Ulubieńcy miesiąca: listopad 2018

Listopad minął, a większość z nas ogarnia już zapewne świąteczna gorączka. Zanim jednak każdy przepadnie wśród prezentów, igieł sosnowych, bombek i śniegu (który być może spadnie), czas podsumować kulturalną odsłonę listopada. Czym zachwycali się nasi redaktorzy w minionym miesiącu? Co trzymało ich przed telewizorami, konsolami, komputerami? Jakie dźwięki płynęły z ich słuchawek? Na co poświęcali wolny czas? Jakie filmy wbijały ich w kinowy fotel? Sprawdźcie koniecznie, w czym rozkochał nas listopad, i podzielcie się swoimi ulubieńcami miesiąca!

Mateusz Cyra

Listopad to dla mnie bardzo obfity miesiąc, jeśli chodzi o dobre i mocne tytuły, które zawładnęły moim czasem wolnym. W zasadzie mam tego tak dużo, że zmuszony jestem ograniczyć się tylko do trzech tytułów, bo też nie chcę ze wspólnego tekstu tworzyć wyczerpującego monologu, po którym nie będzie Wam się chciało czytać, co też pozostali członkowie redakcji szczególnie polubili w tym miesiącu.

Na pierwszy ogień leci serial animowany Netflixa, zatytułowany Big Mouth. To dzieło mocno kontrowersyjne, politycznie niepoprawne, perwersyjne do granic możliwości, momentami piekielnie obrazoburcze i pieprzne tak bardzo, że pali dwa razy! Tematyka serialu porusza problemy dorastających nastolatków, którzy przepoczwarzają się z dzieci w dorosłych ludzi. Bohaterów spotykamy na samym początku tego przykrego, krępującego i raczej przemilczywanego etapu. Dzieciaki są kompletnie zdezorientowane zmianami w swoich organizmach, non stop uderzają w nie nowe, nieznane dotąd bodźce, a w skomplikowanej sytuacji nie pomagają ani rówieśnicy, ani dorośli. Na domiar złego niektórym bohaterom (Andrew) objawia się Hormonowy Potwór, który – jak sama nazwa wskazuje – sugeruje najszybciej dojrzewającemu chłopakowi mnóstwo sprośnych rzeczy, widząc seks i erotyczny podtekst zawsze, wszędzie i ze wszystkimi. Odpaliłem ten serial dla czystej próby – miałem ochotę na niezobowiązującą rozrywkę i zapragnąłem odstresować się po pracy. I… przepadłem. W kilka dni obejrzałem dwa dostępne sezony (ten pierwszy dwukrotnie) i bawiłem się przednio. Celowo sprośny, wulgarny i momentami chamski humor był dokładnie tym, czego potrzebowałem. Ostatni raz równie świetnie bawiłem się podczas oglądania serialu Z Nation (więcej o serialu tutaj), który to w podobny sposób żonglował konwencjami i poczuciem humoru. Big Mouth absolutnie wszystko jest nieskończoną salwą mrugnięć oczkiem w stronę widza. Twórcy bezpruderyjnie bawią się stylistyką, przełamują czwartą ścianę, naśmiewają się z aktualnych globalnych ważkich problemów, przy okazji poruszając temat uniwersalny i dotyczący absolutnie każdego człowieka na Ziemi i żonglują tym za pomocą tysięcy nawiązań. I co najważniejsze – robią to w sposób naprawdę inteligentny, mimo mnóstwa absurdów (świadomych) i humoru z piekła rodem. Wszyscy przecież dorastaliśmy i każde z nas borykało się z mniejszymi lub większymi problemami związanymi z dorastaniem: a to kompleksy związane z własną fizycznością, a to nieustanny szkolny wyścig szczurów, a to kwestie przynależności do grup społecznych, problemy rodzinne, poszukiwanie siebie we wszechświecie, przyjaźnie, sympatie, miłostki, odkrywanie swojej seksualności, pierwsze miesiączki u dziewczyn, pierwsze wzwody i masturbacje, mokre sny, odkrywanie własnego ciała, niedoścignione ideały z wielkiego ekranu (pozdro Nathan Fillion), wieczna żądza ze strony dorastających chłopców i rosnące dysproporcje oraz niezrozumienie między przyszłymi kobietami i mężczyznami. I właśnie to tak bardzo ujmuje mnie w tym sprośnym serialu – w zabawny (czasem może w nazbyt chory – odcinek z poduszką to zdecydowana przesada, mimo iż zauważam zamysł twórców) sposób porusza problemy ważne. Dlatego nawet, jeśli komuś nie przypadnie do gustu bardzo specyficzny i naprawdę wulgarny, przekraczający wszelkie granice humor (z pewnością takich osób będzie mnóstwo), to pod tymi warstwami – czasem suchych, a czasem soczystych jak najbardziej krwisty stek – żartów kryje się to głębsze dno, którego nie sposób zignorować. Wiem, że na pewno wrócę do tego serialu, choćby dla Hormonowego Potwora, który jest postacią tak trafioną, jak mało co. Możecie się ze mną kłócić, możecie mówić, że gadam bzdury, możecie postulować, że to nieprawda, ale zaręczam – Maury to istota, która towarzyszy w życiu każdego faceta od pierwszych dni przemiany z chłopca w mężczyznę. Zresztą wydaje mi się, że Connie w taki sam sposób czuwa nad każdą Panią (ale z wiadomych przyczyn nie mogę tego potwierdzić).

 

Kolejnym tytułem, który zawładnął moim listopadem jest gra This is the Police 2. To kontynuacja dobrze przyjętej gry sprzed kilku lat, stworzonej przez Weappy Studio, a wydanej przez studio THQ Nordic. Gra jest ścisłą kontynuacją, jednak twórcy wzięli pod uwagę, że po “dwójkę” mogą sięgnąć gracze, którzy nie mieli okazji zapoznać się z częścią pierwszą i wiele najistotniejszych wątków zostało tu w zwięzły sposób nakreślonych, dzięki czemu nawet jeśli ktoś nie zna tytułu z 2016 roku, nie będzie zagubiony w trakcie rozgrywki. Jack Boyd – podstarzały komendant policji z olbrzymim doświadczeniem ukrywa się przed wymiarem sprawiedliwości za czyny, których dopuścił się w mieście Freeburg. Sam twierdzi, że został ofiarą grubego spisku, ale gracze znający This is the Police wiedzą, że charyzmatyczny bohater swoje za uszami ma. W miarę bezpieczną przystanią zdaje się być senne, wiecznie zimne miasteczko Sharpwood, położone gdzieś na północy Stanów Zjednoczonych. Spędzając krótkie dni i długie noce w wynajętym, ustronnym, drewnianym domku na uboczu miasteczka, zapija dobrą whisky problemy z przeszłości, niespecjalnie próbując zmienić ten stan rzeczy. Z marazmu zostanie wyciągnięty siłą, ponieważ jak się później okaże – w wynajmowanym lokalu grupa przestępcza schowała pokaźne ilości narkotyków, a Jack, ukrywający swą tożsamość, trafia do miejscowego aresztu, gdzie w wyniku splotu różnych zdarzeń oraz za sprawą swojego sprytu, udaje mu się przekonać kompletnie nieprzygotowaną do pełnienia swojej funkcji komendantkę, by ta weszła z nim w układ, dzięki któremu on podniesie wynik i morale na komisariacie, a ona go nie wyda w ręce służb federalnych. Tym samym sposobem gracz rozpoczyna swoją przygodę z grą. Oprócz mechanizmów znanych z “jedynki” (siedzenie nad mapą miasteczka, wysyłanie policjantów w teren, reagowanie na wezwania, rozwiązywanie spraw kryminalnych), dodano szereg nowości, z czego największą i najbardziej udaną z nich jest nowy rodzaj misji, w którym raz na jakiś czas otrzymujemy możliwość sterowania policjantami, których wysyłamy do szczególnie skomplikowanego wezwania. W tym celu dobieramy naszym zdaniem najbardziej przydatnych funkcjonariuszy i rozgrywamy misję w trybie turowym, przywodzącym na myśl uproszczoną wersję misji znanych z serii XCOM.

Oczywiście, mimo tego że wspomniane dotąd elementy składają się na świetną rozgrywkę – nie to stanowi o sile This is the Police 2. Podobnie jak w przypadku poprzedniej części – największą frajdę dają fabularne cutscenki, w których czasem będziemy mieli możliwość podejmowania pewnych decyzji, które oczywiście wpłyną na dalszą rozgrywkę. Na sukces tych cutscenek składają się trzy czynniki – rewelacyjne aktorstwo głosowe (Jon St. John – legenda amerykańskiego voice actingu jest piorunująco dobry), świetne, stylizowane na nieukończone animacje oraz dobra, mroczna fabuła. Ta seria to dla mnie swoisty unikat i zarazem jedna z najbardziej ulubionych gier już w tym momencie (a jeszcze jej nie skończyłem). Jest tutaj dużo klimatu noir, w tle towarzyszy nam genialny soundtrack (dostępny także na Spotify) nieustannie jesteśmy stawiani przed niejednoznacznymi dylematami moralnymi, do tego musimy wysilić szare komórki, aby odpowiednio rozplanować zarządzanie komisariatem oraz kryminalnymi zagadkami, mając cały czas z tyłu głowy, że nawarstwienie kilku błędnych decyzji szybko spowoduje marny koniec Jacka Boyda. W okresie świątecznym z pewnością znajdę czas, żeby dokończyć tę historię i kto wie – może This is the Police 2 będzie moim ulubieńcem drugi miesiąc z rzędu?

This Is the Police 2 - Release Trailer 'Why Am I Here' 4K


Paulina Markowska
Bohemian Rhapsody
W listopadzie nastąpiła długo oczekiwana przeze mnie premiera filmowa. Mówię tu o Bohemian Rhapsody. Muzyka grupy Queen była mi znana, no bo kto z nas nie potrafiłby zanucić We are the champions albo We will rock you. Muzyka muzyką, ale jeśli chodzi o historię zespołu, to była mi ona całkowicie nieznana. Bohemian Rhapsody przede wszystkim opowiada o Freddiem Mercurym, który zresztą sam siebie nigdy nie nazwał liderem zespołu (mówił, że on w Queen tylko śpiewa). Samotność, niespełniona miłość i muzyka – w tych kilku słowach można opisać jego życie. Kim był i jaki osiągnął sukces? Każdy go zna – mężczyznę z nieprawidłowym zgryzem. Zagubiony, szukający szczęścia, ambitny. Wiedział, do czego dąży, i to zdobył. Jego życie inspiruje dziś i właśnie dlatego powstał ten film.
Przy takich premierach pojawia się pytanie: po co w ogóle istnieje kino? Po to żeby opowiadać historie i za pomocą tych historii wzruszać. Już dawno nie byłam na tak świetnie zrobionym filmie biograficznym. Rami Malek wygląda jak klon Freddiego (brawa dla charakteryzacji). Ostatnio dużo mówi się o tym, że aktor jest jednym z poważniejszych kandydatów do najbliższego rozdania Oscarów. Świetnie sprawdził się w tej roli. Wracając jednak do mojej poprzedniej myśli: kino ma więc opowiedzieć historię – w tym przypadku opowiada historię wokalisty zespołu Queen. Kino ma bawić – niektóre dialogi w filmie są naprawdę zabawne, a sceny nagrywania płyty na wsi na jakimś całkowitym pustkowiu wśród kur i innych zwierząt – to wspaniałe perełki. Wreszcie: kino ma wzruszać. I wzrusza. Zwłaszcza wtedy, gdy Freddie wraca do zespołu i daje niesamowity koncert na Wembley. Kiedy śpiewa We are the champions, mam ciarki na całym ciele i czuję, jak bardzo osobista jest ta piosenka (zresztą jak wiele innych).

Bohemian Rhapsody | Zwiastun [#2] | 2018

Tego filmu się nie ogląda. Ten film się czuje. Możemy zobaczyć, jak wiele zostało nam po artyście, jakim z pewnością był Freddie. Akcja filmu dzieje się bardzo szybko i wszystko zostaje przedstawione bardzo fragmentarycznie – od koncertu do koncertu. Stosunkowo szybko otrzymujemy sam główny wątek życia Freddiego: dostanie się do grupy, sprzedanie busa, nagranie płyty, trasa, seks, narkotyki, alkohol, AIDS, powrót do Queen i koncert Live Aid. Poszczególne etapy życia są dotknięte i zaznaczone. Ten pęd fabuły może zmęczyć widza, choć osobiście uważam to za udany zabieg przez wzgląd na to, że życie Freddiego było krótkie, choć intensywne. Zmarł w wieku 45 lat i wiele w tym życiu doświadczył. Ten film jest potrzebny nie tylko fanom Queen. Myślę, że jest potrzebny każdemu.


Michał Bębenek

Moje myśli w listopadzie niemal w całości opanowała Suspiria – hipnotyczny wręcz remake klasycznego horroru z 1977 roku. Luca Guadagnino, reżyser do tej pory znany z takich obrazów jak Nienasyceni czy Tamte dni, tamte noce – czyli filmów w zupełnie innym klimacie – dokonał rzeczy niesamowitej. Suspiria w jego wydaniu być może nie wgniata całkowicie w fotel w trakcie i zaraz po seansie, ale później siedzi w głowie, wczepia się w mózg za pomocą haków, których używają filmowe wiedźmy, i za żadne skarby nie chce wyjść. Sama fabuła nie jest szczególnie głęboka – Amerykanka Susie (Dakota Johnson) przybywa do targanego społecznymi i politycznymi zmianami Berlina z lat 70., aby spełnić swoje życiowe marzenie – studiować taniec w prestiżowej niemieckiej szkole. Jak się dość szybko okazuje, szkoła ta prowadzona jest przez sabat wiedźm. Film ma swoje przestoje (około 160 minut robi swoje), ale też dość dosadne graficznie elementy przemocy, miejscami podchodzące pod kicz (lecz jest to kicz zamierzony, swego rodzaju hołd dla Dario Argento – twórcy oryginału). Cała Suspiria przesycona jest jednak niesamowitą atmosferą, niczym z sennego koszmaru, która mocno trzyma widza swoją hipnotyczną mocą. Doskonale odwzorowano realia tamtego okresu; ponury, zimowy Berlin, ciągle zalany deszczem lub zasypany śniegiem; niesamowicie zmysłowe przedstawienie tańca jednocześnie połączone ze scenami ocierającymi się o czyste gore. Świetne aktorstwo – zaskakująco dobrze wypadła tutaj Dakota Johnson, w moich oczach całkowicie rehabilitując się za udział w serii filmów o Greyu, no i jak zawsze mistrzowsko wypadła Tilda Swinton, która wciela się tutaj w aż trzy role! No i przede wszystkim genialna muzyka Thoma Yorke’a (znanego lepiej jako lider Radiohead), która jest równie klimatyczna jak oryginalna ścieżka dźwiękowa autorstwa zespołu Goblin. Zresztą soundtrack z Suspirii mógłbym właściwie zaliczyć jako drugiego z listopadowych ulubieńców, słucham go bowiem prawie codziennie, odkąd wróciłem z kina. Zdecydowanie polecam.

SUSPIRIA - horror, który zachwycił Quentina Tarantino


Iwona Mózgowiec 

L jak Listopad. L jak L4 – dużo czasu na HBO GO i dziwienie się światu. Ulubieńcem miesiąca mianuję Tu i teraz – nowy serial Allana Balla, twórcy Sześciu stóp pod ziemią. Za co? Za przedziwny sezon serwujący przedziwne treści w lekkiej, amerykańskiej formie. Pamiętacie rodzinę Fisherów z Sześć stóp...? W Here and now też mamy całą galerię osobowości, sporą dawkę erotyki i jeszcze większą porcję metafizyki.

Z grubsza serial zaczyna się tak:
Trwają przygotowania do obchodów sześćdziesiątych urodzin Grega Boatwrighta (bezbłędny Tim Robbins). Jego małżeństwo z terapeutką Audrey Bayer (Holly Hunter) zaowocowało czwórką dorosłych już dzieci, z czego tylko najmłodsze (zbuntowana Kristen zagrana przez Sosie Bacon) jest biologiczne. Pozostałą trójkę adoptowano (Ashley pochodzi z Liberiii, Duc z Wietnamu, a Ramon z Kolumbii). Jak się okazuje już w pierwszym odcinku, małżeński projekt Bayer-Boatwright zaowocował też kryzysem bliskości, wartości i wiary w dotychczasowe priorytety. Zwłaszcza Greg, wykładowca filozofii i autor naukowych dzieł bazujących na idei “tu i teraz”, czuje się przytłoczony myślą, że wszystko, co dotychczas stworzył, to jest… nic.

Ale to nie o życiowych porażkach i osiągnięciach Grega jest serial. Każdy z członków tej specyficznej rodziny boryka się ze swoimi sprawami. To sprawia, że rozgrywające się w Portland Tu i teraz jest właściwie o wszystkim, co niepokojące w ludzkości. O rasizmie, agresji, chęci rywalizacji, hipokryzji, zagubieniu, trudnościach w porozumiewaniu się. Ale i tak ilość i waga poruszonych tu problemów zdaje się niknąć wobec zagadkowego motywu dwóch jedenastek (11:11). Wizje Ramona (Daniel Zovatto), zapowiadające początek nieznanego, są wspaniałym smaczkiem tego przedziwnego serialu. Akcję poprowadzono tak, że widz jest coraz bardziej ciekaw, jak scenarzyści rozwiążą piętrzące się znaki czasu i niedające się logicznie wyjaśnić wydarzenia… aż w końcu kończy się sezon. I okazuje się, że następnego nie będzie. Sezon pierwszy był zarazem ostatnim. Alfą i omegą, pff.

Nie mam szczęścia do seriali. Najpierw zdjęty przez Paramount Network serial Heathers (pisałam o nim tutaj), potem to. Jak do jasnej stokrotki można porzucić tak obiecującą tematykę? Serialowi zarzuca się przerost formy nad treścią. Nie podpisuję się pod tym. Pomimo niełatwych zagadnień i mało popularnych rozwiązań operatorskich, Tu i teraz ogląda się płynnie i z prawdziwą przyjemnością.

Na koniec dodam, że na uwagę zasługują nie tylko relacje rodzinne Bayer-Boatwright i halucynacje Ramona. Bardzo złożony i starannie dopracowany jest również wątek rodziny Shokranich z doktorem Faridem na czele. Farida gra zresztą znany nam z Sześciu stóp pod ziemią Peter Macdissi.

Panie Ball, ja jestem za tym, żeby kontynuować produkcję. Zrób Pan coś.


Jakub Pożarowszczyk

Ekipa z Poznania pokazuje, że zawsze warto próbować nowych ścieżek kariery. Zaczynali jako jedna z wielu ekip metalcore’owych, aby na albumie The Grim Muse przyłożyć nowocześnie zagranym, ale jednak tradycyjnym w formie, szwedzkim, melodyjnym death metalem. Wszyscy, oprócz muzyków, uznali, że zespół doskonale odnalazł swoją niszę, którą będą eksploatować do końca. Jednak In Twilight’s Embrace poszukiwali dalej swojego stylu i na Vanitas dotarli do rejonów black metalowych, które w pełni eksploatują na Lawie.

Oczywiście malkontenci mogą narzekać, że ta zmiana podyktowana jest zwykłą modą w podziemiu na black metal, szczególnie że band zaczął pisać teksty w języku Mickiewicza, co okazuje się w moim mniemaniu tylko i wyłącznie olbrzymim atutem, a nie zabiegiem mającym za cel przypodobać się komukolwiek. Zresztą nieprzypadkowo wspominam o naszym narodowym wieszczu. Bo moment wydania, czyli 31 października/1 listopada i tytuł mówi nam jasno o inspiracjach muzyków tworzących Lawę.

Muzycznie In Twilight’s Embrace prochu nie odkrywają, natomiast jeśli ktoś uwielbia porównania, to spokojnie nową muzykę zespołu można ustawić pomiędzy pierwszymi dwoma krążkami Tribulation a polskimi bandami takimi jak Furia, Morowe tudzież Odraza. Jest trochę odniesień do folkloru, ludowości (Zaklęcie). Zespół jednak stawia na gęste, ale niepozbawione melodii granie, jak w Dziś wzywają mnie podziemia, które ponadto charakteryzują się złożonymi wokalami, gdzie growling przeplatany jestem czystym śpiewem. Punktem kulminacyjnym tej krótkiej, bo trwającej niespełna 30 minut płyty jest track zatytułowany Żywi nieumarli. Wspominam o tym nie po to, aby zapełnić wierszówkę, ale aby podkreślić, że płyta od samego początku do jej końca jawi się jako całość, pewnego rodzaju koncept ze świetnie skonstruowaną dramaturgią. Podsumowując, In Twilight’s Embrace nagrali jedną z najlepszych metalowych płyt 2018 roku. A tak poza tym…

Do diabła z nami!

In Twilight's Embrace - Lawa (Full Album 2018)


Małgosia Kilijanek

Muszę zgodzić się z Michałem, co do Suspirii. Czekałam na film Guadagnino, odkąd tylko usłyszałam, iż zagra w nim Tilda Swinton, a tłem dźwiękowym zajmie się Thom Yorke. Nie miałam pojęcia, czego oczekiwać w dniu premiery, i okazało się to bardzo słusznym podejściem. Taniec, który wydaje się figurować jako główny temat widowiska, jawi się jako zmysłowe, a jednocześnie demoniczne misterium, w którym ciało zostaje pozbawione kontroli nad sobą, a umysł obezwładniony przez tajemnicze moce. Do informacji przedstawionych przez Michała i dotyczących fabuły dodam, że pojawienie się w szkole baletowej Susie Bannion zbiega się z nieoczekiwanym zniknięciem jednej z tancerek. Przed widzem odkrywa się wtedy coraz więcej mrożących krew w żyłach szczegółów, prowokujących do analiz ekranowych sytuacji. Jednak… po seansie. Niesamowitą cechą omawianego dzieła jest bowiem zdolność do całkowitego pochłonięcia uwagi oglądającego oraz interpretację go poprzez emocje. Ścieżki dźwiękowej słuchałam już przed wizytą w kinie, zdołałam również zapoznać się z rozmową na jej temat z liderem grupy Radiohead w Radiu BBC (także polecam). Zdecydowanie jest to jeden z najlepszych soundtracków filmowych, jakie było dane mi usłyszeć i do których z przyjemnością wracam. Magia tańca, czarów oraz zatarcie realizmu z fantastycznymi wydarzeniami potrafią skutecznie uwieść. Nawiązania do kobiecej niezależności, seksualnej wolności, motywy sztuki i polityki, choć nieco chaotycznie osadzone w scenariuszu, skłaniają do przemyśleń. Aktorstwo na najwyższym poziomie zaprezentowała wcielająca się w trzy postacie Tilda Swinton, ale Dakota Johnson, ku mojemu zdziwieniu, wcale nie wypadła gorzej. Wydaje mi się, że tą rolą może zerwać ze swoim dotychczasowym niechlubnym wizerunkiem w świecie kinematografii. Suspiria to spektakl, który chłonie się całym sobą, na poziomie emocjonalnym, jak i fizycznym. Nie istnieją tu półśrodki: można albo poddać się jego mrocznej atmosferze, dając zahipnotyzować i zachwycić, albo znienawidzić i pragnąć zapomnieć.

Mój kolejny ulubieniec listopadowy to płyta duetu Tęskno, czyli Hani Rani i Joasi Longić, o tytule Mi. Składa się na nią dwanaście utworów o tęsknocie za tym, co minęło, oraz za tym, czego nigdy nie było. Instrumentalne brzmienia i subtelne głosy tworzą oryginalne, oniryczne muzyczne historie, które mogłyby trwać bez końca. Udało mi się również posłuchać artystek wraz z kilkuosobową orkiestrą na warszawskiej scenie i nie dość że zachęcam Was do słuchania krążka, pragnę namówić na doświadczenie tych cudownych brzmień na żywo i gwarantuję, iż nie pożałujecie. Czerpanie z brzmień klasycznych w połączeniu z polskimi tekstami to innowacja na naszej scenie, napawająca dumą. Tęskno od dziś mam ochotę uznawać za synonim piękna.

Ostatnią pozycję w moim zestawieniu ulubieńców zajmuje utwór Dying of Jealousy grupy HTRK. Twórcy projektu, Jonnine Standish i Nigel Yang swój trzeci singiel zapowiadający nowy album uznają za chwytliwy. Czy rzeczywiście taki jest? Bardzo możliwe. Stanowi on opowieść o siłach władzy i gier umysłowych, które zacierają się w gęstym dymie klubowej atmosfery, unoszącej się nad tańczącymi w zadumie i z zamkniętymi oczami… umierającymi z zazdrości.

HTRK - Dying of Jealousy (Official Lyric Video)


Martyna Michalska

Śledząc na bieżąco serwisy zajmujące się streamingowaniem filmów, seriali i tym podobnych, zauważyć można, że praktycznie co tydzień pojawiają się nowe pozycje, mniej lub bardziej godne uwagi. Wiele z tych propozycji trafia na moją listę do obejrzenia w odpowiednim momencie, duża ich liczba z kolei spotyka się z westchnieniem i zdecydowaną niechęcią. Lista rośnie i rośnie, niczym książkowy stosik hańby. W listopadzie (nawet trochę wcześniej, ale akurat w listopadzie skończyłam obydwa sezony) postanowiłam dać szansę produkcji okupującej tę listę od dłuższego czasu, a mianowicie serialowi The Knick, z którym pierwsze moje spotkanie nie było zbyt udane. Tym razem jednak coś zaskoczyło. Nie powiem, że od pierwszego odcinka, ale każdy kolejny tylko powiększał mój apetyt na częstsze przebywanie w tym świecie i pogłębiał ciekawość dotyczącą kolejnych wydarzeń. Składają się na to pewne czynniki, które postaram się tutaj wymienić. Po pierwsze – rewelacyjnie skonstruowany świat. Bardzo wiernie zostały oddane realia epoki, od kostiumów, po obyczajowość, wszystko po prostu trzyma się kupy. Podobają mi się liczne nawiązania do realnych postaci, jak np. Edison, ale i mniej znanych, jak tyfusowa Mary. Niesamowicie ogląda się powolny postęp w medycynie, kiedy pewne oczywiste sprawy dla nas, jak chociażby używanie rękawiczek jednorazowych podczas operacji czy stosowanie rentgena, dla bohaterów są niesamowitą nowością lub sprawą, o której jeszcze w ogóle nikt nie myśli. Wspominałam wcześniej o obyczajowości. Pod tym kątem twórcy nie bali się pokazać oburzających dla współczesnych kwestii, jak ówczesne podejście do roli kobiety w społeczeństwie, rasizmu, będącego na początku XX wieku czymś zupełnie normalnym, czy rodzącej się myśli eugenicznej zyskującej na uniwersytetach spore poważanie. Kolejną sprawą, która zasługuje na pochwałę, jest świetnie dobrany zespół aktorski. Odtwórca każdej z ról wypadł znakomicie, świetnie pogłębiając swoją postać i nadając jej spójny charakter. Wśród obsady bryluje zwłaszcza Clive Owen, wcielający się w postać głównego chirurga szpitala Knickerbocker. Jego postać uzależnionego od kokainy genialnego pioniera chirurgii to istna perełka wśród postaci serialowych ostatnich lat. Owen nie przeszarżował ze swoim aktorstwem, co mogło się zdarzyć, biorąc pod uwagę charakter dr Thackery’ego, zamiast tego tworząc postać wiarygodną, często szaloną w swoich pomysłach, ambitną i skupioną na pracy. Ostatnia scena drugiego sezonu jest kwintesencją tej niesamowitej roli i dla mnie jednym z najlepszych finałowych odcinków, jakie kiedykolwiek widziałam.

The Knick, Sezon 1 - oficjalny zwiastun DVD (polskie napisy)


Mateusz Norek

Dishonored 2, mój ulubieniec listopada, kurzył się na półce przez rok. Najpierw po zakupieniu gra była tak słabo zoptymalizowana, że w ogóle nie chciała ruszyć na mojej ówczesnej karcie graficznej, potem niesamowicie muliła, więc po prologu zrezygnowałem. Już na nowym komputerze znowu długo nie umiałem znaleźć dla niej czasu, ale w końcu się udało i mogę zachwycać się drugą częścią jednej z moich ulubionych serii. Jedynkę przechodziłem trzykrotnie, próbując różnych opcji i ani przez chwilę się nie nudząc, a sequel ani trochę nie odstaje od pierwowzoru, oferując jeszcze więcej możliwości i bardziej pełnokrwistych bohaterów (Bethesda na szczęście zrozumiała, że niemy protagonista w grach to straszny anachronizm). Bardzo dobry, skradankowy gameplay i ogromna swoboda w poruszaniu się sprawają, że gra się w to świetnie, ale powód, dla którego tak uwielbiam serię, jest zgoła inny.

To, co w serii Dishonored przyciąga mnie najbardziej, to świetnie skonstruowany świat przedstawiony. Alternatywny świat czasów wiktoriańskich, bazujący na steampunku, jednak zamiast pary mamy tutaj tran wielorybów, wykorzystywany w przemyśle i technice wyspiarskich państw. Akcja drugiej części przenosi się z bardziej przemysłowego i ciemnego Dunwall do bardziej piaszczystej i słonecznej wyspy Serkonos i jej stolicy, Karnaki. Mimo nieco odmiennego wyglądu miasta, nadal mamy tutaj podobne motywy – przepaść społeczną pomiędzy bogatą i bezwzględną arystokracją, a umierającymi na ulicy biedakami, plagę krwiożerczych owadów, która nasila się w zależności od tego, jak dużo trupów za sobą zostawiamy, walkę różnych frakcji, takich jak uliczny gang Wyjców czy Rezydentów, pełniących rolę czegoś w rodzaju inkwizycji. Cały świat otacza też niebezpieczna, mroczna magia, dostępna jedynie dla nielicznych, w rozgrywce symbolizowana poprzez wyjątkowe moce bohatera i kolekcjonowanie (a tym razem również wytwarzanie) kościanych amuletów i run.

Sporo z tych elementów jest inspirowanych światem klasycznej skradanki Thief, zresztą uważam Dishonored za duchowego spadkobiercę dwóch pierwszych odsłon tej gry. To, co jeszcze gra  Bethesdy robi podobnie dobrze, to konstrukcja poziomów. Każda lokacja w Dishonored 2 jest upchana najróżniejszymi przedmiotami do znalezienia i małymi historiami, przez które możemy zagłębić się w wykreowanym świecie. Eksploracja ukrytych miejsc może zająć długie godziny, wydłużając rozgrywkę w satysfakcjonujący sposób. Do tego grać można na bardzo różne sposoby, walcząc z przeciwnikami lub nie dając im się zauważyć. Po prologu mamy wybór, czy przyjąć dar mrocznych mocy i nic nie stoi na przeszkodzie, aby odmówić i przejść całą grę bez ich używania. Ba, nawet pomimo tego, że w celach misji często musimy wyeliminować konkretnego wroga, za każdym razem gra daje nam fabularną alternatywę, przez co całość można ukończyć bez zabijania kogokolwiek. Przy tylu powodach, by przejść grę więcej niż raz, nawet nie wspomniałem o tym, że zaczynając kampanię, mamy wybór, czy wcielić się w protagonistę z poprzedniej części – Corvo Attano, czy też jego córkę, Emily, posiadającą odmienne moce.

Drugim ulubieńcem, który tak naprawdę jest takim bardziej spóźnionym ulubieńcem październikowym, jest gra fabularna Zew Cthulhu, w którą od dwóch miesięcy mam przyjemność grać wraz ze znajomymi. Moja historia papierowych RPG nie jest zbyt długa, bo ogranicza się tak naprawdę jedynie do krótkich kampanii Warhammera, rozgrywanych kilka dobrych lat temu. Chęci, by w coś zagrać, cały czas gdzieś tam u mnie były, ale próby umówienia się na sesję i co najważniejsze, przekucie tego na w miarę regularne spotkania, spaliły na panewce. Na szczęście z pomocą przyszła magia Internetu i ze znajomymi, którzy mieszkają w innej części Polski, rozpoczęliśmy granie przez stronę Roll20 (którą bardzo polecam) , dedykowaną RPG-owym spotkaniom. Przy wyborze systemu padło na Zew Cthulhu, co dla mnie osobiście było strzałem w dziesiątkę! Mimo iż wiedziałem, że jest on oparty na prozie H.P. Lovecrafta, znałem podstawy świata choćby z świetnej planszówki Horror w Arkham, to tak naprawdę dopiero podczas odgrywania roli początkującego pisarza z Salem z lat 20., wsiąkłem w klimat świata mitów i Przedwiecznych. Oczywiście najwięcej w tym zasługi świetnego mistrza gry, ale atmosfera amerykańskich czasów prohibicji, połączona z zagadkami kryminalnymi i skąpana w aurze strachu i szaleństwa, która wraz z kolejnymi wydarzeniami otacza nasze postacie coraz mocniej, to niesamowita mieszanka, pozwalająca przenieść się wyobraźnią zupełnie gdzie indziej. Mam nadzieję, że niedługo będę mógł sięgnąć również po książki umiejscowione w tym uniwersum

Skoro piszę o tym dopiero teraz, to nie sposób nie nawiązać przy okazji do ogromnego sukcesu polskiej zbiórki crowdfundingowej, mającej na celu wydanie najnowszej, siódmej edycji Zewu Cthulhu po polsku. Na Wspieram.to udało się zebrać milion złotych (!), a podstawowa kwota, którą potrzebowali twórcy do wydania (60 tys.), została zebrana w zaledwie 23 minuty! Wielki sukces, pokazujący, jak wielu fanów gier fabularnych mamy w Polsce.


Patryk Wolski

Nie ma co ukrywać – w moim gamingowym serduszku od dłuższego czasu jest miejsce tylko i wyłącznie dla Overwatcha. Chociaż stale szukam nowych gier, interesuję się zapowiedziami, a promocje to dla mnie zwierzęcy zew natury, to naprawdę niełatwo jest jakiemuś tytułowi rozepchać się łokciami i ukraść godziny, które normalnie spędzałbym na serwerach Blizzarda. Wyjątki oczywiście się zdarzają; jakiś rok temu mocno się wciągnąłem w Dragon Age: Inkwizycja i często potrafiłem rezygnować z ulubionego Overwatcha. I teraz znowu nastał ten wyjątkowy moment, kiedy to w moim zasięgu – dzięki poleceniu przez Mateusza C. – znalazł się XCOM 2. Co prawda miałem kiedyś do czynienia z tego rodzaju grą, ale to było ponad 10 lat temu i porzuciłem ją, gdy gra nienaturalnie podkręciła poziom trudności. Tutaj wiedziałem, że Mateusz nie nabija mnie w butelkę, bo na starych XCOM-ach zjadł zęby, zresztą wielokrotnie słyszałem z jego strony zachwyty i polecajki. No i udało się grę złapać tanio na wyprzedaży i… wsiąkłem. Rozbudowywanie bazy, gdzie kolejność podejmowanych decyzji jest szalenie istotna, dbanie o swoich żołnierzy i szkolenie ich na tyle, aby zawsze mieć odpowiednią klasę na polu bitwy, no i przede wszystkim same walki w terenie – coś pięknego! Ponieważ nie odważyłem się grać na zaawansowanym poziomie trudności, obcy nie zjedli mnie na śniadanie; ale i tak napotkałem na samym początku znaczne utrudnienie, i to przez moją głupotę. Nagle okazało się, że brak jednego pomieszczenia na statku nie pozwoli mi ruszyć głównego wątku fabularnego do przodu, a istotne w XCOM 2 jest to, że nad graczem tyka zegar – najeźdźcy naszej planety realizują tajemniczy projekt Awatar, którego zakończenie ma być klęską Ziemi (i gracza). Z przerażeniem patrzyłem, jak poziomy postępu urosły do maksimum i zaczęły mi się odliczać ostatnie 24 dni. Na szczęście udało mi się opanować sytuację, opóźnić plany obcych i jestem teraz w fazie ofensywy – co daje mi dużo satysfakcji i sprawia, że po prostu chce mi się dalej grać. Jestem cholernie zadowolony z tego zakupu, tym bardziej że – zapewne podobnie jak reszta naszych graczy wśród redakcji – mamy trochę gier, w które planujemy zagrać “kiedyś”, a cały czas się kurzą. W moim przypadku XCOM 2 nie ma szans na pójście w odstawkę, a priorytetem na kolejnej wyprzedaży będzie dodatek War of the Chosen.

XCOM 2 - Announcement Trailer


Sylwia Sekret

Jakoś ostatno nie mam na nic czasu. Niewiele w związku z tym poznaję nowych rzeczy – mało czytam, mało oglądam, mało słucham. Jeśli już, to sięgam po jakieś sprawdzone utwory. W listopadzie natomiast przez większość czasu nuciłam Wilczą Zamieć – utwór, który został skomponowany specjalnie na potrzeby gry Wiedźmin 3: Dziki Gon. Sam moment pojawienia się tego utworu w grze jest fenomenalnie zaplanowany, bo gracz kompletnie się tego nie spodziewa. Pośród ubijania kolejnych trupojadów, leszych i południc, pośród krwawych jatek na pięści, pośród zatruwania się eliksirami i rozgrywania mało znaczących, choć cholernie wciągających partyjek w Gwinta, nagle wchodzimy do lokalu, w którym do naszych uszu po chwili docierają przepiękne – jednocześnie kojące, jak chwytające momentalnie za serce – dźwięki. I kiedy normalnie przewinęlibyśmy ten smętny fragment, tym razem, w tej grze, w tym momencie, nie jesteśmy w stanie tego zrobić. Tym bardziej kiedy docierają do nas słowa i znaczenie Wilczej Zamieci. Bo niespodziewanie okazuje się, że nie jest to zwykła ballada, lecz pieśń o skomplikowanym uczuciu między Geraltem (a wiec bohaterem, którym gramy i z którym się w dużym stopniu zżywamy, tworząc za sprawą podejmowanych wyborów, jego los) a Yennefer. Słuchamy i… wsiąkamy – niczym sam Biały Wilk, a także każdy inny gość knajpy, który znalazł się w niej w tamtym momencie. Autorką tekstu do utworu znanego też pod nazwą Pieśń Priscilli, jest Aleksandra Motyka i wspomina ona, że napisanie tych słów wcale nie było takie proste – pisała kilka razy, wszędzie, gdzie się dało, do momentu, aż każdy element i każde słowo idealnie do siebie pasowały. I cóż, trzeba przyznać, że wyszło znakomicie, bo słowa są dobrane perfekcyjnie, a takiego utworu nie powstydziłby się niejeden znany i ceniony poeta. Nie ma tu banału, nie ma pustego wzruszenia – jest za to opisana w w trzech strofach i refrenie wyjątkowa historią, którą żyli i pewnie jeszcze długo będą żyli tak czytelnicy prozy Sapkowskiego, jak i gracze, których oczarował świat stworzony przez CD Projekt Red, a niedługo być może także widzowie serialu. Kiedy do słów Motyki dołożymy przepiękną, wlewająca się prosto do serca muzykę Marcina Pryzbyłowicza i wokal Anny Terpiłowskiej, której głos idealnie pasuje do postaci Priscilli – otrzymujemy balladę idealną. I to nie tylko w grze, ale w ogóle. Ten moment podczs rozgrywki skradł zresztą serca wielu graczy, nie tylko moje. Dlaczego jednak utwór, który po raz pierwszy usłyszałam już jakiś czas temu, stał się ulubieńcem tego miesiąca? Cóż… Sama nie wiem. Przyczepił się do mnie na nowo jakiś czas temu i tak mi siedzi w głowie, że nucę go zarówno w myślach, jak i na głos, kiedy wychodzę z psem na spacer (proszę się nie martwić, tylko na terenach nieodwiedzanych przez ludzi). Dlatego nie było innego wyjścia i to własnie Wilcza Zamieć musiała zostać ulubieńcem listopada. Dodam jeszcze, że choć w Internecie znaleźć można wiele pięknych wersji tej ballady, to ja jednak mam wyjątkowy sentyment do tego pierwotnego wykonania, tego, które usłyszałam po raz pierwszy i które każdorazowo wzbudza we mnie największe emocje.

Pieśń Priscilli - "Wilcza Zamieć" (Wiedźmin III: Dziki Gon Soundtrack + tekst)


Fot.: Netflix, THQ Nordic,  20th Century Fox, Kino Świat, HBO, In Twilight’s Embrace/Left Hand Sounds, Bethesda, Chaosium Inc., 2K Games, CD Projekt Red

Write a Review

Opublikowane przez

Mateusz Cyra

Redaktor naczelny oraz współzałożyciel portalu Głos Kultury. Twórca artykułów nazywanych "Wielogłos". Prowadzący cykl "Aktualnie na słuchawkach". Wielbiciel kina, który od widowiskowych efektów specjalnych woli spektakularne aktorstwo, a w sztuce filmowej szuka przede wszystkim emocji. Koneser audiobooków. Stan Eminema. Kingowiec. Fan FC Barcelony.  

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Iwona Mózgowiec

Próbuje z różnym skutkiem zapracować na swoje nazwisko. Póki co, traktuje je jak przewrotny żart. Umie czytać i pisać. Z rachowaniem gorzej.

Małgorzata Kilijanek

Pasjonatka sztuki szeroko pojętej. Z wystawy chętnie pobiegnie do kina, zahaczy o targi książki, a w drodze powrotnej przeczyta w biegu fragment „Przekroju” czy „Magazynu Pismo”. Wielbicielka festiwali muzycznych oraz audycji radiowych, a także zagadnień naukowych, psychologii społecznej i czarnej kawy. Swoimi recenzjami, relacjami oraz poleceniami dzieli się z czytelniczkami i czytelnikami Głosu Kultury.

Michał Bębenek

Dziecko lat 80. Wychowany na komiksach Marvela, horrorach i kinie klasy B, które jest tak złe, że aż dobre. Aktualnie wiekowy student WoFiKi. Odpowiedzialny za sprawy techniczne związane z Głosem Kultury.

Jakub Pożarowszczyk

Czasami wyjdę z ciemności. Na Głosie Kultury piszę o muzyce.

Patryk Wolski

Miłuję szeroko rozumianą literaturę i starego, dobrego rocka. A poza tym lubię marudzić.

Mateusz Norek

Z wykształcenia polonista. Zapalony gracz. Miłośnik rzemieślniczego piwa i nierzemieślniczej sztuki. Muzyczny poligamista.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *