Ulubieńcy miesiąca: Kwiecień 2019

Maj póki co nie rozpieszcza nas, jeśli chodzi o pogodę. Na myśl wciąż przychodzi tytuł utworu zespołu Maanam – Wyjątkowo zimny maj. Ale dla nas ważniejsze jest w niniejszym tekście to, czym uraczył nas (czym rozpieścił) po pierwsze – miesiąc poprzedni, a po drugie – kulturalnie. Co zyskało miejsca w naszych sercach w kwietniu? W czym się zaczytywaliśmy, czego słuchaliśmy, co oglądaliśmy? Co nas wciągnęło, co wzruszyło, co zabrało nam sporo czasu, którego jednak nie żałujemy? Poniżej Małgosia, Anna, Natalia, Kuba, Sylwia i Mateusz wymieniają swoich ulubieńców z tamtego, minionego już miesiąca. Tym razem króluje muzyka, ale nie zabrakło również miejsca na książkę, serial i grę wideo. Jeśli jesteście więc ciekawi, jakie tytuły wymieniamy, zapraszamy do lektury i jak zwykle chętnie dowiemy się, jacy byli Wasi Ulubieńcy kwietnia.


Małgosia Kilijanek

Kwiecień upłynął mi na zasłuchiwaniu się w płycie, która już przedpremierowo wydała mi się ulubieńcem miesiąca. Mowa o pierwszym albumie solowym Hani Rani, czyli Hanny Raniszewskiej, z której twórczością słuchacze mogli zapoznać się wcześniej w projekcie Tęskno. Esja to również osobista deklaracja artystyczna: Po raz pierwszy, w końcu – po prostu ja, taka, jaka jestem. – skomentowała swój debiut artystka. Płyta nagrywana była w Reykjaviku, Warszawie i  Amsterdamie, a ukazała się nakładem prestiżowej londyńskiej wytwórni Gondwana Records. Składa się z dziesięciu instrumentalnych kompozycji, które są w stanie pochłonąć odbiorcę od pierwszych do ostatnich sekund i długo jeszcze pobrzmiewać echem w jego głowie. Minimalistyczne brzmienia, w których wyszczególniono pojedyncze detale oraz cały arsenał mechanicznych dźwięków instrumentów, wpisują się w rodzaj estetyki Nielsa Frahma oraz Ólafura Arnaldsa. Zestawienie Hani w tej samej kategorii twórców może być dla jednych odbiorców zaletą, dla innych jednak wadą. Sama zaliczam się do pierwszej grupy, gdyż ta półka muzyczna bardzo mi odpowiada. Utwory na Esji tworzą intymną, lekką i płynną opowieść, pozwalają odetchnąć i wyciszyć się. Mam ochotę wyróżnić trzy utwory, które umieściłabym na podium w losowej kolejności – to Eden, Esja oraz Luka, zachęcam jednak do oddania się odsłuchowi czterdziestu pięciu minut. Spójna, pełna prostoty całość sprawia, że chciałabym usłyszeć więcej. A to Hania nam obiecuje, zapowiadając kontynuację solowej twórczości.

Pozostając w tematach klasycznych, chciałabym polecić Wam jeszcze jednego ulubieńca, a dokładnie jego utwór. Oto Gavin LukeIn This Moment. Amerykański kompozytor skupia się w swej twórczości na mediach wizualnych, a jego muzyka pojawiła się w siedmiu filmach krótkometrażowych. Przez całe dzieciństwo Gavin ćwiczył i eksperymentował z klasycznymi arcydziełami, często przepisując dzieła znanych pianistów, takich jak Brahms czy Mozart. Wiele z jego nagrań tworzonych jest na w pełni odrestaurowanym fortepianie Steinwaya z 1925 roku, który należał wcześniej do jego babci. Jeżeli zaczniecie od jednego utworu, możecie trafić na wiele więcej instrumentalnego dobra…


Anna Sroka-Czyżewska

W kwietniu dalej pozostałam przy klimatach amerykańskiego Południa, lecz dość mocno zboczyłam z drogi i poszłam w nieoczekiwanym dla siebie kierunku. Dwie rzeczy skłoniły mnie do tego, aby zapoznać się ze wspaniałym, jak wszem i wobec pisano, komiksem, autorstwa Gartha Ennisa i Steve’a Dillona pod tytułem Kaznodzieja. Przede wszystkim chodziło o klimat amerykańskiego pogranicza i postać – żywo wyjęta z koszmarów każdego chrześcijanina – pijący na umór i robiący naprawdę okropne rzeczy ksiądz – tytułowy kaznodzieja, Jesse Custer. Trochę brakowało mi takiej postaci w oczekiwaniu na kolejny sezon serialu Lucyfer – no i znalazłam. Klimat komiksu jest zgoła inny od tego Gaimanowego Lucyfera, ale i w Kaznodziei nie brakuje wszelkiego rodzaju bytów niebieskich, istnienia samego Boga czy aniołów i diabłów. Jednak dzieło Panów Ennisa i Dillona jest tak wymykające się wszelkim schematom, że uważam, iż sięgnięcie po nie było strzałem w dziesiątkę. Od południowego klimatu aż kipi, ale w swojej brutalności, pesymizmie i nihilizmie bliżej jest komiksowi do klimatu pisarstwa Cormacka McCarthy’ego. I to właśnie redneckowe Południe Stanów Zjednoczonych jest przez większą część komiksowej historii jej pełnoprawnym bohaterem. Pozostałych bohaterów mamy też bardzo interesujących: oprócz Custera, naszego pastora, mamy jego byłą dziewczynę Tullip i spotkanego przez nią przypadkiem „człowieka,” co wcale człowiekiem nie jest – Cassidy’ego. To interesujące trio funduje nam jazdę bez trzymanki przez całą akcję opisaną i zilustrowaną w tomie pierwszym. Osią fabuły pozostaje tutaj fakt, że nie ma Boga. To znaczy jest, ale sobie gdzieś poszedł i Custer postanawia go odnaleźć i uciąć sobie z nim pogawędkę. Oprócz tego nasz kaznodzieja ma na głowie dodatkowe problemy – w jego ciało wniknął pewien pozaziemski byt zwany Genesis, a ściga go jeden z najgorszych ludzi na świecie o pseudonimie „Święty od morderców”, przy którym policja i FBI, które prowadzą śledztwo w sprawie pożogi kościoła Custera (i śmierci wszystkich jego parafian), to pikuś. Jest to komiks bardzo kontrowersyjny i na pewno tylko dla pełnoletniego czytelnika, ale kiedy już się po niego sięgnie, to można tylko oddać pokłony twórcom za stworzenie tak niesamowicie wciągającej historii, która (publikowana w latach 1995-2000) doczekała się już statusu kultowej.


Natalia Trzeja

Kolejny miesiąc i kolejny ulubieniec. Jako kulturowa pożeraczka nie trzymam się jednego „gatunku”, bo jak tu słuchać tylko i wyłącznie muzyki, kiedy mamy do czynienia z genialnymi książkami; jak tu trzymać się tylko malarstwa, kiedy do kin wchodzą coraz to bardziej fenomenalne filmy; and so on and so forth. Z tego powodu planowałam urozmaicać grupę moich miesięcznych ulubieńców, jednak jak to w życiu bywa, nie zawsze trzymamy się tego, co planowaliśmy, dlatego moim kwietniowym faworytem ponownie będzie piosenka (nie, nie płyta,tylko znowu piosenka). Wraz z nastaniem długiej kwietniowej nocy, powrócili do nas wojownicy Westeros, Khaleesi i Matka smoków, Dothraki na koniach, aby przygotować się do The Great War przeciwko Nocnemu Królowi i jego armii nieumarłych, a wszystko to w akompaniamencie najpiękniejszej melodii i niezwykłego głosu wokalistki zespołu Florence + The Machine. Mowa oczywiście o piosence Jenny of Oldstones zaśpiewanej na potrzeby serialu Gra o Tron – żywej legendy, kinematograficznego mistrzostwa i fragmentu mojego serduszka.

Tytułowa Jenny ze Starych Kamieni była ukochaną jednego z synów Aegona Targaryena – Duncuna Targaryena. Dziedzic Westeros został postawiony przed wyborem: Jenny lub korona, jednak dla młodego smoka wybór był oczywisty i postanowił poślubić ukochaną, czego skutkiem było wydziedziczenie. W serialu mieliśmy możliwość usłyszeć ten utwór w wykonaniu Podricka i już wtedy byłam oczarowana, nie tylko magicznym tekstem i historią skrytą za warstwą liryczną, ale i samym głosem aktora (Wow! Podrick umie śpiewać!). Jednak było to tylko preludium do tego, co Florence Welch zrobi z moim serduchem. Spokojna melodia w połączeniu z jej fantazyjnym głosem przeniosła mnie na moment do odległej rzeczywistości, gdzie siedząc przy kominku z kielichem ale w ręce, widziałam, jak Jamie pasował Brienne na rycerza i słuchałam opowieści Tormunda o „niezwykłych” właściwościach mleka. W tym przypadku brzmienie Florence idealnie wpasowało się w przedbitewny klimat, gdzie jedyne, co nam pozostaje, to słuchać muzyki i czekać na nieuniknione, lecz czy w obliczu nieuchronnej zagłady można pozwolić sobie na chwilę przyjemności? Oczywiście, że możemy (Florence, Podrick… dziękujemy Wam).

Gra o tron po raz kolejny udowadnia, że nie jest kultowym serialem z przypadku; zdumiewa nie tylko niesamowitymi efektami, zapadającymi w pamięć zdjęciami i kadrami, ale również posiada jeden z najpiękniejszych soundtracków, jaki kiedykolwiek słyszałam w serialach (czy nawet w filmach), a w moim przypadku jest to jeden z „filmowych” elementów, do których przywiązuję najwięcej uwagi (na czele ze zdjęciami). Jenny of Oldstones na tyle skradła mi serce, że nie jestem w stanie wyobrazić sobie dnia bez co najmniej jednego wysłuchania historii Jenny, która Nigdy odejść nie chciała, nigdy odejść nie chciała . Wystarczył mi tylko jeden dzień, abym poznała cały tekst na pamięć i zaczęła go śpiewać w duecie z Florence (lub może w tercecie na czele z panem Payne’em?).

Po słynnych Deszczach Castamere czy Light of the seven myślałam, że GoT już mnie niczym nie zaskoczy, jednak Jenny of Oldstones mi odpowiedziała:

Nie? Potrzymaj mi wino.

Florence + the Machine - Jenny of Oldstones (Lyric Video) | Season 8 | Game of Thrones (HBO)


Jakub Pożarowszczyk

Abstrakt powraca z następcą debiutanckiego Limbosis. Tym razem poznańska ekipa przygotowała mroczną dystopię w postaci koncept albumu – Post Sapiens 101, utwierdzając mnie w przekonaniu, że zespół szybko doszlusował do czołówki sceny progresywnej w Polsce. Inna sprawa, że spłycanie twórczości zespołu Abstrakt do przymiotnika „progresywny” jest dla tej formacji nie tyle krzywdzące, co niedokładne, spłycające głębię jej muzyki. Styl Abstraktu jest daleki od tego, by prosto go zaszufladkować. Na płycie słyszę echa Riverside, Blindead z okresu Anscension, natomiast kosmiczna tematyka tekstów, rodem z prawdziwego, twardego science fiction i idący za nią mrok powodują, że zespół bliższy jest stylistyce post-metalu aniżeli tradycyjnej progresji.

Moją ulubioną właściwością płyty jest jej intertekstualność. Odniesień do twórczości mistrzów s-f jest dużo w przestrzeni lirycznej i nie ukrywam, sprawiało (i sprawia) mi to dużą frajdę podczas odsłuchu. Musimy więc wtedy mieć teksty przed oczyma. Myślę, że osoby z otwartym umysłem, nawet nieznające twórczości Dukaja, Lema czy Simmonsa będą i tak doskonale się bawić przy odsłuchu tej płyty, pod warunkiem, że zanurzą się odpowiednio głęboko w liryki, które dostarczył wokalista Abstraktu, Krzysztof Podsiadło.

Nieprzypadkowo wspominam o warstwie lirycznej, która jest niczym innym, jak naprawdę niezłym postapo s-f. Nadmieniłem już o stylu Abstraktu, którego teksty go dopełniają, dodają przysłowiową kropkę nad „i”. Daje to wszystko obraz całości, składającej z się kilku długich, rozbudowanych, wielowątkowych kompozycji, absolutnie niebędących sztuką dla sztuki, co często zdarza się w świecie muzyki progresywnej. Dramaturgia kompozycji zależna jest od tekstu, od konkretnego wycinka opowiadanej nam historii, wyśpiewywanej przez Podsiadłę. Dynamika, ciężar, moc, natężenie dźwięków także jest od tego uzależnione. Wszystko jest poukładane, logiczne do bólu, ale nie sztuczne, odhumanizowane, wręcz przeciwnie – w tej historii jest mnóstwo emocji, smutku, troski o naszą cywilizację.

O tej płycie napiszę więcej przy okazji recenzji, na razie nieustannie kręci się w odtwarzaczu już drugi tydzień, co z miejsca powoduje, że jest mocnym pretendentem do płyty roku w Polsce, jeśli chodzi o szeroko rozumianą progresję. Polecam nie tylko fanom ambitnej muzyki i hard science fiction.

:abstrakt - post sapiens


Sylwia Sekret

Kwiecień był dla mnie miesiącem czekania i odpoczywania. Nic więc dziwnego, że to właśnie seriale stały się moimi najwierniejszymi towarzyszami (nie licząc psa i męża, rzecz jasna). Postawiłam głównie na kryminały, bo potrzebowałam czegoś, co mnie totalnie wciągnie, a seriale właśnie z tego gatunku, jeśli tylko są dobre, mają na to u mnie największe szanse. Spośród kilku, które udało mi się obejrzeć w kwietniu, na miejsce pierwsze wysunął się dość zdecydowanie jeden z nich, którego dwa sezony dostępne są na platformie Netflix. Mowa o Broadchurch, w którym główne role grają (fantastycznie zresztą) – David Tennant i nagrodzona w tym roku zasłużonym Oscarem za rolę w Faworycie Olivia Colman. Akcja dzieje się w całkiem niewielkim miasteczku, w którym policja raczej nie ma większych ani tym bardziej tajemniczych spraw do rozwikłania. Oczywiście do czasu. W pilocie serialu znika bowiem kilkunastoletni chłopiec, a matka, ojciec i starsza siostra odchodzą od zmysłów. Wkrótce dociera do nich najgorsza informacja – ciało ich syna zostało znalezione na pobliskiej plaży. Makabryczne odkrycie zbiega się w czasie z powrotem z wakacji powszechnie lubianej w miasteczku detektyw sierżant Ellie Miller. Do sprawy zostaje przydzielony także ktoś zupełnie z zewnątrz – mrukliwy i gburowaty detektyw inspektor Alec Hardy. Ona będzie próbowała nauczyć go ludzkiego, empatycznego i ufnego podejścia do mieszkańców, których zna od wielu lat; on natomiast będzie przekonywał ją, że nikomu nie można ufać, a morderca czai się wśród nich.

Sezon pierwszy został świetnie poprowadzony, trzyma w napięciu do ostatniego odcinka, nawet jeśli chwilę wcześniej domyślimy się, kto stoi za morderstwem chłopaka. Największą robotę robi jednak duet detektywów. Ellie i Alec są tak kompletnie od siebie różni, że finalnie wpływa to bardzo pozytywnie na chemię między nimi i na to, jak ogląda się ich na ekranie. Do tego dodajmy klimat serialu, który pasuje do klimatu miasteczka – jest surowo, chłodno, ponuro. Spotkałam się natomiast z opiniami, jakoby drugi sezon był o wiele gorszy i lepiej by było, jakby w ogóle nie powstał. Cóż, ja mam zupełnie odmienne zdanie na ten temat. Drugi sezon mógł zostać poprowadzony kiepsko – chociażby wpierając widzom, że w tym nieszczęsnym Broadchurch, do tej pory spokojnym, nagle została popełniona kolejna zbrodnia, a Ellie i Alec ruszają razem w pościg za mordercą. Nic jednak z tych rzeczy. Nie mogę jednak powiedzieć, o czym jest drugi sezon, bo wolałabym uniknąć spoilerów z pierwszego. Faktem jest jednak, że choć zupełnie inny, w moich oczach nie jawi się absolutnie jako gorszy. Fanom kryminałów serdecznie polecam Broadchurch, a sama czekam, aż na Netflixa trafi trzeci sezon.

Broadchurch | Official Trailer Season One


Mateusz Cyra

Kwiecień zdominował u mnie tylko jeden tytuł. Jest nim gra Vampyr od Dontnod Entertainment, którzy największą sławę i popularność zdobyli za sprawą gry Life is Strange. Nie będę się jakoś znacznie rozpisywał, ponieważ nie ma to być recenzja, ale twórcom udało się jedno: nakłonić mnie do dalszej gry, mimo że osobiście tematyki wampirów nie znoszę i naprawdę nieliczne dzieła o krwiopijcach są w stanie zyskać moje uznanie. Vampyr zdecydowanie do tej “dobrej” grupy należy. Co sprawiło, że mimo niechęci do tej tematyki po godzinie gry nie odłożyłem pada na bok? Świetna fabuła. Ciężki, aż wylewający się od beznadziejności klimat i bardzo ciekawy główny bohater, który zyskał moją sympatię w zasadzie już pod koniec samouczka (bądź prologu). Londyn, rok 1918, niedawno skończyła się I wojna światowa. Dr. Jonathan Reid, szanowany lekarz, wraca do domu z frontu. Jednak poznajemy go w momencie, gdy przemienia się on w nowo narodzonego wampira i zdezorientowany próbuje przeżyć. Na swojej drodze spotyka cenionego dyrektora szpitala Penbroke, który od lat bada wpływy wampiryzmu na człowieka. Bez wahania godzi się na pomoc głównemu bohaterowi, pod warunkiem, że ten dołączy do grupy lekarzy w jego szpitalu. Vampyr to gra RPG (warto wspomnieć, że na konsolach oryginalnie gra ma polskie napisy), w której ogromny nacisk położono na dialogi oraz rozwiązywanie zagadek. Oczywiście jest tu także miejsce na liczne starcia z różnorodnymi wrogami (łowcy wampirów, inne wampiry, bossowie), ale serce rozgrywki to wykonywanie zadań oraz stopniowe (mozolne wręcz) odkopywanie prawdy na temat tego, co dzieje się w stolicy Wielkiej Brytanii. Twórcy stawiają przed nami multum wyborów moralnych (możemy grać bez przelewania krwi niewinnych) i to od naszych decyzji zależy, jak potoczy się rozgrywka oraz jak szybko rozwiniemy swoje umiejętności bojowe. Za mną aktualnie 18 godzin gry, jestem na początku czwartego aktu z ośmiu możliwych. Mogę zatem śmiało założyć, że drugie tyle przede mną. I cholernie się cieszę, ponieważ ta gra wciągnęła mnie jak nic innego w zeszłym miesiącu. Dodatkowym atutem gry jest świetny soundtrack, który pasował będzie także jako muzyczny podkład do papierowych sesji RPG, bądź podczas grania w gry planszowe.


Fot.: Gondwana Records, Egmont Polska, HBO, Sonic Records, Netflix, Dontnod Entertainment 

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Małgorzata Kilijanek

Pasjonatka sztuki szeroko pojętej. Z wystawy chętnie pobiegnie do kina, zahaczy o targi książki, a w drodze powrotnej przeczyta w biegu fragment „Przekroju” czy „Magazynu Pismo”. Wielbicielka festiwali muzycznych oraz audycji radiowych, a także zagadnień naukowych, psychologii społecznej i czarnej kawy. Swoimi recenzjami, relacjami oraz poleceniami dzieli się z czytelniczkami i czytelnikami Głosu Kultury.

Anna Sroka-Czyżewska

Na zakurzonych bibliotecznych półkach odkrycie pulpowego horroru wprowadziło mnie w świat literackich i filmowych fascynacji tym gatunkiem, a groza pozostaje niezmiennie w kręgu moich czytelniczych oraz recenzenckich zainteresowań. Najbardziej lubię to, co klasyczne, a w literaturze poszukuje po prostu emocji.

Jakub Pożarowszczyk

Czasami wyjdę z ciemności. Na Głosie Kultury piszę o muzyce.

Natalia Trzeja

Piszę, więc jestem. I straszę w horrorach. Bu.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *