Grudzień to zwykle szalony miesiąc. Ludzie ganiają od sklepu do sklepu, klikają od oferty do oferty, przekopują sterty poradników, list i ogłoszeń na temat atrakcyjnych prezentów na święta, byleby tylko zdążyć przed Wigilią i obdarować najbliższych czymś miłym, fajnym, użytecznym, lub po prostu kojarzącym się nam z daną osobą. W tej gorączce zapominamy czasem, że warto nieco zwolnić, znaleźć czas dla siebie, poobcować nieco z kulturą, nabrać dystansu do świata. Nasi redaktorzy wykorzystali grudzień bardzo owocnie, czego efektem jest dzisiejsza odsłona ulubieńców ostatniego miesiąca 2020 roku.
Małgorzata Kilijanek
W grudniu, poza odsłuchem stałych elementów muzycznych playlist, zatrzymałam się na odsłuchu albumu Odarci z godności duetu Giorgio Fazer. Miron Grzegorkiewicz i Mateusz Franczak na wspomnianym krążku postanowili zrealizować eksperyment dźwiękowego odtworzenia westernowości w polskich realiach, przygotowując ścieżkę dźwiękową do polskich westernów, które nigdy nie powstały. Może wydawać się, że jest to opowieść o kowbojach przemierzających prerie, ale okazuje się czymś znacznie więcej. Odarci z godności stanowi kompilację dźwięków tajemniczych, niepokojących, kojących czy też intrygujących, płynnie w siebie przechodzących. Artyści wraz z pierwszym utworem zabierają odbiorców w podróż, a realizmu dodają jej dźwięki burzy, trzaski ogniska, ptasie głosy, rżenie konia czy też uderzające o siebie oczyszczane w rzece kamieni. Towarzyszące muzyce odgłosy natury, których tak brakuje w rzeczywistości wymagającej społecznej izolacji w czterech ścianach, z pewnością są istotnym elementem opowiadanej historii. Wystarczy zamknąć oczy, by filmowa fabuła stworzyła się w głowie sama, a każdy kolejny odsłuch przywoływał nowe skojarzenia i odkrycia z nią związane.
Wspaniała ścieżka dźwiękowa nie westernu, a serialu zagościła w Gambicie Królowej. O serialu pisze już w Ulubieńcach Ania, Martyna i Mateusz, a mnie zostaje dodać, że nie bez powodu renesans przeżywają strony internetowe z grami w szachy online czy też te, które sprzedają szachy wraz z instrukcją gry. To wyjątkowe dzieło, z genialnie stworzoną przez Anyę Taylor-Joy główną bohaterką i fantastyczną fabułą, inspirowaną książką Waltera Tevisa. Jeżeli jeszcze go nie oglądaliście, nie odbierajcie sobie tej przyjemności. Wystarczy na to jeden długi wieczór, w którego trakcie gwarantuję, że nie sięgnięcie po telefon. Chyba że tylko po to, żeby polecić go komuś jeszcze…
W listopadzie, co tydzień, pojawiał się kolejny odcinek miniserialu Od nowa, czyli thrillera z fantastycznie spisującą się obsadą: Nicole Kidman, Hugh Grantem, Donaldem Sutherlandem, Nomą Dumezweni. Akcja rozgrywa się w Nowym Jorku, w którym mieszka odnosząca sukcesy psychoterapeutka, Grace Fraser (Nicole Kidman) wraz z mężem, onkologiem dziecięcym, Jonathanem Fraserem (Hugh Grant) i synem (Noah Jupe), uczęszczającym do elitarnej podstawówki z czesnym w wysokości kilkudziesięciu tysięcy dolarów.
Z Wielkimi kłamstewkami skojarzenia budzi rola Kidman, jak i morderstwo stanowiące główny wątek opowieści – choć niektórzy traktują to jak zarzut, Od nowa to naprawdę dobrze rozegrana, nieco odmienna historia. Warto wspomnieć o tym, że aktorka w czołówce sama śpiewa piosenkę Dream A Little Dream Of Me, a nagrała ją przy pomocy męża, Keitha Urbana. Na uwagę z pewnością zasługuje rola Granta, który wykreował postać inną niż znane wszystkim jego poprzednie wcielenia łamaczy serc. Niejednoznaczność zachowań doktora Frasera przemawia za prawdziwością postaci, niepodobnej do zabawnych romantyków. Wybitne wydają się role miliardera, ojca Grace (Sutherland) oraz prawniczki, Haley Fitzgerald (Dumezweni). Sześcioodcinkowy serial HBO to wciągające, trzymające w napięciu dzieło, którego każda część kończy się zwrotem akcji. To poszukiwania odpowiedzi na pytanie: kto zabił?, w których trakcie podejrzany staje się każdy. Warto obejrzeć go, prowadząc własne śledztwo i przekonując się w finale, czy miało się rację.
Anna Bugajna
W listopadzie świat żył Gambitem Królowej i wcale nie ma się czemu dziwić. To świetnie wyreżyserowany i zagrany serial Netflixa. Przedstawia historię Beth – osieroconej dziewczynki, która trafia w wieku 9 lat do sierocińca. Tam odkrywa i powoli rozwija swój niezwykły talent szachowy. Z każdym kolejnym wygranym turniejem potwierdza się geniusz dziewczyny. Serial ten ogląda się z wypiekami na twarzy. Nigdy jeszcze partie szachowe nie były tak emocjonujące. Ma oczywiście na to wpływ świetny montaż i zbliżenia na emocje wypisane na twarzach zawodników. Twórcy serialu konsultowali się z mistrzami szachowymi, którzy dbali o poprawność rozgrywanych partii, ale także ujawniali szarpiące szachistami emocje. Dużą rolę jednak odgrywa również historia dziewczyny, której kibicujemy od samego początku. To taka superwoman w świetnych kieckach. Swoją drogą przegląd strojów Beth, które zakładała na kolejne turnieje, może być tematem analizy modowej.
Jak każda historia geniusza, także i ta ma swoją drugą, ciemną stronę. Beth cały czas zmaga się z własnymi demonami przeszłości, które ucisza tabletkami psychotropowymi i alkoholem. To dwa największe uzależnienia dziewczyny, które niejednokrotnie zepchną ją na sam skraj urwiska.
Doskonale przedstawione są także postaci szachistów, ich motywacje, charaktery, a także relacje, w które ze sobą wchodzą. Cóż Gambit Królowej – (a właściwie Gambit hetmański – otwarcie szachowe pojawia się w finałowej rozgrywce z Borgovem granym przez Dorocińskiego) jest tym, co szczerze polecam Wam w tym miesiącu. Jeśli jeszcze go nie oglądaliście – czas najwyższy nadrobić zaległości. Jeśli jednak go już widzieliście – koniecznie napiszcie w komentarzach – jestem szaleni ciekawa Waszych opinii.
Patryk Wolski
Zaintrygowany twórczością Granta Morrisona po dziwnym obcowaniu z komiksem Multiwersum, natknąłem się na serial Happy!, określany jako miks fantasy i serialu kryminalnego, który jest obecnie dostępny na platformie Netflix. Obraz jest oparty – a jakże – na komiksowym pierwowzorze napisanym przez – a i owszem – Granta Morrisona. Obecnie mamy udostępnione 2 sezony i wydaje mi się, że otrzymaliśmy już gotowy produkt, nic bowiem nie wskazuje na kontynuację. I dobrze, bo co za dużo szalonej jazdy, to niezdrowo. A Happy! to jazda po najbardziej stromej i najgorzej zabezpieczonej kolejce górskiej – miks wulgarności, brutalności, czarnego humoru i porąbanych akcji przekracza tu wielokrotnie masę krytyczną i część z Was zrezygnuje już po pierwszym odcinku. Nie będzie to dla mnie zaskoczeniem, bo takie kino po prostu trzeba lubić: balansujące na granicy dobrego smaku, totalnie mające w nosie, czy ktoś nie uzna, że tym razem ktoś przesadził. A uwierzcie mi, Grant Morrison dopilnował, aby scenariusz odcinków nie zatracił ducha oryginału. Pierwszy sezon idealnie wpasował się w dopiero co minioną porę, bo opowiada o porwaniach dzieci tuż przed Wigilią, a za wszystko zdaje się odpowiedzialny Święty Mikołaj. Nie on jednak kradnie show, ale znacznie bardziej oryginalne postaci – niezrównoważony Nick Sax, który zaczyna widzieć zmyślonego przyjaciela pewnej dziewczynki, sadystyczny Smoothie (co za typ, wariat, jakich mało!) czy Sunny Shine, który zdaje się cukierkowym celebrytą, a widz i tak od pierwszej sceny czuje, że z nim jest coś nie tak. Później robi się jeszcze dziwniej, bo w serialu Happy! rzeczywistość elastycznie spółkuje ze światem fantastycznym. Do tego produkcja garściami czerpie z popkultury i w internecie można znaleźć mnóstwo easter eggów, które widzowie odnajdują. W postaci Nicka Saxa część publiczności widzi Trevora z GTA V – obaj panowie mogą się poszczycić nieokrzesaniem i niezrównoważonymi umysłami, ale zwrócono chociażby uwagę na to, jak jest ubrany – tu doszukiwać się można nawiązania do filmu… Kevin sam w domu. Jeśli lubicie oglądać porąbane rzeczy, to zachęcam do wypróbowania. Drugi sezon może i mniej „trzyma się kupy” i jest mocno przekombinowany, ale wciąż daje radę.
Magda Kwaśniok
Choć nieszczególnie byłam przekonana do reportaży, uznałam, że skoro prof. Ryszard Koziołek z niezbyt dużym zdziwieniem obserwuje wzrastającą popularność literatury faktu, może i ja dam się oczarować konwencji; z kim, jak nie z jednym z polskich mistrzów – Mariuszem Szczygłem? Już sam fakt, że Gottland, historia komunistycznych Czech (i Czechów) trafiła na listę ulubieńców miesiąca, świadczy o tym, że Pana Rektora trzeba się słuchać. Mariusz Szczygieł, do tej pory szanowany przeze mnie przede wszystkim ze względu na dokonania publicystyczne, stworzył historię przede wszystkim kompleksowo wyjaśniającą czeską mentalność, tak niedostępną i niezrozumiałą dla rozkochanych w martyrologii i ślepym poświęceniu Polaków. Zbiór reportaży mistrza gatunku to nie tylko opowieść o zderzeniu jednostki z państwem totalitarnym, w którym jednostka ta jest prawie zawsze skazana na porażkę, ale i historia straty. Autor bowiem między słowami przemyca rozterki natury egzystencjalnej, z jednej strony zachowując to, co w reportażach najbardziej pociągające: a więc możliwość niemal tabloidowego przyjrzenia się z bliska życiu drugiego człowieka, a z drugiej czyniąc z Gottland coś na kształt filozoficznej rozprawy. Bo co to jest prawda, proszę pana? Prawda to jest to, co my przeżyliśmy, a nie to, co nam ktoś po latach na ten temat powie – czytamy na kartach książki, a mimo to Szczygieł opowiada tak, że nie mam wątpliwości, iż każde z jego zdań, choć ubrane w piękne, literackie słowa, jest tak prawdziwe, jak to tylko możliwe. Przede wszystkim dlatego, że autor wybrał dla siebie rolę narratora niemal wszechwiedzącego, który stoi gdzieś ponad wyborami bohaterów reportażu, bynajmniej nie po to, by patrzeć na nich z góry. Mariusz Szczygieł usadowił się na praskim wzgórzu, skąd niegdyś na stolicę Kafki spoglądał największy na świecie pomnik Józefa Stalina, jedynie po to, by korzystając z możliwie jak najszerszej perspektywy, zrezygnować z pochopnej, a w zasadzie jakiejkolwiek oceny swoich bohaterów, okazując im zrozumienie. Zamiast przekonywać Was dalej, że warto sięgnąć po Gottland, może po prostu zostawię czytelników z jednym z moich ulubionych fragmentów reportażu, który szczególnie chwycił mnie za serce: […] w Pradze wielbiciele żegnali ją usprawiedliwieniem: – No cóż, była tylko kobietą. – Chyba nikt nie powiedział, że ci, którzy doprowadzili ją do upadku, byli tylko mężczyznami.
Jakub Pożarowszczyk
Po kiepskiej i nudnej jak flaki z olejem płycie Rock or Bust z 2014 roku nie miałem wielkich oczekiwań co do nowego krążka Australijczyków. Zasadniczo, jakby podejść szczerze do tematu, to ostatnim godnym uwagi krążkiem od ekipy Angusa Younga jest The Razor’s Edge z… 1990 roku. Tak, moim zdaniem kolejne LP: Ballbreaker (1995), Stiff Upper Lip (2000) i Black Ice (2008) niespecjalnie wiele wnoszą do twórczości Australijczyków. Ostatnie lata dla AC/DC lekkie nie były. W roku 2017 odszedł do wieczności filar zespołu, gitarzysta Malcolm Young, który był poza składem od 2014 roku. 2015 rok przyniósł kolejny cios w postaci opuszczenia załogi przez perkusistę Phila Rudda, który popadł w poważne problemy z prawem. Kolejny rok przyniósł odejście Briana Johnsona, z powodu potężnych problemów ze słuchem. Na trasie koncertowej zastąpił go sam Axl Rose z Guns’n’Roses. Mimo to trasa Rock or Bust okazała się sukcesem, Malcolma zastąpił Stevie Young (bratanek Angusa i Malcolma), Rudda – doskonale znany fanom Chris Slade, a Axl naprawdę doskonale sobie poradził, zastępując Johnsona. Niestety, sielanka trwała krótko, po zakończonej trasie z zespołu odszedł na emeryturę będący w zespole od początku basista Cliff Williams. Wydawało się, pomimo plotek o planach nagrania albumu z Rosem, że historia AC/DC dobiega powoli końca.
Pod koniec 2018 roku pojawiły się jednak nowe doniesienia o nagrywaniu płyty w składzie z Johnsonem i Ruddem. Oficjalnie potwierdzono to pod koniec września 2020 roku, dorzucając jeszcze powrót Williamsa do składu. Fani musieli być wniebowzięci. Ja byłem. Power Up przypomina nieco Back in Black. Tamten legendarny i ponadczasowy krążek był hołdem dla zmarłego przedwcześnie wokalisty Bona Scotta, którego zastąpił właśnie Brian Johnson. Na Power Up zespół oddaje hołd Malcolmowi Youngowi, a jego brat z archiwum wygrzebał 12 kompozycji, nad którymi pracowali w poprzednich latach. Absolutnie nie czuć, że to odrzuty, wręcz przeciwnie, wydaje się, że panowie popełnili błędy w selekcji materiału na wcześniejsze LP. Żeby to było jasne – AC/DC niczym nowym nie zaskakują. Niemniej robi wrażenie energia tych nagrań, nośność, melodyjność, zwykła przebojowość, której tak bardzo brakowało na Rock or Bust czy Stiff Upper Lip. Ponadto trzeba dodać czyściusieńką produkcję i Briana Jonhsona imponującego formą wokalną. Starsi panowanie odzyskali ponadto wysoką dobrą twórczą. Kawałek taki jak mój ulubiony Through The Mists of Time w dawnych czasach byłby murowanym hitem zespołu. Może Youngowie nie krzeszą takich riffów, jak na Highway to Hell, niemniej AC/DC nagrało swój najlepszy LP od 1990 roku. A to dużo.
Martyna Michalska
Od pewnego czasu, niestety, nowe produkcje Netflixa mocno rozczarowują. Gigant streamingowy przed laty oczarował mnie mnogością jakościowych produkcji, jednak to wrażenie od pewnego czasu mocno się zacierało. Dlatego też z pewnym dystansem podchodziłam do bodaj najgłośniejszej produkcji października, jaką był Gambit Królowej. Opinie były dobre, jednak nauczona niedawnymi zawodami, nie obiecywałam sobie zbyt wiele. Na całe szczęście niespodzianka była olbrzymia. Spodziewając się w najlepszym razie produkcji przeciętnej, otrzymałam miniserial na bardzo wysokim poziomie. Opowieść o młodziutkiej szachistce, która w krótkim czasie staje się fenomenem w tym zdominowanym przez mężczyzn sporcie, wciągnęła mnie od pierwszego odcinka, przez co szybko obejrzałam cały sezon. Scenariusz to trzymająca w napięciu przeplatana wielkimi sukcesami i osobistymi upadkami historia młodziutkiej Elizabeth Harmon, sieroty, która dzięki woźnemu w przytułku zaczyna interesować się tą klasyczną grą. W pierwszoplanową rolę wcieliła się Anya Taylor-Joy i zrobiła to rewelacyjnie. Jej postać była tutaj kluczowa i gdyby została odegrana przeciętnie, to jestem pewna, że serial przeszedłby bez większego echa. Tymczasem Anya odegrała swoją rolę fenomenalnie, dźwigając prawie samodzielnie całą produkcję. Dobrze poradzili sobie również aktorzy drugoplanowi, w tym wcielający się w rolę największego przeciwnika Beth – Vasilyja Borgowa, Marcin Dorociński. Na uwagę zasługują też animacje obrazujące pojedynki, które toczyła w głowie Beth. Łatwo można tu było popaść w kicz, tymczasem zastosowany efekt okazał się bardzo trafiony. Same zaś pojedynki szachowe przedstawione są w sposób szalenie interesujący i nawet laik, dla którego ten sport do tej pory był synonimem nudy, z zaciekawieniem będzie oglądał kolejne rozgrywane partie. Krótko mówiąc, Gambit Królowej to trzymająca w napięciu, niezwykle udana produkcja, z przemyślanym scenariuszem i bardzo dobrym aktorstwem. Jeśli ktoś jeszcze nie miał okazji obejrzeć, to polecam nadrobić. To będzie kilka bardzo dobrze zagospodarowanych godzin.
Mateusz Norek
Cóż, szachy zdominują grudniowych ulubieńców, bo ja nie będę oryginalny i również ukłonię się z uznaniem nad serialem Netflixa. Gambit Królowej to naprawdę świetny i wciągający tytuł. Co zabawne, jeśli spojrzymy na niego trochę szerzej, to fabułę można by streścić właściwie w kilku zdaniach, a kolejne odcinki są w miarę przewidywalnymi i sukcesywnymi etapami dążeń Beth do pokonania Borgowa. Niemniej serial od początku do końca ogląda się z zaciekawieniem, a Anya Taylor-Joy kradnie każdą scenę. Beth Harmon mimo introwertycznego charakteru jest niezwykle charyzmatyczną postacią. Do tego wielkie ukłony dla osób odpowiedzialnych za charakteryzację i kostiumy – podkreślały one nie tylko hipnotyzującą urodę Beth, ale oddawały również bardzo dobrze klimat Ameryki lat 60. Pojedynki szachowe nakręcono tak zmyślnie, aby laicy, niebędący w stanie na szybko zorientować się w sytuacji na planszy, mogli poczuć pewne napięcie towarzyszące rozgrywce, a prawdziwi fani gry byli w stanie bez problemu odtworzyć dokładnie i analizować praktycznie każde pojawiające się w serialu starcie. I tylko szkoda mi trochę Marcina Dorocińskiego, bo mimo tego, że wszyscy gratulują mu udziału w Gambicie Królowej, to niestety nie miał tam wiele do pokazania. Na koniec dodam tylko, że jeśli po obejrzeniu serialu, po dobrych paru latach niegrania w szachy, mam chęć, by odkopać pudełko z grą, to jest to najlepsza możliwa rekomendacja.
Magda Przepiórka
Ostatnio sporo czasu wolnego spędzam na pewnym kanale na platformie YouTube. Zwie się DUST i mieści w sobie treści z pogranicza fantastyki naukowej. Jako widzowie eksplorujemy, zwiedzamy odległe lub bliższe czasy, alternatywne uniwersa, śledzimy przewidywania i wyobrażenia (bardziej lub mniej przyziemne) na temat przyszłych losów ludzkości. Wszystko to przedstawiają krótkie – zazwyczaj – treści video. Są to filmy fabularne wykorzystujące różnorodne techniki filmowe. Są i animacje komputerowe, są i fikcyjne eksploracje, wykorzystujące do opowiedzenia historii nie tylko głosy, ale i ciała aktorów. Nie wszystkie shorty są udane, część skupia się raczej na klasycznym modelu rozrywkowym, jednak jest i sporo tych ambitnych, grzebiących we współcześnie znanych nam teoriach naukowych i na ich podstawie prognozujących to, jak wyglądać może przyszła rzeczywistość. Futurystyczne wizje, odległe światy, szaleństwa wyobraźni, trzymające w napięciu historie, często angażujące nie tylko emocjonalnie, ale i intelektualnie. Przy tym nie da się ukryć, że DUST to kanał mający przede wszystkim dostarczać swoim widzom rozrywki. Ta z kolei popularyzować ma fantastykę naukową, której, swoją drogą, coraz bliżej jest do rzeczywistości, aniżeli fikcji. Choć przystępna forma to spory plus DUST-a, to kusi wizja, w której twórcy postawiliby na bardziej prowokujące, mieszające się ze sobą wymiary czy szaleńcze założenia i treści. Trzeba też jednak zaznaczyć, że większość z oryginalnych produkcji DUST urzeka pod względem wizualnym. A The Looking Planet to jest prawdopodobnie najbardziej pomysłowa, kreatywna i przesłodka animacja komputerowa, jaką ostatnio widziałam. Ta opowiada o… konstrukcji pewnej planety i pewnego układu. A prawie cała ta praca przypadkowo ląduje w rękach jednego nieposłusznego dzieciaka.
Fot.: Netflix, Sony Music Poland, Nagrania Somnambuliczne