LIPIEC

Ulubieńcy miesiąca: Lipiec 2019

Lipiec i sierpień to miesiące wakacyjne. To przede wszystkim, urlopy, wyjazdy, wypoczynek. Nic więc dziwnego, że tym razem w naszych Ulubieńcach będzie dość skromnie. Troje naszych redaktorów – Małgosia, Natalia i Jakub – zaleźli jednak swoich faworytów, którzy skradli ich serca w tym minionym już letnim miesiącu. Tym razem opowiadają o sztuce, koncercie i serialu, który możecie obejrzeć na Netflixie. Sprawdźcie, co przyniósł naszym redaktorom kulturalny lipiec! Mamy nadzieję, że i u Was nie zabrakło letnich ulubieńców. My tymczasem wracamy już do sierpnia i zapisujemy tytuły, które nam się spodobały, aby podzielić się nimi z Wami, kiedy ostatni wakacyjny miesiąc będzie już (niestety) za nami.


Małgosia Kilijanek

Moi lipcowi ulubieńcy zdominowani zostali przez sztukę. Chciałabym w obecnym wydaniu wymienić kolekcję dzieł Tate Modern, czyli londyńskiego muzeum sztuki współczesnej i nowoczesnej, uważanego za jedną z najważniejszych placówek tej kategorii na świecie. Sama galeria sztuki to ogromny, surowy budynek dawnej elektrowni, znajdujący się po południowej stronie Tamizy, tuż obok Millenium Bridge – mostu pieszego często pojawiającego się w popkulturze. Galeria podzielona jest na strefy tematyczne z kolekcją stałą oraz obszary dla stref czasowych, a ja wymienię tylko kilka tytułów, które szczególnie przykuły moją uwagę. Liliana Porter, urodzona w Argentynie, stworzyła dziesięć fotografii w cyklu Wrinkle (1968), przedstawiających nie zmarszczki, ale ich metaforę w postaci miętego papieru. Artystce towarzyszyła ciekawość interpretacji prostych obrazów przez widzów, a także chęć pozwolenia na rekonstrukcję umieszczonej na zdjęciach czynności. Dzieło Clido Meirelesa pod tytułem Babel 2001 to wieża utworzona z setek radioodbiorników, które są włączone i nadają odmienne stacje. To wieża niezrozumienia, a co ciekawe, nigdy nie można doświadczyć identycznego dźwięku tworzonego przez tę mieszankę – precyzyjny miks głosów prowadzących audycje z muzyką cały czas się zmienia. The Studio – L’Atelier z 1955 autorstwa Pabla Picassa przedstawia jego studio w willi nieopodal Cannes we Francji, gdzie przebywał wraz ze swym partnerem, Jacqueline Roque’m. O ile pokój jest pusty, na obecność artysty wskazują narzędzia malarskie, których używał. Pojedyncze sale poświęcone zostały twórczości Marka Rothko i Claude’a Moneta – obaj francuscy impresjoniści tworzyli obrazy ogromny rozmiarów, które potrafią pochłonąć oglądającego i wywołują różne wrażenia w zależności od odległości ich podziwiania. Uwagi warta jest cała kolekcja Tate Modern, a zwieńczeniem zwiedzania może być przyglądanie się stolicy Anglii z dziesiątego piętra budowli.

Kolejny ulubieniec to National Gallery w północnej części Trafalgar Square, w której zobaczyć można dzieła autorstwa między innymi: Leonarda da Vinci, Rembrandta van Rijna, Vincenta van Gogha, Sandro Botticelliego, Jana van Eycka, Claude’a Moneta, Diego Velasqueza, Pierre-Auguste’a Renoira. Sądzę, że jedne z najpopularniejszych obrazów to: Portret małżonków Arnolfinich van Eycka, Wenus i Mars Boticellego, Kobieta stojąca przy klawesynie Vermeera czy Tancerki Degasa. Kilkugodzinna wędrówka po galerii to dla entuzjastów malarstwa obowiązkowa atrakcja Londynu. Co ciekawe, londyńskie muzea są darmowe – to kolejny powód do ich odwiedzenia.


Jakub Pożarowszczyk

Nick Mason’s Saucerful of Secrets na Summer Fog Festival

Moje dwa zdania dotychczas w tym cyklu polegały na krótkim opisaniu ulubionego albumu w danym miesiącu. Czas jednak na wyjątek od reguły, bowiem cały lipiec u mnie rządziły dźwięki wczesnego Pink Floyd i to nieprzypadkowo, bowiem 27 lipca Polskę odwiedził Nick Mason’s Saucerful of Secrets, czyli perkusista legendarnej grupy Pink Floyd wraz ze swoim zespołem i zaserwowali polskim fanom najsmakowitsze kąski z pierwszych płyt Floydów z Obscured By Clouds włącznie. Co więcej, ekipa Masona skupiła się na rzadko grywanych kawałkach, których fani na pewno nie uświadczą podczas solowych tras Watersa i Gilmoura, więc nie usłyszeliśmy tego wieczora na warszawskim Torwarze chociażby Fat Old Sun tudzież Echoes. Cieszyliśmy za to swoje uszy znakomicie zagranymi, z wielką werwą i żywiołowością, kompozycjami takimi jak Astronomy Domine, Interstellar Overdrive, The Nile Song czy Remember A Day. Ogólnie Mason ze swoim bandem skupili się na dwóch pierwszych LP Floydów, te albumy miały największą reprezentację, natomiast zespół sięgnął też po mniej znane dokonania z płyt z muzyką do filmów MoreObscured By Clouds. Nie zabrakło miejsca dla wczesnych singli, jak Arnold Layne, See Emily PlayPoint Me At The Sky. Obecność tego ostatniego było dla mnie wielkim zaskoczeniem, podobnie jak fakt, iż usłyszałem na żywo kawałek monumentalnej suity Atom Heart Mother. Ze wczesnych kawałków Floydów zabrakło mi jedynie Careful With That Axe, EugeneSummer 68, który mógłby być pięknym hołdem dla Richarda Wrighta.

Miałem sporo obaw przed tym koncertem, szczególnie że amatorskie nagrania z pierwszych występów Nick Mason’s Saucerful of Secrets nie były specjalnie zachęcające. Warszawski koncert był ostatnim, więc zespół złożony z doświadczonych muzyków, jak chociażby sesyjny oraz koncertowy basista ostatniego wcielenia Pink Floyd – Guy Pratt, zdążył nabrać już wprawy i doskonale się zgrać. Nie byłem przekonany co do tego, że w tym projekcie rolę głównego wokalisty objął Gary Kemp, który fanom muzyki był znany dotychczas z popowego Spandau Ballet. Już po pierwszych dźwiękach rozpoczynającego koncert Interstellar Overdrive pozbawiło mnie jakichkolwiek złych myśli, co do jakości wykonawczej. Szczególnie Nick Mason epatował energią, a trzeba nadmienić, że ten pan ma już 75 lat i faktycznie udowodnił, że jest sercem Pink Floyd. Wspaniały koncert i sentymentalna podróż w przeszłość.

Koncert Nick Mason’s Saucerful of Secrets był zwieńczeniem całego festiwalowego dnia w ramach Summer Fog Festival. Całe popołudnie i wieczór były pełne wrażeń. Mnie, obok Masona, najbardziej zachwycił koncert Soft Machine. Weterani brzmienia Canterbury pokazali klasę i udowodnili, że tkwi w nich jeszcze iskra artystycznego szaleństwa. Trochę mnie rozczarował występ byłego skrzypka (z lat 1972-1974) King Crimson, Davida Crossa, w którego zespole wystąpił również saksofonista i flecista David Jackson, znany progresywnej publiczności z klasycznego okresu Van Der Graaf Generator. Chociaż może nie tyle rozczarował, co spodziewałem się czegoś innego. Obok zagranicznych gwiazd wystąpiły dwie krajowe formacje: Amarok oraz Believe. W przypadku projektu Michała Wojtasa wiele nie napiszę, bo się… spóźniłem, natomiast Believe zaintrygowali mnie z jednej strony swoją teatralnością wykreowaną przez wokalistę, z drugiej strony liczyłem na utwory z przeszłości.

W sumie jedyne, na co można narzekać, to festiwalowa frekwencja. Powiem szczerze, że myślałem, iż Towar będzie wypełniony szczelnie, do ostatniego miejsca. Nic bardziej mylnego. Myślę, że hala podczas występu zespołu Nicka Masona nie była zapełniona do połowy. Zastanawiałem się, skąd taka licha frekwencja? Co więcej, miałem przelotne wrażenie, że niektórzy uczestnicy koncertu nie byli ukontentowani setlistą, jakby spodziewali się tego, że Mason obok przykładowego Set The Controls for The Heart of The Sun zagra zaraz Money albo, o zgrozo, Another Brick In The Wall. Smutno było widzieć taką skromną frekwencję. Mam nieodparte wrażenie, że to był koncert dla fanów, a nie wydarzenie, na którym wypada być i się na nim pokazać, jak solowe występy Watersa czy Gilmoura, które zostały wyprzedane do ostatniego miejsca, nawet jak odbywały się dzień po dniu. Niemniej ja i wielu innych uczestników festiwalu bawiliśmy się doskonale; myślę też, że zespół Nicka Masona wraz z nim samym też mieli wiele radości, że wrócili do muzyki napisanej i nagranej pół wieku temu. Mam nadzieję, że niska frekwencja nie spowoduje, że historia Summer Fog Festival skończy się na jednej edycji.


Natalia Trzeja 

W swoim sposobie bycia, jak i kulturowych gustach, zawsze próbuję iść pod prąd i chociaż w większości przypadków moja „selekcja gustów” jest, jak to określają znajomi, dość specyficzna (pojawia się też określenie „niepokojąca”), to w lipcu popłynęłam razem z hiszpańską falą, zwaną La casa de papel. Tego serialu nie trzeba nikomu przedstawiać, zwłaszcza że poziom jego oglądalności przeżywa obecnie wielkie boom, sprawiając, że ta hiszpańska produkcja, pod względem popularności, stała się netflixową wersją Gry o tron. I jak większość serialowych głodomorów – spędziłam w towarzystwie El Profesor lipcowe wieczory (a raczej wieczór). Dlaczego jest taki wyjątkowy? Primero, jest po hiszpańsku. Nic tu więcej nie muszę dodawać. Segundo, pierwsze dwa sezony mocno mnie uzależniły, więc po ogłoszeniu premiery sezonu trzeciego ulubieniec lipca był tu sprawą oczywistą (pomimo że lipca jeszcze nie było). Tercero, Berlin’s back! Może nie w takiej postaci, o jakiej marzyłam (chociaż nie wierzę w cudowne ozdrowienie), to jednak powrót do wątku jednej z najmocniejszych postaci serialu zasługuje jak najbardziej na OGROMNY plus.

Fabuła nie różni się znacznie od początkowego „pierwowzoru”: mamy tu ponowny napad na hiszpańską mennicę, chytry plan Profesora, masę zakładników, charyzmatyczny czarny charakter (który tym razem ma na imię Palermo) i konflikty wewnątrz naszej Dali’owskiej ekipy. Scenariusz wydaje się wielce znajomy, ale pomimo tych znacznych podobieństw, serial i tak został nakręcony z rozmachem, zapierając dech w piersiach. Może jest to spowodowane moim subiektywizmem, gdyż produkcje hiszpańskojęzyczne działają na mnie jak jednorożce na małe dziewczynki (btw. Jednorożce rządzą!), ale… ulubieniec to ulubieniec! A moim lipcowym kochankiem jest i będzie Dom z papieru! Historię wciągnęłam w jeden wieczór, ale wracałam do niej myślami jeszcze długo po zakończeniu ostatniego odcinka. A to, w JAKI sposób sezon się zakończył, sprawił, że na kolejny czekam z jeszcze większym zniecierpliwieniem. Póki co, data „czwórki” pozostaje wielką tajemnicą, ale coś czuję, że będzie ona kiedyś ulubieńcem miesiąca. Mam nadzieję, że intuicja mnie nie myli. ¡Adios!

Fot.: Kubica Production, Netflix, własne

LIPIEC

Write a Review

Opublikowane przez

Natalia Trzeja

Piszę, więc jestem. I straszę w horrorach. Bu.

Jakub Pożarowszczyk

Czasami wyjdę z ciemności. Na Głosie Kultury piszę o muzyce.

Małgorzata Kilijanek

Pasjonatka sztuki szeroko pojętej. Z wystawy chętnie pobiegnie do kina, zahaczy o targi książki, a w drodze powrotnej przeczyta w biegu fragment „Przekroju” czy „Magazynu Pismo”. Wielbicielka festiwali muzycznych oraz audycji radiowych, a także zagadnień naukowych, psychologii społecznej i czarnej kawy. Swoimi recenzjami, relacjami oraz poleceniami dzieli się z czytelniczkami i czytelnikami Głosu Kultury.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *