Pożegnaliśmy kolejny miesiąc zdalnej pracy, nauki oraz spotkań, przyzwyczajając się już do nowych okoliczności. Informacje o odwoływanych festiwalach nikogo nie ucieszyły, ale zdajemy sobie sprawę z tego, że zdrowie jest najważniejsze, a w tym wymagającym okresie musimy darzyć się wzajemną życzliwością i zrozumieniem. Głęboko wierzymy, że jeszcze będzie pięknie, a możliwość obcowania z kulturą na żywo docenimy jak nigdy wcześniej.
W naszych kwietniowych ulubieńcach znajdziecie sporo propozycji serialowych, tytuły dokumentów, spektakli online, płyt, gier oraz książek. Jeśli jakieś dzieła w szczególny sposób zdominowały Wasz kwiecień, to podzielcie się nimi w komentarzach!
Anna Plewa
Pandemia nie odpuszcza. A wokół robi się coraz dziwniej. Żeby do reszty nie oszaleć nie pozostaje nic innego, jak jeszcze mocniej podkręcać atmosferę dziwności np. oglądając dziwne seriale. A tych akurat mamy pod dostatkiem.
Taki np. Outsider – serial na HBO, nakręcony na motywach powieści Stephena Kinga. Klimat zapyziałej amerykańskiej prowincji, opuszczone stodoły, cmentarze pamiętające wojnę secesyjną, niezgłębione lasy, niewytłumaczalne, porażające okrucieństwem i absurdem, zbrodnie. Jest groza, są dreszcze. Widza osacza atmosfera nieprzyjaznego, zagrażającego świata. Świetnie zbudowana fabuła: suspens, nagłe zwroty akcji, zaskoczenie, oczekiwanie, adrenalina. Bohaterowie, którzy nas obchodzą, przykuwają uwagę. Niebanalne dialogi. No i najważniejsze – pożeracz smutku. Pradawna istota karmiąca się nieszczęściem. Pierwotna groza, którą tak rzadko udaje się filmowym twórcom uchwycić. W powietrzu wisi tajemnica, a klimat ciągłego zagrożenia jest tak gęsty, że można go nożem kroić. Mało która fabuła potrafi udźwignąć ciężar metafizycznej niepewności, nie popadając przy tym w śmieszność. Outsiderowi się udało. Do tego muzyka, która wywołuje ciarki. W tle pytania o naturę rzeczywistości, naturę zła, los. No i forma. Nieoczywisty i fascynujący sposób kadrowania. Postacie oglądamy w zaskakujących ujęciach. W półcieniu, sylwetki widoczne przez okna przeszklonego budynku, od góry klatki schodowej, od tyłu, w odbiciu przeszklonych drzwi czy gdzieś w głębi planu, z ukosa, rozmazane, nieostre. Kamera wędruje z góry, z dalekiego planu, leniwie zbliżając się do bohaterów, by nieoczekiwanie zaatakować nagłym zbliżeniem. Wszystkie te zabiegi zupełnie zmieniają perspektywę opowieści, budując złowrogą atmosferę nieustannego zagrożenia, niepewności, czającego się zła, które tylko czeka, by dopaść kolejną ofiarę. Oglądamy świat, który się chwieje. Jakby zaraz miał runąć. W tej opowieści rzadko świeci słońce, najczęściej niebo jest zachmurzone jak tuż przed ulewą albo towarzyszymy bohaterom w mrocznych, niedoświetlonych wnętrzach. Wszystko konsekwentnie utrzymane przydymionych, zgniłych kolorach. Niemal każda scena to wizualna uczta. Choćby po to warto obejrzeć Outsidera. W skupieniu chłonąc atmosferę.
O Penny Dreadful. City of Angels – głośnym spin-offie serialu ze wspaniałą Evą Green, który w Polsce znany był jako Dom grozy, nie da się jeszcze za wiele powiedzieć. Dwa dotychczasowe odcinki były jednak na tyle intrygujące, że serial zasłużył sobie na miano mojego kwietniowego ulubieńca. Zapowiada się bardzo dobrze, opowieść ma potencjał. Jest mrok, jest dziwnie – campowo wręcz. Jak w przypadku poprzednika z wiktoriańskiej Anglii – serial Johna Logana to uroczy koktajl kultur, wierzeń, przesądów, zabobonów, folkloru, proroctw i czego się tylko da. Jest fascynujące Los Angeles na moment przed wybuchem II wojny światowej – miasto aniołów i kontrastów, nad którym nigdy nie zachodzi słońce. Są wszechmocni naziści, niepokoje etniczne, Hollywood złotej ery, meksykańska Santa Muerte i rychły koniec świata. Grozy jest jednak, póki co, niewiele. Dostajemy za to przygodę i niemal klasyczne kino noir – wciągające mistrzowsko budowanym klimatem. Są więc piękne samochody, kobiety, wnętrza, wspaniała sceneria. I olśniewające zdjęcia, utrzymane w zgniłych zieleniach, rozmyte, wysmakowane. Fajni główni bohaterowie – para obowiązkowo skontrastowanych ze sobą detektywów, świetna muzyka, dbałość o detale w odtworzeniu epoki. No i najważniejsze – wciągająca fabuła. Na kolejne odcinki czekam bardziej niż niecierpliwie.
Małgorzata Kilijanek
W kwietniu w końcu udało mi się obejrzeć Fleabag – brytyjski serialowy komediodramat, którego scenarzystką, producentką i odtwórczynią głównej roli jest Phoebe Waller-Bridge. Pomysł na pierwszy sezon Phoebe zaczerpnęła ze swojej sztuki teatralnej o tym samym tytule, będącej monologiem kobiety próbującej poukładać swoje życie w Londynie, godząc się jednocześnie z przeżytą tragedią.
Fleabag, której oficjalne imię pozostaje nieznane (jak i większości bohaterów, co jest celowym zabiegiem) jest sarkastyczna, czarująca błyskotliwymi żartami i jednocześnie przepełniona smutkiem. Stara się poradzić sobie z przeszłością, odrzucając wszelką oferowaną jej pomoc.
Burzy czwartą ścianę, patrząc wprost w kamerę i zwracając się do widzów, którzy już od pierwszego odcinka stają się jej powiernikami. Początkowo odsłania swoją chłodną, hedonistyczną naturę, ale z czasem ukazuje coraz więcej zawirowań wewnętrznych. Prowadzi plajtującą kawiarnię, opiekuje się kawią domową Hilary, należącą do jej zmarłej przyjaciółki, wszelkie smutki stara się gubić w szybkiej miłości, a traumy tuszuje ironią.
Potrafi wywołać salwy śmiechu, by za kilka sekund wzbudzić w widzach poczucie głębokiego żalu. Nie musi nawet mówić, by oglądający wiedział o czym myśli – wystarczy jej uniesiona brew, półuśmiech, przygryziona warga czy znaczące spojrzenie.
Na ekranie Phoebe towarzyszy Sian Clifford, grając poukładaną, neurotyczną i odnoszącą sukcesy biznesowe siostrę głównej bohaterki. W męża siostry wciela się Brett Gelman, kreując postać dziwaka i alkoholika. Jenny Rainsford odgrywa Boo, czyli pojawiającą się w retrospekcjach przyjaciółkę granej przez Waller-Bridge bohaterki – nieco zwariowaną, uroczą i przepełnioną sympatią. Będący wdowcem ojciec Fleabag (Bill Paterson) wiąże się z jej matką chrzestną (fantastyczna Olivia Colman), dość ekscentryczną malarką. W drugim sezonie do obsady dołącza Andrew Scott i wciela się w katolickiego księdza, znanego już wszystkim widzom bardziej jako Hot Priest. Każda z postaci zachwyca swoją złożonością, a drugoplanowe kreacje mimo stanowienia tła dla losów głównej bohaterki, czynią je niesamowicie wyrazistym.
O ile pierwszy sezon dotyczy przede wszystkim borykania się Fleabag z przeszłością i rzeczywistością, drugi bardziej skupia się na wątkach całej rodziny, a dramatyzm towarzyszący opowieści wydaje się mniej wyraźny niż w pierwszych sześciu odcinkach. Właśnie tyle liczy każdy sezon, a jego składowe trwają średnio dwadzieścia pięć minut. Pod względem fabularnym produkcja może jednak dorównać lub prześcignąć większość seriali o dziesięcioodcinkowych sezonach. Zdobyła dwa Złote Globy oraz sześć statuetek Emmy.
Gra aktorska na najwyższym poziomie to znak rozpoznawczy brytyjskiego dzieła. Warto jednak dodać, że dołączenie do obsady Scotta nadało fabule niespodziewanego rozpędu. Drugi sezon nie mógłby przybrać takiego rozwoju wydarzeń czy tak eksplodować gdyby nie było w nim Andrew Scotta, który wszedł do świata Fleabag niczym huragan, dając tak głęboki i złożony występ, że dla nas wszystkich wyniósł całość na wyższy poziom – podkreślała Waller-Bridge, odbierając Emmy. Rola ta została napisana specjalnie dla niego, gdyż aktorzy znają się kilkanaście lat, a poznali się na deskach Soho Theatre. W drugim sezonie fantastyczne epizody zagrały Fiona Shaw oraz Kristin Scott Thomas ze swoją przemową Kobiety rodzą się z bólem. Bardzo ciekawie rozwinęła się postać Claire, siostry Fleabag. Phoebe Waller-Bridge podniosła poprzeczkę tak wysoko, że trudno byłoby ją przeskoczyć. Jak sama twierdzi: trzeciego sezonu nie planuje, a jedyna możliwość kontynuacji to ukazanie bohaterki dopiero w okolicach pięćdziesiątki.
Oglądając Fleabag można śmiać się z komizmu sytuacji albo komentarzy głównej bohaterki, ale także poczuć ucisk w gardle zdając sobie sprawę z cierpienia, które kryje się pod niewymuszonymi żartami. Mam obsesję na punkcie tej granicy między płaczem a śmiechem. Zawsze odczuwam pokusę, by dobić leżącego. Kiedy publiczność śmieje się z postaci, staje się tak bezbronna i się otwiera – zdradza Phoebe w rozmowie z New Statesman.
Przewrotne losy mieszkającej w Londynie brunetki okazują się wyjątkowo wciągające, a sam serial przepełniony szczerością. To połączenie patosu, napięcia, inteligentnej komedii, dramatu i melancholii, a także empatii oraz deprawacji. Wszystko zamknięte w naprawdę brawurowym scenariuszu i znakomicie rozegrane. Podzielać zachwyty (mam nadzieję) możecie, oglądając produkcję na Amazon Prime.
Klaudia Rudzka
W związku z niedawno obchodzonym Międzynarodowym Dniem Jazzu przypadającym na 30 kwietnia polecam wszystkim, którzy do tej pory nie mieli okazji zaznajomić się z zespołem Miłość film w reżyserii Filipa Dzierżawskiego. Opowiada on o działalności tej polskiej grupy w której skład wchodzili wybitni muzycy – Ryszard Tymański, Mikołaj Trzaska, Jacek Olter, Leszek Możdżer, Maciej Sikała wykonujący wspólnie muzykę jazzową i yassową. Dokumentalne dzieło Dzierżawskiego to bardzo szczere i wnikliwe studium Miłości od początku jej działalności po rozwiązanie i pamiętny występ w ramach Off Festivalu w 2009 roku.
Reżyser skrupulatnie odkrywa przed nami osobowości artystów, tworzące skład zespołu, co z perspektywy czasu i solowych karier artystów jest bardzo interesującą podróżą do przeszłości. Znakomita muzyka, która na pewno zasługuje na przypomnienie, a co za tym idzie również film Dzierżawskiego dostępne są do obejrzenia bezpłatnie w serwisie Ninateka.
TR #zostanwdomu #niewychodzzteatru
Wspaniała akcja TR Warszawa, która wychodząc naprzeciw swoim odbiorcom, co sobotę bezpłatnie udostępnia spektakle online. Jest to doskonała okazja, by nadrobić zaległości teatralne nie opuszczając kanapy. Repertuar jest naprawdę bogaty – współczesne, głośne spektakle z ostatnich lat ze znakomitą obsadą, dlatego warto poświęcić wieczór by obcować ze sztuką. Oprócz tego TR organizuje spotkania z twórcami i warsztaty, dlatego zachęcamy do śledzenia ich profilu na Facebooku.
Jakub Pożarowszczyk
Kwiecień okazał się obfitym miesiącem w premiery pomimo potężnego spowolnienia otaczającego nas świata. Niestety, owocował on w rozczarowania z powodu nowych, miałkich, nudnych krążków uznanych marek jak Katatonia, Nightwish czy Trivium. Natomiast Danzig z coverami Elvisa popełnił kolejne artystyczne samobójstwo. Było też sporo solidnych, równych, aczkolwiek nie zaskakujących płyt, jak Forever Black od epickich heavy metalowców z Cirith Ungol. W świecie ekstremalnego metalu działo się za to dużo, bowiem otrzymaliśmy oczekiwane krążki od Ulcerate i Oranssi Pazuzu, które przez chwilę wydawały mi się niezłym soundtrackiem trwającej apokalipsy, niemniej obie te płyty są wysokiej jakości i fani na pewno nie są nimi zawiedzeni. Na dłużej moje ucho przykuli psychodeliczni hard rockowcy z Dool, a progresywno-elektroniczne dzieło reaktywowanego duetu Pure Reason Revolution stawiam obok ich debiutu – naprawdę udany comeback i trzymam kciuki, aby to nie był łabędzi śpiew formacji, która dała nadzieję fanom progresji na powrót do czasów świetności.
Jednak mój odtwarzacz najdłużej gościł nowy krążek amerykańskiej legendy thrash metalu – Testament. Zasadniczo mogłem w ciemno stwierdzić, że Titans of Creation będzie moim kwietniowym ulubieńcem, bo od powrotu w 2008 roku z The Formation of Damnation Amerykanie nie schodzą z pewnego poziomu. Niezwykle wysokiego dodajmy. Moim zdaniem to jest pułap, którego od lat nie byli lub nie są w stanie osiągnąć zespoły, jak Metallica, Slayer, Megadeth czy Anthrax. Tak, pije do tego, że dla mnie w wielkiej czwórce thrash metalu bezapelacyjnie powinien znaleźć się Testament w miejsce Megadeth tudzież Anthraxu – no ale ta dyskusja w świecie metalu trwa od lat
Nowy album Testamentu to krwisty i bardzo generyczny thrash. Zespół nie sili się na międzygatunkowe wycieczki, co się już zdarzało w przeszłości, tylko rzeźbi kompozycje w doskonale znanej sobie stylistyce, wychylając tylko czubek palca u stóp w i kierunku innych gatunków metalu. I dobrze się stało, ponieważ w mojej ocenie album zyskał na chwytliwości oraz melodyjności, nie tracąc nic z typowo testamentowej mocy i potęgi brzmienia (co udowadnia już otwierający płytę Children of the Next Level). Oczywiście potrafi być szybko jak diabli, momentami odczuwamy tempa wręcz death metalowe (WWIII). Są też wpadające w heavy metal przeboje jak Dream Deceiver. Są zabawy z progresywną formą (Night of the Witch), są też kompozycję zbędne jak instrumentalny Catacombs czy Curse of Osiris z wręcz nieco black metalowym skrzekiem. Nie jest to idealna płyta i nie miała być. Ale i tak mi się cholernie podoba.
Natalia Chrobok
Dla mnie kwiecień był kolejnym miesiącem siedzenia w domu i nauki zdalnej, pisania niezliczonych ilości esejów, prac zaliczeniowych oraz kończenia pracy dyplomowej. Wśród obowiązków i znużenia, trafiłam także na perełkę, która uratowała ten miesiąc pod względem artystycznym i wzbogacającym duszę.
Przy okazji niezbędnych zakupów spożywczych w jednym z większych hipermarketów, oszalałam na widok rzuconych w wielkim pudle książek, pod cudownym hasłem WYPRZEDAŻ. Przedzierając się przez te ogromne ilości dzieł pisanych, z kroplą potu na czole i grymasem rezygnacji na twarzy, trafiłam w końcu na coś co wzbudziło moje zainteresowanie.
Mowa o zbiorze wywiadów Doroty Wodeckiej pod tytułem Mężczyźni rozmawiają o wszystkim. Autorka przeprowadziła interesujące rozmowy z osiemnastoma mężczyznami, których znamy ze świata nauki, kultury i sztuki. Takie osobistości jak: Jerzy Pilch, Eustachy Rylski, Marcin Świetlicki czy Jacek Podsiadło opowiedzieli o miłości, intymności, życiu zawodowym, a także o słabościach, z jakimi się zmagają bądź zmagali w przeszłości.
Jestem pod wrażeniem wszystkich osiemnastu rozmów – każdą z nich połknęłam w jeden dzień, spijając każde słowo, pilnując, by niczego nie przeoczyć.
Mężczyźni rozmawiają o wszystkim to było wspaniałe doświadczenie czytelnicze, które z pewnością powtórzyłabym raz jeszcze. Przeróżne typy osobowości wywoływały we mnie melancholię, sentyment, jedne wzruszały, budziły niedowierzanie, inne z kolei motywowały i dostarczały nowych przemyśleń.
Bez wątpienia w książce tej spotkałam się z niezwykłymi mężczyznami. O jednych dowiedziałam się czegoś więcej, drugich dopiero co odkryłam. Choć każdy z nich to chodząca indywidualność, nie do podrobienia, zdecydowanie rzeczami, które ich łączą są wielka mądrość i doświadczenie życiowe, z których czytelnik może czerpać pełnymi garściami!
Cieszę się, że trafiłam na taką perełkę, nurkując do połowy w tym ogromnym, sklepowym pudle. Jeszcze większą przyjemność budzi fakt, iż to właśnie ona stała się moim ulubieńcem kwietnia!
Magda Przepiórka
Trochę więcej teoretycznego czasu wolnego, pozwoliło mi, a może raczej zachęciło do tego, aby pogrzebać głębiej w tych szpargałach, które zaczęłam, które mi się spodobały, ale które z różnych powodów nie zostały przeze mnie zakończone czy ciągnięte dalej. Można to nazwać prokrastynacją, lenistwem, słomianym zapałem czy jeszcze czymś innym. Jak zwał, tak zwał. Ważne jest jednak to, że większość rzeczy z tejże zaczętej, ale chwilowo zapomnianej kupki nadal – jak wygeneruję sobie jakąś większą myśl na ich temat – sprawia, że moje serce bez żadnego wahania się raduje, a oczy bezproblematycznie błyszczą. Tak więc mając ten czas i w sumie głównie dziękując losowemu przypadkowi (sprawcą okazał się jeden celny filmik na YouTube, który pozwolił mi sobie przypomnieć o tej miłej, choć często bolesnej, łamliwej i odpowiadającej za liczne siniaki zajawce), postanowiłam wrócić do swoich zmagań z/na…deskorolce.
Rok przerwy, ledwo co podstawowe umiejętności przemieszczania się na niej i wzbudzające litość próby najprostszych trików, ale i zapał. Powiadają, że ten podobno jest najważniejszy. Chęć więc jest, czas działać. Poszło szybko. Wyciągnęłam zakurzoną dechę z garażu, stanęłam i zaczęło się. Fascynująca to aktywność, pomijając już jej spory stopień trudności (tym bardziej, im bardziej chcemy się w trikowe meandry zagłębiać) i skupiając się na samym ogromnym poczuciu frajdy, jakie może zaszumieć w głowie już w trakcie samej, zwykłej jazdy takie banały, jak: poczucie lekkości, swobody i wolności – to wszystko się na swoich miejscach znajduje. No i nie mogę nie wspomnieć o niesamowicie satysfakcjonujących dźwiękach, jakie deska w zderzeniu z różnorakim podłożem, przy pokonywaniu przeszkód czy skokach wytwarza. Deskorolka deskorolką, przeżycia przeżyciami, ale co tu więcej można o niej powiedzieć w kategoriach popkulturowych? Ano można i to całkiem sporo. Z racji na powrót – mam nadzieję nie tylko chwilowy – do zajawki z przeszłości, postanowiłam pogrzebać w sieci w poszukiwaniu filmowych treści deskorolkowych. Poza dokumentami jest parę tytułów, którym warto bliżej się przyjrzeć. Chociażby debiut reżyserski Jonah Hilla z 2018 (Najlepsze lata – przyjemne dla oka kino niezależne, które powinno być seansem udanym nawet dla tych kinomanów, których jazda na desce w ogóle nie interesuje; bezpretensjonalne, szczere, proste) albo Skate Kitchen (w Polsce znane pod tytułem Skejterka) również z roku 2018. W tym przypadku dostajemy film z bardziej babskiej perspektywy, która w świecie deskorolki wciąż jest perspektywą rzadką – choć od paru lat widać pewne silniejsze tąpnięcia po stronie damskiej reprezentacji. Film raczej dla młodszych widzów, acz przesiąknięty sporą dozą siostrzeństwa, girl power i subtelności. Co ciekawe, niedawno na HBO GO pojawił się serial Betty, który jest spin-offem Skate Kitchen, opowiadający bardziej szczegółowo o grupie dziewczyn z totalnie różnych środowisk, które stawiają swoje kolejne kroki w skateboardingu. Nie sposób nie wspomnieć filmowego klasyka deskorolkowego – Królowie Dogtown. Na reżyserskim stołku Catherine Hardwicke, a w jednej z głównych ról Emile Hirsch. O początkach skateboardingu, tym razem w dokumentalnej formie, mówi Dogtown i Z-Boys. Z Seanem Pennem jako narratorem produkcji śledzimy kolejne rewolucje lub przestoje w historii jazdy na deskorolce – od windującej w górę popularności w latach 70., jej późniejszego spadku, aż po powolny powrót na szczyt listy zainteresowań nie tylko wśród młodych odbiorców. Warto wspomnieć, że Dogtown i Z-Boys zdobył na festiwalu w Sundance dwie nagrody: publiczności oraz za reżyserię.
Jednak pośród raczej małego grona produkcji filmowych skupiających się bardziej lub mniej na samym skateboardingu, mam jednego zdecydowanego faworyta. Dokument. Jutro albo pojutrze to obraz kompletny – skateboarding odgrywa w nim istotną rolę, jest czymś stałym w życiu każdego z bohaterów, jednak film Bing Liu nie opowiada jedynie o samej jeździe. Prosta, ale niezmiernie intensywnie chwytająca za serce historia – tą tak trudną do uzyskania na ekranie szczerością, życiowością, autentycznością. Przypadkowo, a może w pełni świadomie Liu tworzy celną pod względem socjologicznym zwykłą – a przez to niezwykłą – opowieść o ludziach. Jutro albo pojutrze nagrywane przez wiele lat pozwala nam bliżej przyjrzeć się każdemu z trzech przyjaciół. Każdy z nich z czymś się zmaga, każdy radzi sobie z problemami na swój własny, wyuczony lub też podpatrzony od kogoś sposób, na każdego z nich ogromny wpływ miało trudne dzieciństwo, czego efekty możemy obserwować w ich dorosłym życiu. Wszystkich łączy jedno – skateboarding. Czas, w którym mogą odetchnąć, zapomnieć, pomyśleć lub odlecieć. Czas, w którym nie liczy się nic więcej; czas, który kuruje. Jutro albo pojutrze to chyba pierwszy dokument, który mnie tak poruszył od czasu polskiego Nawet nie wiesz jak bardzo Cię kocham w reżyserii Pawła Łozińskiego. To film-empatia, przepełniony toną wrażliwości. Jest w nim taka scena, mniej więcej w połowie filmu – kamera najeżdża na deskorolkę jednego z bohaterów, zbliżamy się do niej, a w końcu do małego, własnoręcznie nakreślonego napisu: To urządzenie leczy załamania. I tak też chyba można by podsumować cały ten film.
Michał Mielnik
Ograniczona podaż kulturowego kontentu wymuszona pandemią, a w związku z tą całkowitym zamrożeniem jakiejkolwiek miejskiej aktywności kulturalnej skłania do poszukiwań odnośnie do portali streamingowych, które wciąż wypuszczają na rynek kolejne produkty. W kwietniu w serwisie HBO GO pojawił się nowy serial zatytułowany Ucieczka, co jest tyleż lapidarnym, co ze wszech miar adekwatnym tytułem wskazującym na treść. Sprawczynią tego zamieszania jest Phoebe Waller-Bridge, a zatem osoba odpowiedzialna za sukcesy takich produkcji, jak Fleabag i Obsesja Eve. Trudno oczywiście w sposób kompletny i miarodajny wypowiadać się na temat serialu, którego kolejne odcinki pojawiają się w odstępach cotygodniowych, a póki co platforma HBO GO wypuściła takowych cztery, z których każdy liczy po ok. 25 minut. Niemniej jednak odpowiada mi właśnie taka kompaktowa forma treści nie pochłaniająca całych godzin spędzonych na tzw. wciągającym binge-watchingu. Poza tym, mniej lub bardziej incydentalnie, rzecz nawiązuje do tak istotnych dla mnie fabuł, jak słynna trylogia Przed wschodem słońca/Przed zachodem słońca/Przed północą Richarda Linklatera tudzież Zapiski z Toskanii, zaś sami bohaterowie w jednej ze scen wspominają o Nieznajomych z pociągu mistrza Hitchcocka, ponieważ większa część akcji faktycznie ma miejsce w tym środku transportu. Więcej w tym jednak wszystkim humoru, niż w rzeczonych przykładach, a całość jest zgrabną mieszanką thrillera, komedii romantycznej i dramatu podaną w lekkiej tonacji. Scenariusz zawiera liczne zwroty akcji, a jest to też doskonale zagrane przez Domhnalla Gleesona (znanego ostatnio z diametralnie odmiennego emploi, jak jest saga Gwiezdne Wojny) i Merrit Wever (vide Historia małżeńska). Świetnie wykreowali oni na ekranie niejednoznaczne motywacje leżące u podstaw określonych decyzji odtwarzanych przez nich postaci, a i koncept wyjściowy jest fabularnie intrygujący, jednocześnie pozostając niezużytym. Stawia bowiem pytanie o to, czy gotowi jesteśmy porzucić swoje dotychczasowe ustabilizowane życie, by po wymianie dwóch ledwie SMS-ów zaryzykować i zbiec z dawną akademicką miłością.
Martyna Michalska
Po nieco ubogich pod względem nowości serialowych pierwszych trzech miesiącach roku, kwiecień uraczył nas prawdziwym bogactwem rewelacyjnych propozycji. Pojawiło się kilka szalenie ciekawych nowości takich, jak: Run czy Mrs. America, ale również swoje powroty zaliczyły seriale, które jeszcze nigdy nie zawiodły mnie swoim poziomem – Better Things, After Life czy Sprawa idealna. I to właśnie ta ostatnia pozycja zasłużyła na miano niekwestionowanego numeru jeden poprzedniego miesiąca. Zdaję sobie sprawę z tego, że 3 odcinki, które do tej pory się pojawiły, to trochę za mało na ocenę całego sezonu, ale z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że jeśli kolejne będą prezentowały zbliżony poziom, to Sprawa idealna zyska dla mnie miano jednego z najlepszych seriali, jakie można obecnie oglądać. Surrealizm pierwszego odcinka obecnej serii zaskakiwał na każdym kroku i przyznam, że podobny szok zaliczyłam ostatnio podczas oglądania najlepszych odcinków Black Mirror (dla niewtajemniczonych – moim zdaniem najbardziej szokujący, przerażający i dający do myślenia serial ostatnich lat). Wszystkim osobom zaangażowanym w produkcję serialu udało się stworzyć obraz nietuzinkowy, bardzo świeży i jednocześnie aktualny. Choć w ostatnim sezonie trochę mi zaczęło przeszkadzać odejście od formuły typowo prawniczego serialu na rzecz political fiction i flirtu z innymi konwencjami, to w obecnym sezonie stało się to ogromnym atutem, pokazując ogromny potencjał drzemiący w nietypowych pomysłach twórców i dostarczając niezwykle inteligentnej rozrywki. Za mną dopiero dwa odcinki i bardzo się cieszę, że przyjemność z oglądania Diane Lockhart i spółki jest mi przymusowo wydzielana, dzięki temu mogę się cieszyć serialem dłużej. Jeśli ktoś jeszcze nie miał okazji się zapoznać z tym cudeńkiem, to bardzo polecam. Przed Wami 3 doskonałe sezony.
Natalia Trzeja
Taki okres izolacji jest naprawę bardzo-mega-hipo-ultra-przedziwny. I nie chodzi już o samo zamknięcie w czterech ścianach czy o brak kontaktów międzyludzkich. Dla nas, introwertyków, jest to chleb powszedni. To, co może nas zaskoczyć w okresie kwarantanny to fakt, że niektórzy z nas zaczynają mieć bardzo niecodzienne bądź osobliwe zainteresowania. W moim przypadku jest to religioznawstwo. Prawdopodobnie, większość z nas pomyśli, co takiego wyjątkowego może być w tym pozornie niewyjątkowym hobby; w końcu istnieją studia religioznawcze, więc spora grupa osób musi zajmować się tą tematyką. Jednak moi rówieśnicy wychodzą z założenia, że nie jest to typowe zajęcie dla dwudziestoparoletniej studentki, której życie obraca się wokół filmów, gier, małych piesków i bluz z nazwami stanów USA. A jednak ten palący, niespokojny umysł domaga się ode mnie nowej porcji wiedzy, która niekoniecznie musi być związana z tematyką moich studiów. Tak oto świat przeróżnych wyznań i kultów wypełnił mój czas między zajęciami online a kolejnym esejem, a oprowadzał mnie po nim sam Morgan Freeman, który poszukiwał odpowiedzi na nurtujące pytania dręczące ludzkość od tysięcy lat. Czym jest dusza? Jak stosunek mają różne religie do wizji końca świata? Czy istnienie cudów można racjonalnie wytłumaczyć? Czym jest zło? I chyba najważniejsze: czy istnieje życie po śmierci? Odpowiedzi na te pytania znamy dobrze z lekcji religii, jednak czy tak samo myślą wyznawcy islamu, buddyzmu lub hinduizmu? Jak istotę Boga pojmowano w starożytnym Egipcie czy w plemionach Majów? Każdy odcinek to próba odpowiedzenia na jedno “religijno-życiowe” pytanie, a wszystko przedstawiono w tak przejrzysty i ciekawy sposób, że przyjemna rozrywka przekształciła się we wspaniałą ucztę dla umysłu. A do tego Martin Freeman… czy istnieje sympatyczniejsza osóbka od tego pana?
Paweł Stępień
Moulin Rouge!, i mózg zdefragmentowany. Każda jego część jest teraz czymś innym pochłonięta. Inne części mózgu są zaabsorbowane tym, jak udźwignięto utwory Nirvany, Queen czy Madonny na potrzeby konwencji. Inna ma wciąż w głowie chrypę i charakterność Jacka Komana z Bielska-Białej, u którego nawet nie przeszkadza słowiański akcent w postaci Argentyńczyka z narkolepsją. Kolejna część organu jest pod wrażeniem reżyserskich pomysłów formalnych – film ten jest niemal spektaklem, wydarzeniem scenicznym nakręconym ze szczyptą filmowej struktury. Inna część organu zamglona jest montażem, który nie daje o sobie zapomnieć, uderza, jest technologicznym bohaterem i jakby supportem obsady. Może taki być, konwencja szalonego musicalu to przygarnęła. Ostatnia część mojej głowy jest zachwycona balansem pomiędzy szarżującą groteską a powagą, i relacjami między nimi. Sprzężenia dramaturgiczne są miejscami niemal nierealne, jak olej z wodą, ale jakimś cudem połączone tworząc jakąś nową, nieznaną mi wcześniej jakość.
Obsada jest znakomita – Evan McGregor jako poeta walczący z maszyną do pisania przez przypadek zaprzyjaźniony z bohemą paryską. Partneruje mu Nicole Kidman, której oczy w tym filmie potrafią rozwalić kosmos wraz z jego przedmieściami. Między nimi jest wątek rdzennie romantyczny – jak z czasów, kiedy miłość była uprawiana jakby była niezniszczalna na wieki, ale umierało się na suchoty czy gruźlicę zaraz po trzydziestce. Wokalnie jest doskonale na każdym planie – z absolutnymi dreszczami przy El tango de Roxanne w wykonaniu polaka.
Film ten jest niemal doświadczeniem, czymś wręcz meta filmowym, stymulantem wstrzykniętym za pomocą telewizora, ponieważ można go zobaczyć na platformie HBO GO. Nie daję okejki, daję serducho.
Mateusz Norek
Chciałoby się napisać – nowy rok, nowe darmowe battle royale. W zeszłym znikąd pojawiło się Apex Legends, z miejsca podbijając świat wirtualnej rozrywki i pokazując, że na ten tryb jest jeszcze popyt. Apex miał kilka naprawdę świeżych pomysłów, niestety w mojej opinii nie wykorzystał swojej szansy i zbyt długie zwlekanie twórców z wypuszczeniem nowej zawartości i późniejsze kontrowersje z irracjonalnie wysokimi cenami przedmiotów kosmetycznych mocno odbiły się na popularności gry studia Respawn. Nie znaczy to jednak, że tytuł umarł, bo wciąż jest rozwijany, ale ja osobiście straciłem z moimi znajomymi zainteresowanie nim. Korzystając jednak z kwarantanny, niemal cały poprzedni miesiąc, zawzięcie graliśmy w Call of Duty: Warzone. Drugie podejście CODa do formuły battle royale wyszło w mojej opinii dużo lepiej i przede wszystkim strzałem w dziesiątkę było oddzielenie tego trybu od nowego Modern Warfare i wydanie go jako free to play. Mapa jest naprawdę solidnie zaprojektowana, graczy jest aż 150, a rozgrywka jest niezwykle dynamiczna. Ale co najważniejsze, rozwinięto jeszcze bardziej pomysł Apexa, który pozwalał przywrócić do życia zabitych towarzyszy i tutaj można wykupywać ich za gotówkę zbieraną w trakcie rozgrywki nieskończoną ilość razy, a dodatkowo po pierwszej śmierci sami jesteśmy w stanie wrócić na pole walki, ponieważ trafiamy wtedy do gułagu, gdzie w szybkiej walce jeden na jednego możemy zabić innego więźnia, który tak jak my, chwilę wcześniej zakończył żywot na głównej mapie. Sprawia to, że w rozgrywce cały czas uczestniczy duża ilość graczy, a dodatkowo zmniejsza frustrację, bo dopóki żyje chociaż jeden członek naszego zespołu, jest szansa, że wrócimy jeszcze do żywych. Drugą największą dla mnie nowością, która czyni Warzone unikatowym battle royale, jest opcja spersonalizowania swojego ekwipunku przed walką i jego zrzut w trakcie rozgrywki za odpowiednią kwotę. Możliwości modyfikowania każdej broni jest cała masa, a odpowiedni wybór dodatków może zupełnie zmienić styl jej obsługi. Nie możemy też zmienić wszystkich elementów, trzeba więc umiejętnie wybrać najpotrzebniejsze modyfikację. Sprawia to strasznie dużo satysfakcji i sprawia, że cały czas można próbować czegoś nowego. Od czasu premiery w marcu gra otrzymała już kilka dużych aktualizacji i okazała się dużym sukcesem, bardzo możliwe więc, że będzie ona nadal wspierana, nawet kiedy pojawią się zapowiedzi nowego Call of Duty.
Fot.: Activision Blizzard, Syrena EG, National Geographic Channel, HBO, Against Gravity, Wydawnictwo Agora, Nuclear Blast, Amazon Prime,