wewnątrz, w ten niegościnny krajobraz.
Ich ciężkie od Miłości ruchy
pocieszały mnie umiejętnie. Śpieszyłem się
na pierwszy tramwaj. Jakby był ostatnim.
Wyglądało na to, że uciekam.
Wróciłem tutaj i przyłożyłem sobie do ust
lusterko. Można mi pomagać na różne sposoby,
ale oddychać muszę sam.
Słucham Herbie Hancocka w duecie
z czarnoskórym o imieniu, którego nie potrafię powtórzyć.
Och, jaki jestem szczęśliwy.
Za oknem ptaki stroją instrumenty w gałęziach drzewa.
Czy ktoś pisał już dla ciebie wiersz o szóstej zero sześć?
To nie ulega wątpliwości. Byłoby zgoła niesprawiedliwością,
gdyby nikt przede mną nie pisał dla ciebie wiersza o tak
czystej godzinie.
Trochę mnie kłuje /och, jaki jestem szczęśliwy/ w piersiach.
Na ulicach pojawiły się piękne plakaty z napisem
“Sowieci do domu”. Tak, chłopcy na pewno tęsknią za domem.
Przyglądam się pięciozłotówce leżącej a stole. Oczywiście
przez cały czas
marzę o tobie. Jestem szczęśliwy, och, jaki szczęsliwy.
Wszystkie części ciała mam na swoim miejscu,
na wszelki wypadek jeszcze dokręcam śruby,
bo przypomniał mi się smak twoich mokrych po kąpieli włosów.
Odejdź, zła gwiazdo. No już, spierdalaj.
Jestem teraz szczęśliwy i nie obchodzi mnie
baobab wyrastający mi w gardle.
Ten niegościnny krajobraz wewnątrz nas, ten baobab, ta zła gwiazda – to właśnie jesień. Wszystko wydaje się być w porządku: pogoda, herbata, nawet godzina – taka czysta. A jednak coś jest na rzeczy, coś kłuje i uwiera; nie pasuje do reszty. Jesień – ta chmurna i zła, pełna przeszywającego zimna, kałuż, w których odbija się każda przeżyta porażka, każdy ból i zadana w związku z tym rana. Jesień – zła gwiazda, baobab wyrastający w gardle, kiedy już udało nam się wmówić sobie, że jesteśmy szczęśliwi. Ani wiosna, kiedy wszystko budzi się do życia, ani lato z gołymi udami kobiet i nagimi torsami mężczyzn, ani zima z temperaturą i śniegiem, które zdają się wypalać złe emocje, nie sieją w umyśle człowieka takiego zniszczenia jak jesień. Ta brzydka – podkreślam. Ta, która nie ma nic wspólnego z latem, ta, która, choć bliżej jej do zimy, przypomina jedynie szarą papkę, na którą składa się i błoto, i zimna ulewa, i gołe drzewa, i sfrustrowani, zamknięci w domach ludzie. Ta zła gwiazda, ten baobab – mogą wyrosnąć w gardle i w sercu bez względu na miesiąc, jaki pokazuje nam kalendarz, pobudzone do życia przez drobiazg, wspomnienie. I wtedy urządzenia do produkowania bólu czasem wymykają nam się spod kontroli, zamieniając wiosnę w naszym sercu w pełną goryczy jesień.
Fot.: Edward R. Pressman Film, Miramax Films, Roadrunner, Fantasy Flight Game, Galakta, Imperial-Cinepix, Kscope, Remedy Entertainment, Wikimedia Commons, własne.
1 Komentarz
October Rust bdb ale ja na jesień z Typków wolę apokaliptyczny World Coming Down i ciężki jak diabli ale z cudownym utworem September Sun krążek – Dead Again