ulubieńcy lutego

Ulubieńcy miesiąca: luty 2021

Marzec zbliża się do połowy wielkimi krokami, najwyższy czas zatem, by nasi Ulubieńcy lutego ujrzeli światło dzienne. Luty jak to luty – dla wielu z nas jest to najbardziej znienawidzony miesiąc i wypada być wdzięcznym, że jest taki krótki. Większość z nas ma już dość zimy, a marzec, nawet jeśli jeszcze zimny, to już chociaż na papierze daje nam jakieś nadzieje na wiosnę. Czekamy więc z utęsknieniem na ciepłe podmuchy, przypominając sobie, co nas zaskoczyło w lutym, co sprawiło nam radość, wywołało dreszcze lub po prostu uprzyjemniło zimne lutowe dni i noce. Dziś w pakiecie mamy zarówno muzykę, jak i literaturę. Znajdziecie tu inspiracje dotyczące gier wideo, ale także tych, które trzeba rozłożyć na stole. Mówimy o spektaklu teatralnym i serialu. Słowem – do wyboru, do koloru! Czerpcie z tego garściami, bo my jesteśmy zadowoleni. W końcu nie bez powodu to nasi ulubieńcy lutego!

Mateusz Cyra

Amerykański raper NF jest dla mnie ciągle personą dość nieznaną. Kojarzę jego osobę, bo wielu zagranicznych YouTuberów, których kanały obserwuję, dość często wrzuca filmiki dotyczące jego piosenek. NF obił mi się także o uszy z prostego powodu – przez niektórych jest porównywany z Eminemem, a to zawsze zwraca moją uwagę. Sęk w tym, że nie wiedziałem, czy to porównanie bierze się tylko ze względu na kolor skóry, czy jednak chodzi tu o umiejętność pisania dobrych tekstów i dobre rapowanie. NF krążył gdzieś wokół moich radarów od mniej więcej trzech lat, ale nigdy nie zdecydowałem się wcisnąć „play” przy którejkolwiek z jego piosenek. Do czasów Clouds, które mną dosłownie pozamiatało. I teraz już wiem, że muszę znaleźć chwilę, żeby posłuchać chociaż jednego albumu w jego wykonaniu, bo ten singiel zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Zaskoczyło mnie przede wszystkim to, z jaką niesłychaną płynnością i lekkością NF przeskakuje ze swoim flow wraz z każdą zmianą melodii w piosence (a te następują średnio co 30, 40 sekund). Tekstowo jest dobrze, w kilku miejscach powiedziałbym, że nawet rewelacyjnie (choćby nawiązanie do Niezniszczalnego z Bruce’em Willisem lub cały fragment, w którym wymienia pozornie niepowiązane ze sobą rzeczy, żeby skwitować wszystko puentą „to niewiarygodne!”). Nie wiem też, czy to tylko moje skojarzenie, ale początek i koniec spięte są nolanowską klamrą, jeśli chodzi o brzmienie. Autentycznie ten podkład muzyczny brzmi, jakby był żywcem wyrwany z jakiegoś filmu Nolana. Jakby sama piosenka nie była świetna, dostaliśmy jeszcze genialny teledysk. Naprawdę warto obejrzeć. 


Wiktoria Ziegler

Jako że luty to najbardziej nielubiany przeze mnie miesiąc, poszukiwałam lektury-lekarstwa, która jakoś wynagrodzi mi zimowe męczarnie. Pozwólcie, że opowiem Wam, jak znalazłam książkę, która jest miodem na wszelkie zbolałe literacko serca. Coraz bardziej zaczęłam tęsknić za matematyką. Ta nostalgia pojawiła się na pierwszym roku studiów polonistyki. Zaczęłam szukać przyczyny tej arcydziwnej tęsknoty. Brakowało mi matematycznej harmonii, wzoru, pod który podstawię kilka cyfr i mam wynik. Zatęskniłam za zbiorami, podzbiorami, iloczynem i ilorazem. W zamian za to otrzymałam iloczas na gramatyce historycznej, oprócz tego jery, metatezy, palatalizacje… Gramatyka okazała się bardzo matematyczna, bo przecież jeśli za kimś lub za czymś tęsknimy, to chcemy go odnaleźć nawet w czymś obcym, byleby go tylko odnaleźć. Ja odnalazłam (ponownie) swoje uczucie do matematyki w literaturze tym razem! Jakże byłam zaskoczona, że ta kapryśna literatura, taka niezależna, często mnożąca skomplikowane pytania egzystencjalne podsunęła mi na talerzu matematykę. Całkiem niedawno w moje ręce (i od razu w serce) trafiła książka pt. Ukochane równanie profesora japońskiej autorki Yōko Ogawy. Głównym bohaterem jest tytułowy profesor matematyki, jego pamięć obejmuje jedynie 80 minut, później jakby wszystko zaczynało się od początku… no prawie wszystko, z wyjątkiem matematyki. Bohater nie pamięta swojej gosposi, ale potrafi jej wyjaśnić, czym są liczby bliźniacze lub liczby zaprzyjaźnione. To wspaniała odyseja przez trudną codzienność związaną z nieuleczalną chorobą, rozjaśniana przez przyjaźń i dobroć, ale również swoisty hołd oddany jedynej królowej nauk! Matematyczna pustka, którą czułam od liceum, została wypełniona aż po brzegi. Jak zwykle pomogła mi literatura, która nie tylko uczy życia, ale jak widać – całkiem nieźle idzie jej również z matematyką.


Patryk Wolski

Martwe duszeObiecałem sobie jakiś czas temu, że oprócz literatury współczesnej nadrobię również braki w tak zwanych klasykach. Tym razem padło na Mikołaja Gogola i jego Martwe dusze. Wybrałem lekturę w formie audiobooka, bo je również ostatnio zaniedbałem – a szkoda, bo bardzo polubiłem słuchanie książek. Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę, bo powieść Gogola doczekała się wybitnej interpretacji Andrzeja Szczepkowskiego. Lektor, jako przedstawiciel pokolenia przedwojennego, posługiwał się równie przedwojenną wymową, która na naszych ziemiach charakteryzuje się oczywiście przedniojęzykowym „L”. Przecież to wybitnie pasuje do opowieści o XIX-wiecznej Rosji! A przy tym Szczepkowski włożył w przeczytanie książki wiele energii, emocji i wrażliwości. Martwe dusze są na poły powieścią komediową, więc kabaretowe doświadczenie lektora tylko dodało audiobookowi uroku. Dialogi są przeczytane wyśmienicie, postacie wykreowane jak żywe, a narracja prowadzona intrygująco – nie mogłem przestać słuchać głosu Andrzeja Szczepkowskiego. A powieść? Bardzo przyjemna, lekka lektura o niejakim Cziczikowie, który przybywa do miasta N. i wprawia mieszkańców najpierw w zachwyt, a później w osłupienie swoją działalnością. Gogol trochę kpi sobie czytelnika, świadomie nabija go w butelkę oczywistymi kłamstwami, aby tylko opowiadana historia wydała się jeszcze bardziej absurdalna. Zdecydowanie warto nadrobić brak znajomości Martwych dusz, a już zwłaszcza w mistrzowskiej interpretacji Andrzeja Szczepkowskiego.


Magdalena Machała

Zawsze lubiłam filmy przyrodnicze. Takie zwyczajne, emitowane w niedzielę przed południem w telewizji, czytane niezmiennie przez Krystynę Czubównę. Pamiętam, że szczególnie podobały mi się te, które dotyczyły jednego konkretnego zwierzęcia i jego stada bądź rodziny. Lwica, na przykład, dostawała wtedy imię, stawała się bardzo konkretnym stworzeniem, nie tylko reprezentantką gatunku. Mogłam poznać jej sytuację, środowisko, dowiedzieć się, jak wygląda jej dzień, z czym musi walczyć. Kiedy kilka tygodni temu włączyłam pierwszy odcinek Naszej planety Davida Attenborougha na Netfliksie i zobaczyłam, że mogę zostać przy oryginalnym narratorze albo wybrać Czubównę. Spodziewałam się czegoś podobnego do tych spokojnych, niedzielnych seansów. Nic z tych rzeczy. Serial przerósł wszystkie moje oczekiwania. Twórcy Naszej planety podzielili narrację na kilka rozdziałów – dzięki temu możemy odwiedzić wraz z nimi lasy tropikalne, sawanny, pustynie, morza, oceany, słodkie wody, oba bieguny i oczywiście ich mieszkańców. Opowieść o nich w wykonaniu Attenborougha to prawdziwe kino akcji, które ogląda się niemal cały czas z zapartym tchem. A w tym serialu dech zapiera wszystko – od scen polowań, przez znakomicie dobraną do nich muzykę, która nadaje im dramatyzmu, po zdjęcia tak piękne, że niekiedy trudno uwierzyć, że są prawdziwe. O wszystkich mieszkańcach Ziemi mówi się tutaj z czułością i szacunkiem. Nasza planeta wskazuje na świat jako ogromną sieć powiązań, w której każdy, najdrobniejszy gatunek, ma znaczenie i żaden nie jest mniej ważny od innych.  I choć więcej tutaj grozy i przerażenia niszczycielskimi działaniami człowieka, informacji o gatunkach roślin i zwierząt zagrożonych wyginięciem, jest też promyk nadziei w postaci scen z miejsc objętych ochroną, w których odradza się życie.   

Nasza planeta | Oficjalny zwiastun (wersja rozszerzona) [HD] | Netflix


Jakub Pożarowszczyk

Luty 2021 na początku swego trwania nie zapowiadał się tak ciekawie. W drugiej połowie miesiąca, bez jakichkolwiek zapowiedzi, otrzymaliśmy nowe nagrania niegdyś black metalowej Furii i Nicka Cave’a, który to albumem Carnage zdaje się powoli wracać do swojej muzycznej normalności i skończył przepracowywać traumę po stracie syna. Za to ekipa Nihila powraca po pięciu latach z nowym materiałem. W międzyczasie zespół doświadczył pracy w… teatrze. Mianowicie chodzi o sztukę Stanisława Wyspiańskiego Wesele w reżyserii Jana Klaty wystawianą od 2017 roku w Krakowie, do której zespół przygotował muzyczne tło złożone z własnych kompozycji. To nie koniec artystowskich konotacji, bo album został nagrany W śnialni, czyli w katowickiej pracowni malarskiej Urszuli Broll i Andrzeja Urbanowicza.

Furia nie zaproponowała typowego black metalowego albumu, tylko słuchowisko przypominające teatr wyobraźni. Furii spodobało się występowanie na scenie i współpraca z teatrem, na albumie usłyszymy bowiem głosy aktorów z krakowskiego Teatru Starego. W ogóle black metalu na W śnialni jest na lekarstwo. Niegdyś lider Furii – Nihil – nazywał własną twórczość nekrofolkiem, ale i tego już chyba nie uświadczymy. Ślązacy zupełnie wymykają się jakimkolwiek szufladkom stylistycznym i należy dać sobie z tym spokój raz na zawsze. Album jest krótki, półgodziny – dwie kompozycje, w których dzieje się mnóstwo. Furia bawi się konwencją i słuchaczem. Właściwej warstwy lirycznej zasadniczo nie ma, jednak słowa są ważne na tej płycie. Polecam słuchać na słuchawkach, wtedy w pełni można się zaangażować w ten teatr. Starzy fani też znajdą coś dla siebie, bo gitarowe riffy, jak już zabrzmią z pełnią mocy, są nie do pomylenia z innym zespołem, a to, że obok tych riffów mamy wręcz dyskotekowy rytm? No cóż, jesteśmy na weselu. Weselu, na którym, nihilowe słowa –  weselmy się! – wydają się zwiastunem końca świata. Z drugiej strony, według słów jednego z aktorów występujących na płycie apokalipsa już trwa. A po drodze zgubicie się w labiryncie. Nic z tego nie rozumiecie? Słusznie, do opisania/zrecenzowania to jest bardzo trudny album, polecam więc po prostu zagłębić się w bogactwo muzyki, emocji, treści i formy, którą Furia zaprezentowała na W śnialni. Fantastyczne przeżycie.

FURIA w Śnialni [ALBUM STREAM]


Magda Kwaśniok

ulubieńcy lutegoNie wiem, jaka jest Wasza opinia na ten temat, ale dla mnie luty to taka niedziela wieczór całego roku, a jak wiadomo – nie ma gorszej pory w tygodniu niż właśnie niedziela wieczór. Nie żebym na co dzień słuchała szczególnie radosnej i żwawej muzyki – o takie rzeczy proszę mnie nie posądzać, niemniej w lutym nostalgia uderza mnie w jakiś szczególny sposób. W miesiącu sesji egzaminacyjnych trudno nie tylko o jakąkolwiek energię, ale i o czas na oglądanie, czytanie i nadrabianie nowości – stąd jedynym, na co mogłam sobie kulturalnie pozwolić w lutym, było przemierzenia odmętów Spotify. W tym roku z pomocą w znalezieniu depresyjnego klimatu przyszła mi Daria Zawiałow – alternatywna wokalistka dwa lata temu stworzyła bowiem playlistę o jakże znamiennym tytule Szeroki przekrój smutku i – co to jest za playlista! Aż przykro mi pomyśleć, że spędziłam dwie sesje bez tego miksu alternatywy, grunge’u i rockowych hymnów grającego cicho w tle. Zapraszam Was do zapoznania się z moim Szerokim przekrojem smutku – playlistą, którą tworzyłam z myślą o własnej selekcji najsmutniejszych piosenek na świecie. Jak artystka obiecała, tak też zrobiła, na playliście nie zabrakło bowiem rozstaniowych klasyków, jak Please please please, let me get what I want, kolejnego brytyjskiego symbolu lat 80. – The Cure, Beatlesów, PJ Harvey czy Radiohead. Daria Zawiałow nie zapomniała również o rodzimych artystach, zamieszczając na playliście nie tylko klasyki, jak Odchodząc Republiki czy mały fragment dyskografii Maanamu, ale i sięgając do nowszych wydań – jak na nostalgiczną playlistę przystało, nie zabrakło Artura Rojka, Dawida Podsiadły czy chyba najmłodszych na tej liście – duetu The Dumplings, z moją ulubioną piosenką z albumu Raj Przykro mi. Wokalistka do tego wszystkiego dodała jeszcze dwa utwory Bona Ivera, którego koncert jest jednym z moich największych muzycznych marzeń, Visions of Gideon Sufjana Stevensa z soundtracku do przepięknego filmu, Call me by your name – i tak stworzyła moją prywatną lutową ścieżkę dźwiękową. Jeśli obracacie się w nostalgicznych klimatach muzycznych, prawdopodobnie Szeroki przekrój smutku nie zdoła Was zaskoczyć, ale być może przypomnicie sobie o paru zapomnianych perełkach albo uzupełnicie wstydliwe braki w klasykach? Nawet jeśli znacie większość utworów, warto mieć je wszystkie w jednym miejscu. 


Magda Przepiórka

ulubieńcy lutegoJakoś tak całkiem niedawno, w jednym z dni lutego, obejrzałam Artystów. Stało się tak, gdyż Artyści pojawili się na Netflixie, więc narzuconą przez algorytm streamingowy – oraz, prawdopodobnie, własną pamięć – okazję wykorzystałam. Serial to z 2016 roku, polski, o teatrze i jego pracownikach opowiadający, choć nie tylko. Dzieje się tam wiele: jest groza, jest humor, jest groteska, są i elementy thrillera, a wszystko to bardzo przystępnie się z ekranu wybija. Szczerze, to dawno żaden serial ani film nie sprawił mi tak czystej, zwyczajnej kinofilskiej radochy. Przystępna to historia, zgrabnie łącząca telewizyjną, nierzadko kanciastą i nijaką formę z teatralnym rozemocjonowaniem. Często przerysowana, chwilami groteskowa, przebłyskami odrobinę karykaturalna. Nawet się w niej szacowne duchy wyjęte wprost z epoki romantyzmu pojawiają – i, co budzi podziw największy, brak tu momentów, fragmentów i chwil niezręcznych dla odbiorcy. Wszystko to, jakimś syntetycznym obrazowym cudem, spina się wyśmienicie i wychodzi na to, że Artyści to kawał dobrej, serialowej roboty. Robi to, co ma robić, angażuje widza, trzyma w napięciu, uśmiech – ba, śmiech nawet – wywołuje, jest fajnie. Miły i przystępny mariaż gatunkowy, który jest na tyle uniwersalny, że powinien przyciągnąć i tych, którzy z teatrem za bardzo się nie lubią. Artyści to 8-odcinkowa produkcja, której fundamenty – i zresztą nie tylko – stworzyli Monika Strzępka (reżyseria) oraz Paweł Demirski (scenariusz). Sam serial zaś stanowi zamkniętą historię, która powstała z okazji 250-lecia Teatru Publicznego w Polsce.

A że końcówka lutego jakoś tak melancholijnie sobie ze mną pogrywała, to chciałabym wspomnieć jeszcze o rzeczy jednej, acz dla mnie ważnej, bo cholernie uszy i sam łeb angażującej. Otóż Lykke Li nagrała swoją wersję kultowego hitu Glorii Gaynor z 1978 roku – I will survive. Wykonanie Lykke Li nie jest ani skoczne, ani energiczne, brak tu też jakichkolwiek elementów disco, którymi oryginał solidnie promieniował (i nadal wykonanie Gaynor kocham i uważam za jedno z moich ulubionych, jeśli chodzi o disco rytmy); jest powolne, rozciągnięte, raczej smętne, nierealne, delikatne i spokojne, a przy tym trafiające w ludzkie czułe punkty i gdzieś, w odległe/równoległe światy marzeń i snów przenoszące. Jest pięknie, świetny to wycinek dźwięków jest. 

Lykke Li - I Will Survive


Mateusz Norek

Gry komputerowe to medium, które niestety starzeje się bardzo brzydko. Jeśli tytuł nie posiada stylizowanej grafiki czy pixel artu, już po kilku latach od premiery ząb czasu boleśnie go naznacza. Dekada natomiast to dla gier prawdziwa wieczność, a właśnie taka cyfra wybiła niedawno kultowej produkcji studia Bethesda Skyrimowi. Kiedy natrafiłem na materiał o tej okrągłej rocznicy, z miejsca podjąłem decyzję o powrocie do świata The Elder Scrolls i cóż mogę napisać – to była cholernie dobra decyzja. Wizualnie gra nadal robi wrażenie, a niesamowity klimat wielkiego, otwartego świata i śnieżnego, górskiego Skyrim przyciąga praktycznie tak samo, jak w dzień premiery, te ponad dziesięć lat temu, kiedy rano pędziłem do sklepu po pudełkowe wydanie. Znowu godzinami zwiedzam opuszczone ruiny i jaskinie, plądruje forty i podziemne miasta krasnoludów, podziwiając, z jaką pieczołowitością zostały te lokacje wykonane i ile ciekawych historii kryją. Do dziś pamiętam wiele internetowych sporów i porównań dotyczących piątej odsłony The Elder Scrolls i wydanym w tym samym roku Wiedźminem 2, ale zawsze uważałem, że to zupełnie odmienne tytuły. Szczególnie dziwiły mnie zarzuty o słabej fabule Skyrim, bo wątek główny to tylko minimalny wycinek bogatej historii, którą oferuje gra Bethesdy. Mimo braku tego kinowego rozmachu, który charakteryzował Wiedźmina, w Skyrim też można natrafić na angażujące fabularnie zadania. Pamiętam dokładnie wrażenie, jakie zrobiła na mnie, dostarczona przez kuriera, karteczka z napisem „wiemy” i znakiem Mrocznego Bractwa; pamiętam, kiedy pierwszy raz otrzymałem misję od napotkanego daedrycznego boga. To cała masa ciekawych zadań i wątków, plus świetny environment storytelling, gdzie tylko od nas zależy, czy w niezbadanych katakumbach odnajdziemy notatki kryjące historię tego miejsca i być może wskazówki do jakiegoś ukrytego tam artefaktu. Warto też zaznaczyć, że do gry są tysiące modów, dzięki którym wizualnie i gameplay’owo może być to zupełnie inne doświadczenie. The Elder Scrolls V: Skyrim to nadal jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy rpgowy sandbox i nie mogę wprost uwierzyć, że przez dekadę od jego wydania nie doczekaliśmy się kolejnego, dużego tytułu The Elder Scrolls dla pojedynczego gracza. Pozostaje mieć nadzieję, że prace nad 6. odsłoną faktycznie trwają i już niedługo zostaniemy zaskoczeni konkretniejszymi informacjami, bo od krótkiej zapowiedzi, w której pokazano jedynie tytuł, minęły już niemal 3 lata. 


Małgorzata Kilijanek

Największe wrażenie w lutym wywarł na mnie spektakl Teatru Powszechnego – Bieguni w reżyserii Michała Zadary, którego retransmisję premiery udało mi się obejrzeć online. Jak sam tytuł wskazuje, jest to adaptacja powieści Olgi Tokarczuk, czytanej przeze mnie wielokrotnie i uważanej za wybitną. Nagrodzony literacką Nagrodą Nike i Międzynarodową Nagrodą Bookera zbiór opowieści dotyczy między innymi podróży, relacji międzyludzkich, nietypowych i codziennych doświadczeń oraz trwałości ludzkiego ciała i umysłu. Przede wszystkim tego, co w ruchu.

Michał Zadara przeniósł wyjątkowy styl i niełatwą strukturę opowiadań na deski teatru, a aktorzy w niesamowicie autentyczny sposób ukazali ich sens. Książki Olgi Tokarczuk to rodząca się przed naszymi oczami nowa klasyka nowej epoki – świata, który na dobre już odmówił nam spójności. I ta spójność już nawet nie jest przedmiotem tęsknoty; oswajamy się z rozpadem. – tłumaczy reżyser i nie sposób się z nim nie zgodzić. Widowisko teatralne złożone jest ze zdań autorstwa Tokarczuk, posiada Narratorkę (w tej fantastycznie stworzonej roli Barbara Wysocka) i przytacza opowieści zarówno w miarę aktualne, jak i historyczne. Szczególnym znakiem naszych czasów wydała mi się postać w maseczce chirurgicznej, a motyw podróży w innych, niepandemicznych okolicznościach z pewnością nie pozwoliłby na tę samą wielość interpretacji. Kiedy po raz pierwszy czytałam książkę jakieś dziesięć lat temu, planowałam swoje podróże po miejscach zapisanych na jej kartkach. Oglądając spektakl w lutym 2021 roku i słysząc te same słowa, zastanawiałam się, czy kiedykolwiek będę mogła jeszcze spokojnie wyruszyć w daleką podróż. Dzieło cechuje też wyjątkowa wnikliwość, zmienność i minimalizm. Zachwyca gra aktorska, scenografia oraz ścieżka dźwiękowa. Usatysfakcjonowani nim powinni być wszyscy wielbiciele wersji literackiej, jak i (prawdopodobnie) podchodzący do niej sceptycznie. Bieguni Zadary to wspaniałe, wciągające widowisko!


Sylwia Sekret

ulubieńcy lutegoKiedy spotykamy się ze znajomymi, stałym punktem tych spotkać jest granie w przeróżne gry planszowe i karciane. W zależności od tego, ile mamy czasu danego dnia, na co mamy ochotę i jak mocno chcemy porywalizować, ogrywamy Munchkina, Osadników z Catanu, Horror w Arkham (chociaż to już długo leży zakurzone, bo trzeba sobie zarezerwować na to cały dzień i całą podłogę), Dixit, Klub detektywów, Istanbul, Cyklady, Teotihuacan i inne. Kiedy chcemy zagrać w coś w miarę szybkiego, do piwka, co rozerwie nas, ale i zmusi do gimnastyki szare komórki, wybieramy Tajniaków. A przynajmniej wybieraliśmy do tej pory. Ale ostatnio w nasze ręce wpadła gra bardzo podobna, zatytułowana Daj namiar. I tytuł ten okazał się strzałem w dziesiątkę, bo nie tylko ma w sobie wszystko to, za co pokochałam Tajniaków, ale jednocześnie nie ma tego, co w owym tytule mogło czasem przeszkadzać. Mamy więc mnóstwo słów, z których powstać może mnóstwo kombinacji, mamy interakcję między graczami, którzy sprawdzają, jak dobrze znają siebie, swoje skojarzenia i tok myślenia, mamy dwa warianty gry: na czas lub na luzie, bez ograniczeń narzucanych przez klepsydrę. W przeciwieństwie do Tajniaków Daj namiar nie każe każdemu graczowi czekać na swoją kolej, co bywa frustrujące w momencie, gdy ty masz już hasło, a ten, którego teraz jest kolej, myśli nad swoim przez kolejne 15 minut, co sprawia, że pozostali zasypiają, gra się przeciąga i kończy się ją ze sfrustrowaniem lub znudzeniem. O co jednak w Daj namiar chodzi? Bo przecież nie wszyscy znają tę grę lub choćby wspominanych Tajniaków! Wytłumaczę pokrótce, bo niedługo pojawi się również pełna recenzja gry. W Daj namiar tworzymy każdorazowo, z losowych kwadratów ze słowami, siatkę haseł. Siatkę tę najprościej wytłumaczyć, porównując ją do tej, jaką znamy z gry w statki. Mamy więc B4, A2 itd. Pod B kryje się dla przykładu słowo POMARAŃCZOWY, a pod 4 MĘŻCZYZNA. Jeśli ze stosu pól wylosujemy B4 (tak, by inni nie widzieli), naszym zadaniem jest połączyć to hasło, czyli POMARAŃCZOWY MĘŻCZYZNA, jednym słowem tak, aby pozostali odgadli, które hasło wylosowaliśmy. W tym przypadku, rzucając np. triumfalnie: TRUMP. Możemy użyć w tym celu tylko jednego słowa. Jeśli się uda, układamy nasze B4 w odpowiednim miejscu, jeśli nie, kartonik odpada – w obu przypadkach od razu losujemy kolejne miejsce na siatce. Każdy mówi swoje hasło wtedy, kiedy znajdzie jakieś powiązanie, nie musi czekać na swoją kolej. I tak do samego końca, aż skończą nam się pola (albo czas). Gra jest bardzo szybka i dynamiczna, nie ma tu czasu na nudę, nie brakuje za to śmiechu i intensywnego główkowania. Świetna rozrywka na popołudnie, wieczór czy nawet do śniadania! Po każdej rozegranej rundzie od razu chciałam rozpoczynać kolejną, a to brzmi jak ulubieniec, prawda?

Fot.: Michał Bieliński / Teatr Powszechny, Tajfuny, Bethesda, Narodowy Instytut Audiowizualny, Pagan Records, Gandalf

ulubieńcy lutego

Write a Review

Opublikowane przez

Mateusz Cyra

Redaktor naczelny oraz współzałożyciel portalu Głos Kultury. Twórca artykułów nazywanych "Wielogłos". Prowadzący cykl "Aktualnie na słuchawkach". Wielbiciel kina, który od widowiskowych efektów specjalnych woli spektakularne aktorstwo, a w sztuce filmowej szuka przede wszystkim emocji. Koneser audiobooków. Stan Eminema. Kingowiec. Fan FC Barcelony.  

Małgorzata Kilijanek

Pasjonatka sztuki szeroko pojętej. Z wystawy chętnie pobiegnie do kina, zahaczy o targi książki, a w drodze powrotnej przeczyta w biegu fragment „Przekroju” czy „Magazynu Pismo”. Wielbicielka festiwali muzycznych oraz audycji radiowych, a także zagadnień naukowych, psychologii społecznej i czarnej kawy. Swoimi recenzjami, relacjami oraz poleceniami dzieli się z czytelniczkami i czytelnikami Głosu Kultury.

Jakub Pożarowszczyk

Czasami wyjdę z ciemności. Na Głosie Kultury piszę o muzyce.

Mateusz Norek

Z wykształcenia polonista. Zapalony gracz. Miłośnik rzemieślniczego piwa i nierzemieślniczej sztuki. Muzyczny poligamista.

Patryk Wolski

Miłuję szeroko rozumianą literaturę i starego, dobrego rocka. A poza tym lubię marudzić.

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Wiktoria Ziegler

Zastanawia się, pyta, poszukuje sensu.

Magda Przepiórka

Psychofanka Cate Blanchett, Dario Argento, body horrorów Davida Cronenberga, Rumuńskiej Nowej Fali i australijskiego kina. Muzyka to beztroskie, ale i mocniejsze polskie brzmienia – przekrój dekad 70/80 – oraz aktualne misz-masze gatunkowe w strefie alternatywy. Literacko – wszystko, co subiektywnie dobre i warte konsumpcji, szczególnie reportaże podróżnicze. Poza popkulturą miłośniczka wojaży wszelakich.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *