Pierwszy miesiąc 2019 roku już za nami. Czas więc podsumować to, czym udało się nas zachwycić w styczniu: czego słuchaliśmy, co oglądaliśmy, w co graliśmy, co czytaliśmy. Tym razem, o dziwo, nie króluje wcale Netflix, choć i on pojawia się, wymieniony przez jednego z naszych redaktorów. W tym miesiącu jest jednak wyjątkowo różnorodnie. Wśród naszych Ulubieńców znajdziecie zarówno audiobooka, grę, wystawę sztuki, serial animowany, płytę muzyczną, a także coś z poezji. Mamy nadzieję, że ten rok, jeśli chodzi o niespodzianki i zachwyty z dziedziny kultury, dopiero się rozkręca, a styczeń jest jedynie przedsmakiem tego, w czym będziemy mogli przebierać. Jesteśmy również ciekawi, jacy byli Wasi faworyci! A jeśli jesteście zainteresowani naszymi – zapraszamy do lektury i liczymy, że nasi Ulubieńcy stycznia podszepną Wam jakąś kulturalną perełkę, która i Was urzeknie.
Mateusz Cyra
Styczeń był miesiącem, w którym wreszcie miałem więcej czasu na oglądanie filmów. Jednak – paradoksalnie – nie o tej gałęzi popkultury chciałbym dziś mówić. Jakiś czas temu Storytel udostępniło pierwszą część cyklu o komisarzu Jakubie Mortce, zatytułowaną Podpalacz, autorstwa Wojciecha Chmielarza. Nie było to moje pierwsze spotkanie z autorem, ponieważ swoją przygodę z polskim pisarzem rozpocząłem od… opowiadania Portret kobiety nad brzegiem morza z antologii Opowiem Ci o zbrodni. Autor na tyle ujął mnie swoim nietuzinkowym podejściem do opowieści, że z miejsca wpisałem go sobie na szczyt listy “autorzy do nadrobienia”. Dlatego, gdy pojawiła się okazja, żeby posłuchać audiobooka (od Storytel Polska) w interpretacji Andrzeja Mastalerza, nie wahałem się ani chwili. W te pędy pobrałem audiobooka i korzystając z każdej wolnej chwili (z tej okazji mój pies przesyła merdające podziękowania w stronę pana Wojtka, ponieważ każdy nasz spacer był przeciętnie piętnaście minut dłuższy niż zazwyczaj), zagłębiałem się w świat wykreowany przez gliwickiego autora. I muszę przyznać – jestem oczarowany. Dawno nie miałem okazji zetknąć się z tak dobrą kreacją głównego bohatera w rodzimej literaturze. Odnoszę wrażenie, że Chmielarz przeanalizował każdy możliwy aspekt osobowości Jakuba Mortki i przelał to na papier, bo jego protagonista jest na tyle ludzki, na ile to możliwe. Komisarz Mortka to człowiek skomplikowany, o niespokojnej naturze, którego poznajemy w momencie, gdy jego życie jest pozornie ułożone, a tak naprawdę to jeden wielki bałagan. Praca w policji to z jednej strony jego żywioł, ale z drugiej to jedno z największych przekleństw, które doprowadziło do rozwodu z żoną oraz mieszkania w wynajmowanym pokoju. Pomijając głównego bohatera – intryga poprowadzona jest z największą dbałością i chociaż w kilku miejscach dostajemy wyraźne podpowiedzi (głównie dotyczące motywu) – element zaskoczenia pozostaje do samego finału. Jeszcze jedna rzecz jest warta uwagi w tym powieściowym debiucie Chmielarza – rewelacyjne dialogi. Andrzej Mastalerz również wykonał dobrą robotę, czytając tę powieść. Wyraźnie czuć, że szybko poczuł zarówno głównego bohatera, jak i całe dzieło. Jestem usatysfakcjonowany i czekam na kolejne tomy!
Paulina Markowska
W marcu do kin wchodzi film Kurier Władysława Pasikowskiego, który opowie historię Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Nie mogę się doczekać tej produkcji i jakby w odpowiedzi na mój głos 30 stycznia pojawił się utwór zaśpiewany (i napisany) przez Krzysztofa Zalewskiego Kurier. Albo jestem bardzo subiektywna, bo uwielbiam tego piosenkarza, więc dlatego piosenka od razu podbiła moje serce i muzyczne gusta, albo po prostu obiektywnie rzecz ujmując, ten kawałek jest naprawdę dobry. Świetny wokal Zalewskiego – ale to już chyba każdy jego fan wie.
Michał Bębenek
U mnie na miano ulubieńca miesiąca po raz kolejny zasłużyła gra. Gra doprawdy innowacyjna i poruszająca bardzo ważną kwestię. Mowa tu o Hellblade: Senua’s Sacrifice – produkcji wydanej przez niezależne studio Ninja Theory. Tytuł ten ma już na karku ponad rok, ja jednak poznałem go dopiero w zeszłym miesiącu (po raz kolejny za sprawą Xbox-owego abonamentu Game Pass). Wydawać by się mogło, że to zwykła przygodówka z elementami survivalu, lecz na temat Hellblade nie można powiedzieć nic bardziej mylnego. Już sama fabuła nie jest taka oczywista – przyjdzie nam kierować poczynaniami tytułowej Senui, celtyckiej wojowniczki, która po wojażach wraca do rodzinnej wioski, gdzie zastaje tylko zgliszcza i trupy, które zostawili po sobie wikińscy najeźdźcy. Wśród poległych znajduje się też ukochany naszej bohaterki, co jest dla niej olbrzymim ciosem i doprowadza ją na skraj już i tak kruchego zdrowia psychicznego. Senua w żaden sposób nie może pogodzić się z tym, co się stało, postanawia więc wyruszyć prosto do piekła Wikingów, gdzie zamierza stoczyć z Helą walkę o duszę swojego partnera. Największą siłą Hellblade jest całkowicie oryginalne i bezprecedensowe podejście do postaci, którą sterujemy. Senua cierpi bowiem na dość ciężką formę psychozy (nie mylić z psychopatią), a my odczuwamy to praktycznie w każdej sekundzie gry. Rzetelne podejście do chorób psychicznych w świecie gier komputerowych nadal jest tematem tabu, traktowane po macoszemu albo bardzo powierzchownie. Dlatego też twórcy z Ninja Theory naprawdę przyłożyli się do swojej pracy, konsultując praktycznie wszystko z lekarzami, psychiatrami, a także z osobami naprawdę cierpiącymi na tę przypadłość. Przez to Senua przemierzając kolejne poziomy Helheimu, zmaga się dodatkowo z własnymi demonami, a głosy w jej głowie praktycznie nie cichną (tutaj należy zaznaczyć, że w tę grę należy grać w słuchawkach, efekty dźwiękowe są bowiem nagrywane techniką binauralną, kiedy więc piszę o głosach w głowie – my słyszymy je razem z bohaterką, dobiegające ze wszystkich stron i doprowadzające do szaleństwa nie tylko Senuę). Co prawda scenariusz Hellblade z czasem robi się nieco powtarzalny (prawie każdy poziom to poszukiwania ukrytych runów potrzebnych do przejścia dalej oraz walki z coraz silniejszymi przeciwnikami), ale sama gra nie traci nic ze swojego niesamowitego klimatu. Właściwie do samego końca nie możemy być też pewni, czy Senua naprawdę przeżywa przygody (a właściwie koszmary) w Helheimie, czy też wszystko to rozgrywa się tylko w jej głowie. Hellblade jest także niesamowitym katharsis, podejmując temat głębokiej psychicznej traumy i radzenia sobie ze stratą. A na koniec, po obejrzeniu finału, możemy zobaczyć sobie jeszcze dokumentalny film na temat tworzenia tej gry oraz ogromu pracy i researchu wykonanego przez twórców – co dodatkowo podnosi wartość tego tytułu.
Małgosia Kilijanek
W styczniu udało mi się odwiedzić ciekawą wystawę w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, która zasługuje na miano Ulubieńca miesiąca. Zatytułowana Niepodległe. Kobiety a dyskurs narodowy trwała od 26 października 2018 roku do 3 lutego br. i podejmowała tematykę roli kobiet w dwudziestowiecznych narracjach narodowo-wyzwoleńczych. Prace dwudziestu dziewięciu artystek i artystów zwracały uwagę na brak obecności płci żeńskiej w narracjach historycznych oraz podważały powszechną męsko-centryczną wizję świata. Tym samym, poprzez skupienie się na ważnych wydarzeniach wieku XX w różnych punktach geograficznych, twórcy starali się zwrócić uwagę na rolę kobiet w niepodległościowych walkach oraz ich postrzeganie we współczesności.
Praca, którą chciałabym wyróżnić, to stworzona przez Sanję Iveković Gen XX, w której arystka przechwyciła estetykę reklamy i wizerunki modelek z reklam produktów luksusowych oraz wykorzystała strony chorwackich magazynów, by połączyć je z biografiami zapomnianych bohaterek II wojny światowej, partyzantek i żołnierek antyfaszystowskiego podziemia. Wyniesione na piedestał w czasach komunistycznej Jugosławii kobiety zostały zapomniane i usunięte ze zbiorowej pamięci czasów transformacji. Tym sposobem podchodząc do plakatu z modelką, odczytujemy: Nada Dimić. Charged with anti-fascist activities. Tortured and executed in Nova Gradiška in 1942. Age of the time of death: 19.
Dzieło Brytyjki Lubainy Himid (urodzonej w Sułtanacie Zanzibaru) Freedom and Change odwołuje się za to do dwuznaczności angielskiego słowa race, oznaczającego wyścig, a także rasę, i ukazuje postkolonialne odczytanie malowidła Picassa zatytułowanego Kobiety biegnące po plaży (wyścig) (1922). W jej pracy czarnoskóre kobiety w batikowych, afrykańskich sukniach podążają po usłanej ziarnami kawy ziemi, trzymając się za ręce. W pracy We will be autorka podkreśla, iż sukces walki z kolonializmem i apartheidem nie byłby możliwy bez pracy kobiet: aktywistek, żołnierek, ale też zwykłych organizatorek życia społeczności.
Interesującym eksponatem z rejonu Polski okazał się kolaż Zuzanny Janin (Wajda. Wałęsa. Ossowska.), przywołujący wydarzenia z 16 sierpnia 1980 roku, kiedy w trzecim dniu strajku dyrekcja Stoczni Gdańskiej zdecydowała się na częściowe spełnienie żądań strajkujących, zgadzając się na podwyżki. Lech Wałęsa postanowił zakończyć strajk, jednak trzy kobiety – Ewa Ossowska, Anna Walentynowicz i Alina Pienkowska – namawiały go do kontynuacji protestu, zamykając bramę stoczni. To dzięki nim strajk zakończył się 31 sierpnia podpisaniem porozumień sierpniowych. W swej pracy Janin zestawiła ze sobą dwa obrazy – historyczną fotografię upamiętniającą to wydarzenie i kadr filmu Andrzeja Wajdy Wałęsa. Człowiek z nadziei, który tę scenę rekonstruuje. Okazuje się, że o ile na fotografii do kontynuowania strajku nawołują Wałęsa i działaczka Ewa Ossowska, o tyle w filmie Wajdy obok Wałęsy stoi mężczyzna. Jak wskazuje artystka, ten pozornie niewinny gest zamiany jest w gruncie rzeczy dość powszechną praktyką usuwania kobiet z historii. Kolaż przywraca Ewie Ossowskiej należne jej miejsce: archiwalne zdjęcie otrzymuje nakładkę ze sceny filmu, a scena w filmie dostaje nakładkę w postaci autentycznej fotografii ze Stoczni.
Kolejną polską pozycją na wystawie jest zestawienie fotografii Dziesięć panien autorstwa Katarzyny Górskiej, przedstawiających nagie kobiety z ich wynikami USG, wskazującymi, że połowa z nich jest w ciąży. Artystka nawiązuje do problemu aborcyjnego podziemia, które powstało po wprowadzeniu zakazu o przerywaniu ciąży w 1993 roku.
W Oko Boga / Ciało Kobiety Jadwiga Sawicka zestawiła ze sobą sfery sacrum i profanum. W swoim malarstwie Polka podejmuje grę skojarzeniami i słowami, zwracając uwagę na kulturowe postrzeganie tego, co powszechnie uznawane za kobiece oraz męskie. W przytoczonym przypadku podkreśla, iż oko Boga i palec Boga nawiązują do idei boskiej mądrości i wszechmocy, a ciało kobiety ma konotacje dosłowne, odsyłające do cielesności i seksualności. Zestawienie to zwraca uwagę na nieprzejrzystość języka, a także dążenie dyskursów religijnych do coraz większej kontroli nad kobiecymi ciałami.
Poza wzmianką o dającej do myślenia wystawie MSN chciałabym podzielić się z Wami muzycznymi dobrociami. Pierwsza z nich to piękny album Misi Furtak – Co przyjdzie?, balansujący między mocnymi uderzeniami dźwiękowymi, a pełną subtelności muzyczną bazą. Dotychczas tworząca pod pseudonimem Misia Ff, współtworząca zespół Très.b i pojawiająca się gościnnie na płytach (choćby u Avant La Lettre, Wojtka Mazolewskiego) wydała pierwszy longplay sygnowany własnym nazwiskiem. Płyta z pytaniem w tytule to mieszanka tekstów po polsku oraz po angielsku, których oszczędność zapisu blednie w obliczu niesamowitego operowania głosem przez artystkę i zyskuje wyjątkową przestrzenność. Postarajcie wsłuchać się w instrumentalne tło, by sprawdzić, jak bardzo są to pochłaniające odbiorcę utwory. Obok delikatnych klawiszy goszczą wysublimowane pociągnięcia smyczków, gitary oraz sample. Przewodzi im minimalizm i dużo emocjonalności. To pozycja, której sama słuchałam już od premiery wielokrotnie i za każdym razem nie mam ochoty wybierać przycisku stop. Misia udowadnia, iż potrafi zdumiewać, zachwycać i… uzależniać. Ale to dobre uzależnienie, bardzo je polecam.
Na koniec jeszcze jedna muzyczna propozycja: Mary Komasa i jej singiel Palermo oraz piękny teledysk ukazujący nagranie w studiu S2 Polskiego Radia. Utwór zapowiada nadchodzący krążek Disarm. Staram się w nim jak najbardziej odsłonić emocjonalnie, jednocześnie przekazując słuchaczom potężny ładunek energii. Mam nadzieję, że tą piosenką uruchomię w ludziach ich najszczersze emocje. – komentuje go artystka.
Patryk Wolski
Feral Roots to najnowsza płyta Rival Sons i niech mnie kule biją, znowu udało im się nagrać świetną płytę. A nie zawsze ich krążek w całości przypadnie mi do gustu, bo na przykład takie Hollow Bones ani trochę mnie nie zaciekawiło. Właściwie już od pierwszego odsłuchania wyszukanego w sieci kawałka Too Bad wiedziałem, że czeka mnie solidna porcja rockowego grania – i nie pomyliłem się. Jestem jeszcze na etapie wsiąkania w kolejne utwory, ale sam fakt, że z dnia na dzień o coraz ich większej liczbie mogę powiedzieć “o, to jest fajne”, sprawia, iż czuję, że Feral Roots pozostanie ze mną na dłuższy czas – tak jak przegenialne Great Western Valkyrie. Do niedawna ten ostatni krążek uważałem za nie do pobicia, jeśli chodzi o dokonania Rival Sons, ale zaczynam się poważnie zastanawiać nad tym, czy ten status lidera utrzyma. Na najnowszej płycie zespół przechodzi sam siebie – Jay Buchanan pokazuje pełnię swojego głosu, raz ostro zawodzi, jakby zaraz miał sobie zedrzeć gardło, innym razem cudownie zwalnia tempo w bardziej bluesowych kawałkach i bawi się wokalem. Świetności nie ustępuje gitara i sekcja rytmiczna, co razem tworzy przepyszny przepis na album, który domaga się zapętlenia w słuchawkach. Zresztą, posłuchajcie sami:
Mateusz Norek
Nie chciałbym nazywać tego postanowieniem noworocznym, bo do takowych podchodzę bardzo sceptycznie, ale jednak obiecałem sobie w tym roku wrócić trochę mocniej do oglądania seriali. Mam już stały dostęp do Netflixa, więc moi najbliżsi ulubieńcy mogą być długą listą wstydu i zaległości, które powoli nadrabiam. Póki co moim absolutnym ulubieńcem stycznia, zostaje serial animowany BoJack Horseman. Tytuł już od dłuższego czasu budził moją ciekawość i mimo naprawdę sporych oczekiwań oraz tego, że to tak naprawdę pierwsza animacja dla dorosłych, po którą sięgnąłem, BoJack z miejsca mnie zachwycił. Historia przebrzmiałej gwiazdy familijnego sitcomu z lat 90., tytułowego humanoidalnego konia, który żyje przeszłością i nieudolnie próbuje odbudować swoją popularność i karierę, jest świetna na dwóch, z pozoru bardzo odległych, biegunach. Z jednej strony operuje niezwykle celnym humorem, obnażającym i komentującym wiele dzisiejszych problemów społecznych. Wyśmiewa świat celebrytów i konsumpcjonizm, czasem sięgając po naprawdę absurdalne żarty, które w połączeniu ze światem przedstawionym, zamieszkałym przez mówiące zwierzęta i ludzi, tworzy bardzo oryginalną mieszankę. Z drugiej strony pod warstwą komedii kryje się serial o sprawach bardzo poważnych i smutnych. BoJack Horseman ma tendencję do autodestrukcji i nienawiści do samego siebie, przez co nie potrafi być szczęśliwym, raniąc wszystkich wokół. Właściwie wszyscy bohaterowie mają jakiś problem: Todd nie umie znaleźć swojego miejsca w świecie, Princess Carolyn jest pracoholiczką, która rozpaczliwie szuka związku z kimś, kto ją zrozumie, a Diane ma problemy rodzinne. Paradoksalnie okazuje się, że mało lotny i naiwny, ale jednak życzliwy Mr. Peanutbutter jest jedyną postacią umiejącą cieszyć się życiem. BoJack Horseman ma zresztą sporo dobrze napisanych bohaterów, a sytuacje, w których znajduje się BoJack, kilka razy naprawdę solidnie chwyciły mnie za gardło. Zwłaszcza, kiedy w zachowaniu głównego bohatera dostrzegłem siebie. Ta osobliwa mieszanka dramatu i komedii, tworzy jeden z najciekawszych seriali, jakie widziałem w swoim życiu, i naprawdę warto dać jej szansę, nawet jeśli koncept wydaje się dziwny i być może mało interesujący. Ja obejrzałem póki co dwa sezony i już zabieram się za kolejny, tym bardziej że z tego co wiem, serial z każdą kolejną serią utrzymuje dobry poziom.
Sylwia Sekret
W styczniu za sprawą pewnego prezentu, który otrzymałam, udało mi się powrócić do poezji, na którą nie miałam ostatnio zbyt wiele czasu. Co więcej, powrót ten był najbardziej udany z możliwych, bo opierał się na dwóch tomach autorstwa mojego absolutnie ulubionego i najbardziej cenionego przeze mnie poety – Jacka Podsiadły. Same tomy to zresztą również sprawa nie byle jaka, bo ilość egzemplarzy, jaka została wydrukowana, jest naprawdę znikoma, w związku z czym niewiele osób może pochwalić się ich posiadaniem. I nie chodzi m o to, że ja zamierzam się chwalić – po prostu jestem niezmiernie szczęśliwa, że jestem wśród… tych szczęśliwców.
Z poezją Jacka Podsiadły spotkałam się już wiele lat temu, przez zupełny przypadek, odnajdując jakiś zagadkowy, niepodpisany autorem wiersz wśród licealnych papierów mojej starszej siostry. Ogromnie spodobał mi się tekst, ale wiele miesięcy zajęło mi ustalenie, cóż to za poeta go stworzył. Kiedy w końcu się dowiedziałam, zaczęłam czytać wszystko, co wyszło spod ręki twórcy Wychwytu Grahama i zakochałam się w jego wierszach. Poezja Podsiadły od tamtej pory towarzyszyła mi niezmiennie – zarówno pracę licencjacką, jak i magisterską pisałam, biorąc na tapet właśnie utwory jego autorstwa – i towarzyszy do dzisiaj. Wracam do niej i zaczytuję się raz po raz, często odkrywając ją w jakiś sposób na nowo. Ostatnio, jak wspomniałam, nie miałam zbyt wiele czasu, by zasiąść z jakimś ulubionym tomikiem (kogo ja chcę oszukać – każdy jego tomik jest moim ulubionym). Jednak kiedy w prezencie otrzymałam dwa tomy zbiorcze, Wiersze wszystkie – nie mogłam się powstrzymać i choć wokół mnie panował bałagan, a ja nie zrobiłam jeszcze w tym dniu nic, co miałam w planach, otworzyłam i zaczęłam czytać… i czytać… i czytać. I jak zwykle przepadłam. Czy więc do Ulubieńców stycznia mogło trafić coś innego niż właśnie Wiersze wszystkie? W dodatku poeta zrobił czytelnikom niespodziankę i każdy egzemplarz jest na swój sposób unikatowy, do każdego bowiem została dołączona kartka z zeszytu, z odręcznie napisanym wierszem! Wspaniała gratka dla fanów! Sama cieszyłam się jak dziecko.
Mam nadzieję, że również w lutym i w kolejnych miesiącach znajdę czas, by delektować się tymi wierszami. Nie raz zdarzało się, że mnie ratowały, kiedy potrzebowałam estetycznej ucieczki. I wiem, że uratują mnie jeszcze nie raz i że jeszcze nie raz się wśród nich schronię. I choć mam w swojej biblioteczce niejeden tomik Podsiadły – czy to jakiś nowszy, czy to również unikatowy egzemplarz oznaczony numerkiem 34 (przy nakładzie 36 egzemplarzy), w dodatku z życzeniami od samego autora (ja się nie chwalę, ja po prostu się cieszę) – każdy kolejny jest moim ulubieńcem i rarytasem. Czy mogłabym się w ogóle powstrzymać, żeby na koniec nie wrzucić jakiegoś utworu? Jednak nie wrzucę całości, bo i tak „tylko” fragment będzie dość długi; pochodzi on z wiersza Słynne ucieczki (ciągle jestem w W.) – oczywiście dedykowany Annie Marii.
Gdy strach w oczy mi zagląda, myślę: “Ty. Coś więcej niż kryjówka.
Balustrada nad urwiskiem, krzak na zboczu, wysypane miękkim piaskiem
dno. Żarówka przed oczami wiersza, który żywi się jej blaskiem;
aureola, przeciwpowodziowy wał przybity do mej głowy jak podkowy
przybijane do drzwi domów”. Gdy jak pan niewolnikowi
w zęby, w oczy mi zagląda strach, znać po nim
że wie: znowu go pokonam; i topnieje rozbrojony
ogniem, który we mnie płonie osłaniany przez twe dłonie.
Schronie mój, piorunochronie, falochronie, spadochronie:
gdy już w polu przed otwartą piersią wiatru klęknę nieprzytomnie,
przed pragnieniem, by tu wrócić, które jest jak strzał w tył głowy – chroń
mnie.
Z tego miasta gdy ma nastać niewidzialny słońca palnik
zapamięta mnie taksówkarz zbyt nerwowy.
W wystawowych oknach sklepów ty, coś więcej niż kryjówka
przed oczami wiersza, w tyle jego głowy.
Fot.: Storytel, Ninja Theory, Agora (źródło inf. o wystawie: MSN, cytat Mary Komasy: inf. prasowa), Low Country Sound, Netfllix