Wrzesień to taki miesiąc przejściowy – studenci jeszcze cieszą się wakacjami, ale uczniowie już walczą z klasówkami, pracami domowymi i ocenami. Ci, którzy się już nie uczą ani nie studiują, w zależności od pogody – albo myślami są jeszcze w urlopowych klimatach i trudno im przestawić się na jesienne tory, albo wręcz przeciwnie – z lubością wyciągają grubsze swetry, koce, zapasy herbat i stosy książek, komiksów i filmów, które czekały tylko na dłuższe wieczory. Może się więc okazać, że z naszych wrześniowych ulubieńców Wy, Drodzy Czytelnicy, znajdziecie coś, co umili Wam z kolei październikowe popołudnia i wieczory :). Wśród naszych faworytów jak zwykle nie zabrakło seriali, filmów i muzyki, ale znanazł się również serial animowany, balet, wystawa sztuki, serial w formie audio, a także tradycyjna powieść. Sprawdźcie więc, co w minionym miesiącu zauroczyło naszych redaktorów, jakie tytuły towarzyszyły im podczas pierwszych jesiennych dni i co z czystym sumieniem polecają i Wam. Mamy nadzieję, że znajdziecie tu coś, co Was zainteresuje. Zapraszamy do lektury Wrześniowych Ulubieńców!
Mateusz Cyra
Jeśli chodzi o seriale – to jakoś w tym miesiącu nie oglądałem nic na tyle wybitnego, by zachwalać to w tym miejscu. Filmowy wrzesień muszę uczcić minutą ciszy, natomiast jeśli chodzi o literaturę – tutaj mam już trochę większe pole manewru i nawet znalazłem coś, o czym warto napisać i czym warto podzielić się ze światem – Autor bestsellerów Marcina Ciszewskiego! Wciąż eksperymentalna forma w krainie polskich audiobooków (mimo iż istnieje od dłuższego czasu) zaskakuje mnie na każdym kroku, raz za razem pozytywnie. Nie dość że odcinkowy format jest miłą alternatywą, to jeszcze Storytel Polska wkłada naprawdę wiele starań w to, żeby te seriale audio były atrakcyjne dla odbiorcy i różnorodne – jeśli bowiem przejrzymy zakładkę Storytel Original, naszym oczom ukaże się imponująca lista tytułów – od powieści obyczajowych, dramatów, przez dreszczowce i powieści historyczne, na literaturze faktu i kryminałach kończąc. Do tego lista autorów (Marcin Ciszewski, Jakub Ćwiek, Jakub Małecki czy Krzysztof Piskorski) oraz interpretatorów (Maciej Kowalik, Krzysztof Gosztyła, Marcin Perchuć, Borys Szyc, Agnieszka Więdłocha czy Cezary Pazura) robią wrażenie i naprawdę jest w czym wybierać. Połowę września zdominował u mnie przywołany wcześniej Autor bestsellerów Marcina Ciszewskiego w interpretacji Cezarego Pazury. To opowieść w stylu tego, co oferuje serial Californication, jednak z mocniej rozbudowaną warstwą dramatyczną. Zostajemy wciągnięci w brudy show-biznesu i mamy okazję obejrzeć od drugiej strony świat znanych aktorów, pisarzy, wokalistów i wszelkiej maści celebrytów. Główny bohater to zadufany w sobie dupek, któremu udało się osiągnąć wszystko – ma status niekwestionowanego autora bestsellerów, ludzie zabijają się w kolejkach po jego nowości wydawnicze, a on sam czerpie z życia garściami. Sielankowe i pełne egoizmu życie zaburza diagnoza, która wywraca życie bohatera do góry nogami. Ciszewski stworzył dzieło proste, ale w tej prostocie właśnie tkwi siła. Polecam, bo to świetna rzecz. Więcej na ten temat pisałem tutaj. Niezdecydowanym przypominam, że w ramach promocji Storytel udostępnia 30-dniowy okres próbny na stronie Autor bestsellerów.
Drugim, zdecydowanie ważniejszym i długofalowym ulubieńcem jest płyta Kamikaze Eminema.
Po kompletnie innej, (przez co powszechnie uznanej za słabszą) płycie Revival, w której Marshall Mathers postanowił uderzyć w poważniejsze tony, pokazać się ze swojej dojrzalszej strony i trafić do dojrzalszego odbiorcy (który to, w jego mniemaniu, dojrzał wraz z nim) i jej kompletnie chłodnym przyjęciem – w artyście coś pękło. Ja sam znalazłem się w gronie narzekających (w pierwszych dniach uznałem krążek za małą katastrofę), by ostatecznie po kilkudziesięciu przesłuchaniach albumu Revival od deski do deski uznać, że wiem, co Shady chciał przekazać i osiągnąć tamtą płytą, ale niepotrzebnie wrzucił tam tyle popu. Zauważam jej wady, ale w życiu nie powiem, że jest to najsłabsza rzecz, jaką stworzył Eminem. W każdym razie – zimne jak polskie morze przyjęcie, nieustanny napór hejtu i wciąż powtarzane hasła, że “stary Eminem to było coś”, przy jednoczesnej narastającej popularności tak zwanego mumble rapu zaowocował czymś niesamowicie ostrym i pysznym, czyli właśnie albumem Kamikaze. Ta niespodziewana (dla muzyka) krytyka pobudziła złość i stała się przyczynkiem do autokrytyki ze strony Marshalla, który postanowił przykryć przeciętne absolutną petardą, przypominając ludziom o tym, czemu lata temu odbiorcy podzielili się na jego zaciekłych fanów bądź zagorzałych przeciwników. Ten krążek-niespodzianka ujrzał światło dzienne 31 sierpnia i bez absolutnie żadnej promocji natychmiastowo podbił wszelkie listy popularności, którą podsycały coraz liczniejsze filmiki-reakcje na YouTube. A prawda jest taka, że jest na co reagować, bo Slim jest zły i Slim ma bardzo ostre kły. Jak rapuje sam Em w piosence Fall: I can take all of you motherfuckers on at once! You wanted, Shady? You got it! i to chyba najlepsze i najbardziej skrótowe określenie tego, czym jest album Kamikaze. Eminem wrócił w swojej najostrzejszej, najbardziej szyderczej, obrazoburczej i niepatyczkującej się ze słuchaczem wersji. To kwintesencja Slima Shady’ego i jad wypluwany w każdym kolejnym wersie, ale nie jest to hejt dla hejtowania. Jako przedstawiciel (absolutnie topowy) lyrical rapu Eminem ustawia w szeregu popularnych ostatnimi czasy mumble raperów i dosłownie masakruje tych noobów, nie biorąc jeńców. Oczywiście mumble raperzy to nie wszyscy, z którymi Shady robi porządek, ale to polecam już odkryć na wlasną rękę. W każdym razie – jeśli Eminem w taki sposób znosi swoje porażki, to życzyłbym sobie, żeby częściej mu nie wychodziło! Już teraz wiem, że to jest album roku. Słucham tej płyty codziennie (last.fm pokazuje mi, że przesłuchałem ten album już 222 razy!) i co rusz odkrywam nowe smaczki, które gdzieś tam mi umknęły i co rusz łapię się za głowę nad kunsztem słownym tego szalonego białasa. To jest nieopisane, jakie on tworzy zbitki słowne i jak żongluje skojarzeniami. Miazga. W zasadzie mogę kopiować to, co właśnie napisałem, w następnych miesiącach, bo wiem, co zdominuje resztę 2018 roku ;).
Małgosia Kilijanek
Moim największym wrześniowym ulubieńcem stał się serial HBO, który w naszym Ulubieńcach gości już po raz trzeci. To chyba dobry pretekst, by po niego sięgnąć… Mowa o Ostrych Przedmiotach w reżyserii Jeana-Marca Vallée, miniserialu opartego na książce Gillian Flynn. Przedstawia on historię dziennikarki Camille Preaker (w którą fenomenalnie wcieliła się Amy Adams), otrzymującą od naczelnego zadanie napisania o morderstwach nastoletnich dziewczynek w swoim rodzinnym miasteczku, Wind Gap. Wyrusza więc w podróż do przeszłości, od której nie jest w stanie się uwolnić. Ciekawie skonstruowana fabuła i wyłaniające się z mroku kolejne poszlaki wskazujące na mordercę, w dusznej, ciężkiej atmosferze, wyjątkowo trzymają widza w napięciu. I choć dyskutować można o zakończeniu, nie poruszę tej kwestii, by zbyt wiele nie zdradzić. Dla jednych jest wręcz oczywiste, innych zaskakuje. Znalazłam się pomiędzy… Pewne jest jedno: finał Ostrych Przedmiotów potrafi wbić w ziemię. Tutaj przeczytacie, co sądzą o serialu Mateusz i Sylwia, a tu, jaką opinię na jego temat ma Magdalena. Muszę jeszcze wspomnieć, iż urzekła mnie ścieżka dźwiękowa wspomnianej produkcji. Wśród jej twórców figurują między innymi: Led Zeppelin, Ludovico Einaudi, Johnny Cash, The Acid (w składzie ze świetnym RY X), Agnes Obel, czy… Alexandra Stréliski. Zatrzymam się przy tej ostatniej artystce. W serialu można było usłyszeć choćby jej Plus tôt, utwór zapowiadający nadchodzący album – Inscape (premiera już 5 października). Pianistka o polskim pochodzeniu to jedna z niewielu kobiet w świecie muzycznego neoklasycyzmu; tworząca coś, co fascynuje i urzeka. Nie mam pojęcia, jak wiele razy wsłuchiwałam się w jej dzieła po obejrzeniu serialu. Jestem bardzo wdzięczna, iż na nią trafiłam i mogę mianować jej utwory kolejnymi ulubieńcami września.
Trzeci faworyt, którym chciałabym się podzielić, to wystawa BESTIA, BÓG I LINIA w warszawskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej, opowiadająca o twórczości rejonów Azji i Pacyfiku. Dzieła powiązane są z dynamizmem wschodnich przemian gospodarczych oraz religijnych, odnajdywaniem odmienności w różnych dziedzinach, a także z prześladowaniami, migracją, ekonomią. Bardzo szeroki zakres poruszanych na ekspozycji tematów pozwala na zastanowienie się nad kierunkiem, w którym zmierza cywilizacja, nie tylko Azji. Podczas zwiedzania można było odkryć nowe znaczenia przypisane materiałom, formom i symbolom.
Jednym z dzieł, które szczególnie zwróciło moją uwagę było Hamas? autorstwa Garimy Gupty z Indii, przedstawiające malowane węglem na bawełnianym płótnie cudowronki, endemiczne dla Nowej Gwinei rajskie ptaki. Praca artystki jest efektem lektur i badań terenowych dotyczących w szczególności handlu dzikimi zwierzętami, wraz z jego wpływem na społeczność oraz ekologię wyspy. Chętnie poleciłabym Wam w tym miejscu książkę dr. Andrzeja Kruszewicza – Hipokryzja. Nasze relacje ze zwierzętami, ale może wspomnę o niej jeszcze w kolejnych miesiącach. Obok malowidła na ścianie Muzeum nad Wisłą pojawiła się informacja, że wspomniany gatunek ptaka pod koniec XIX i na początku XX wieku sprzedawany był w Europie w wysokich cenach, a jego pióra stanowiły ozdobę damskich kapeluszy i oznakę wysokiego statusu. Ten brutalny handel wywołał jedną z pierwszych europejskich kampanii w sprawie ochrony środowiska, a warszawska wystawa okazała się mieć znaczące funkcje edukacyjne.
Barbara Wątek
Balet Giselle w Operze Wiedeńskiej
Myśląc o Austrii, często w pierwszej chwili nie zdajemy sobie sprawy, jak ważną rolę pełniła w historii Europy. Nie jest to Państwo, któremu na lekcjach historii poświęcamy dużo czasu. Jednak w dziejach świata przewija się ono nieustannie i kiedy zsumujemy sobie wszystkie małe informacje dostarczane nam w ciągu lat nauki, to wychodzi z tego nagle ogrom historii. Niezwykle ważna jest w Wiedniu kultura. Mnóstwo galerii, pod którymi wieczorami kłębią się tłumy ludzi podziwiających sztukę. Wiele muzeów, dom muzyki, liczne teatry i oczywiście Opera. Obok tej ostatniej nie można przejść obojętnie. To jeden z głównych punktów na turystycznej i kulturalnej mapie Wiednia. Swoje dzieła muzyczne wystawiali tam wielcy muzycy tacy jak Mozart, Salieri i Beethoven. Dziś, aby obejrzeć przedstawienie w Operze Wiedeńskiej, należy kupić bilet, którego cena waha się od 2 do ponad 200 euro. Te najtańsze sprzedawane są bezpośrednio przed przedstawieniem, przy bocznym wejściu do gmachu. Nabycie ich zapewnia miejsca stojące w specjalnie wydzielonej strefie.
Któregoś wrześniowego wieczoru wracając z całodziennego zwiedzania, jak zwykle przechodziłam koło Opery. Na chodniku pod jej murami siedział tłum ludzi stanowiący mieszankę narodowości z całego świata. W tłumie panowała prawie całkowita cisza, a wszystkie głowy patrzyły w jeden punkt. Było późno, ciemno, piękno opery jak co noc podkreślały setki świateł. Na środku ściany budynku, kilka metrów nad ziemią, wisiał wielki ekran. Wszyscy jak zaczarowani siedzieli lub stali, patrząc na tańczące baletnice. Podeszliśmy bliżej, usiedliśmy na zimnej ziemi, otulając się cieplej kurtkami ( późno-wrześniowe wiedeńskie noce bywają chłodne ) i również spojrzeliśmy na telebim. Na wielkim ekranie wyświetlana była transmisja na żywo, z przedstawienia baletowego wystawianego właśnie na deskach opery. Baletnice w krótkich tutu i baletmistrze w obcisłych getrach biegali, skakali, wykonywali piruety na czubkach point. Podczas występu nie padło ani jedno słowo, a jednak mowa ciała tancerzy, ich ekspresja i gra aktorska opowiedziały historię Giselle lepiej niż niejedna gawęda. Balet był czymś pięknym. Widzowie siedzieli na ziemi lub na ławkach, opierali się o latarnie, fontanny, budki i doniczki i wszyscy zostali zaczarowani. Historia Giselle to opowieść o wielkiej, nieszczęśliwej miłości – zniszczonej przez środowisko, podziały społeczne, nierozsądne decyzję i zawiść. Jest to historia tragiczna. Młoda, piękna wieśniaczka Giselle zakochuje się w księciu Albercie przebranym za wieśniaka. O jej rękę stara się również leśniczy Hilarion, bardzo zazdrosny o względy, jakimi dziewczyna obdarza jego rywala. W pewnym momencie demaskuje on przebranego księcia w obecności wieśniaków i oficjalnej narzeczonej Alberta Batyldy. Oszukana i zrozpaczona Giselle odbiera sobie życie szablą ukochanego. Książę również próbuje popełnić samobójstwo. Jest to bardzo smutna i wywołująca wiele różnych emocji legenda. Opowiada jednak o miłości, która pokonuje śmierć, przekraczając jej granice. Giselle nawet zza grobu chroni swego cierpiącego ukochanego przed niebezpieczeństwem. Losy Giselle i księcia Alberta nie kończą się szczęśliwie, jednak paradoksalnie koniec tej historii budzi w odbiorcy dziwne poczucie spokoju. To naprawdę piękna opowieść, która tamtego wieczoru, na chwilę zatrzymała w miejscu oszołomionych zwiedzaniem turystów z różnych stron świata. Wszyscy siedzieli na chłodnej ziemi przejęci i w skupieniu oglądali przedstawienie. To sztuka i balet połączyły obecnych tam ludzi. Jeśli więc chcecie zobaczyć przedstawienie w Operze Wiedeńskiej, ale za późno się zorientowaliście i nie ma już biletów, nie możecie sobie na nie pozwolić, stać przez cały wieczór lub po prostu nie macie ze sobą odpowiedniego stroju, to nic straconego. Opera wychodzi do ludzi i, mimo iż jej majestat jest cały czas onieśmielający, to wyprowadzenie sztuki wysokiej na ulicę zmniejsza dystans nie tyle między widzem a operą, co między nim a spektaklem. I choć nie będziecie siedzieć w czerwonym fotelu, nad wami nie będzie wisiał kryształowy żyrandol, a obok was nie usiądzie gentlemen we fraku i dama w perłach, to myślę, (choć to dziwne), że godnie zastąpi je płyta chodnikowa lub ławka, księżyc i masa zapatrzonych w ścianę opery ludzi chłonących sztukę.
Michał Bębenek
Miał być inny ulubieniec września, ale zupełnie niespodziewanie, z totalnego zaskoczenia, w ostatnich dniach miesiąca pojawiło się coś zupełnie innego. Wyświetlane tylko w małym studyjnym kinie (przynajmniej w Gdańsku) Tajemnice Silver Lake – najnowszy film Davida Roberta Mitchella, twórcy bardzo interesującego i klimatycznego horroru Coś za mną chodzi sprzed czterech lat. Film może nie jest idealny, ale z seansu wyszedłem oczarowany – klimat, muzyka i poziom absurdu połączonego z surrealizmem i całą masą nostalgicznej popkultury – mniej więcej tak można podsumować obraz Mitchella. To takie połączenie Davida Lyncha z geekiem do kwadratu. Fabuła Tajemnic Silver Lake opiera się na postaci Sama (w tej roli absolutnie fantastyczny Andrew Garfield) – gościa, który udaje, że pracuje i ma jakieś życie, podczas gdy tak naprawdę jego egzystencja polega na snuciu się po okolicach Hollywood, wpadaniu na dziwne, undergroundowe imprezy albo na przesiadywaniu w mieszkaniu (z którego lada dzień ma być eksmitowany za niepłacenie czynszu), gdzie wraz z kumplem gra w Super Mario Bros na oldskulowym SNES-ie. Sytuacja trochę zmienia się, kiedy poznaje nową sąsiadkę – piękną blondynkę Sarę (Riley Keough), jednak nie jest mu dane nacieszyć się tą znajomością, bo zaledwie po pierwszym wspólnie spędzonym wieczorze, Sarah znika, a jej mieszkanie jest całkowicie ogołocone. W Samie budzi się instynkt detektywa i rozpoczyna własne, nieporadne śledztwo, aby dowiedzieć się, co stało się z dziewczyną, a rzeczy i osoby, które napotyka na swojej drodze ocierają się o całkowity surrealizm i absurd. Każda sytuacja prowadzi do kolejnej, jeszcze bardziej zakręconej i w pewnym momencie siedzisz w kinie, zastanawiając się, jak bardzo jeszcze ten film cię zaskoczy, po czym robi to w zupełnie nieoczekiwany sposób. Jestem pewien, że nie każdemu ten film przypadnie do gustu i zapewne sporo osób będzie kręcić nosem, ja jednak byłem zachwycony. Atmosfera Tajemnic Silver Lake porwała mnie w stu procentach.
Patryk Wolski
W moim przypadku nie mogło być inaczej – BoJack Horseman wjechał z impetem do Netflixa z piątym sezonem i znowu pozamiatał na scenie komediodramatów. Zresztą, już czwarty sezon był na tyle traumatyczny, że można było się zastanawiać nad tym, czy jest jeszcze coś więcej pokazywać. Odpowiedź brzmi: tak, jest sens. Wszak powrót w rodzinne strony nie zakończył pogłębiającej się przecież depresji byłej gwiazdy małego ekranu, a otworzył nowe rany. BoJack, pomimo możliwości powrotu na szczyt telewizyjnej sławy, wciąż ucieka w alkohol i inne używki, raniąc przy tym najbliższych, a poniewczasie przybija go poczucie winy pogłębiające jego mizerny stan. Twórcy w jego wątku poszli o krok dalej, pokazując jeszcze potworniejsze zagubienie głównego bohatera, czego efektem jest piorunujący finał… Przedostatni odcinek to trzymający w napięciu majstersztyk, świetny montażowo kalejdoskop skrajnych uczuć, które miotają BoJackiem. Twórcy zresztą mogą pochwalić się kilkoma odcinkami, w których perspektywa znacznie zmienia odbiór wydarzeń, które w ostatnim czasie miały miejsce w serialu. Poznajemy rozpad związku Diane z Mr. Peanutbutterem od jej strony – bardzo smutny odcinek, w którym widać, że kobieta zbliża się niebezpiecznie blisko stanu BoJacka. Pojawił się również unikalny, statyczny odcinek, z charakterystyczną dla serialu humorystycznie ponurą pointą. Oczywiście humoru jest tu sporo – pojawiają się klasyczne dla serialu sytuacyjne gagi nawiązujące do różnych zwierząt, nie mówiąc już o niesfornym Toddzie, który zawsze wpadnie na szalenie kretyński pomysł. Ta różnorodność tylko pomogła serialowi, który wciąż sprawia wrażenie, że nie odcina kuponów od swojej popularności, chociaż życzyłbym sobie, aby cała historia została zamknięta w przeciągu najbliższych 1, 2 sezonów. BoJack Horseman to świetny serial, ale nawet najlepszą produkcję można zajechać poprzez zmęczenie materiału (i widza).
Przemek Kowalski
Jeśli w dowolnym miesiącu uda mi się wyróżnić jakiegoś faworyta, niemal na sto procent będzie to serial. Nie inaczej jest i tym razem, a na wystawienie przed szereg tym razem, zasłużył moim zdaniem, drugi sezon Netflixowego Amerykańskiego Wandala! Pamiętacie lub czy w ogóle znacie pierwszą odsłonę zeszłorocznego przeboju podbijającej świat platformy? W dużym skrócie: typowe amerykańskie liceum, 27 penisów narysowanych na autach kadry pedagogicznej i jedno pytanie – kto dopuścił się aktu wandalizmu?! Z pozoru, co by nie mówić, durny serialik z odcinka na odcinek przeradzał się w coś większego, a zabawa formą (American Vandal to poniekąd parodiowanie produkcji z gatunku True Crime, czyli stylizowanych na poważny dokument, ze świadkami, biegłymi itd.) zaczęła się sprawdzać. Sezon pierwszy można było określić jako co najmniej dobry, powstało jednak pytanie, czy ta sama sztuczka może udać się dwa razy. Tony Yacenda, Dan Perrault oraz Dan Lagana (twórcy serialu) odpowiedzieli głośno i wyraźnie: TAK, i da się to zrobić jeszcze lepiej!
Po kilku miesiącach od rozwiązania poprzedniej zagadki (warto podkreślić, iż oba sezony są oddzielnymi bytami i spokojnie można oglądać odsłonę numer dwa, bez znajomości Jedynki) okazuje się, iż dwójka szkolnych „detektywów” zdobyła ogólnokrajowy rozgłos (kapitalne jest to, że twórcy do końca trzymają się tego, iż wszystko co widzimy na ekranie, to zapis prawdziwych wydarzeń, stąd m.in. rozgłos zdobyty dzięki pomocy… Netflixa, który uprzejmie nagłośnił ich sprawę zeszłego roku), dzięki czemu mogą teraz wybierać i przebierać w kolejnych skandalicznych zgłoszeniach z całej Ameryki. Ich wybór pada na – zdawać by się mogło – jeszcze głupszą niż poprzednio i naprawdę… gównianą sprawę. Mianowicie uczennica jednej z katolickich szkół przesyła niepokojący materiał, w którym to jej szkolni koledzy padają ofiarami „żartownisia” mianującego się Gównianym Rabusiem. Osoba ta podczas lunchu w szkolnej stołówce dosypała do potraw środek przeczyszczający, powodując masową biegunkę! Kim jest nowy Amerykański Wandal i jaki cel mają jego mało ambitne „dowcipy”?
Wiem. Wiem, wiem, wiem, jak to wygląda i co może sobie myśleć dorosła, poważna osoba czytająca opis powyżej. Dno i kilometr mułu pod spodem, prawda? Nic bardziej mylnego! Powiem więcej – nie pamiętam, czy kiedykolwiek widziałem coś bardziej prawdziwego i tak celnie uderzającego w problemy nie tyle współczesnej młodzieży, ale i całego społeczeństwa. Nie, to nie żart, naprawdę tak napisałem o serialu parodiującym True Crime, który zaczyna się od zgłoszenia masowej sraczki. Nie będę spoilerował, napiszę więc tak – poczekajcie pierwsze trzy (półgodzinne) odcinki i dajcie szansę American Vandal 2, uwierzcie, że z komedii niskich lotów przerodzi się to w całkiem udany dramat, kryminał i strzał między oczy w obecne czasy. Polecam.
Paulina Markowska
Rzutem na taśmę, ale się udało. Moim wrześniowym ulubieńcem zdecydowanie zostaje Kler Wojciecha Smarzowskiego. Film budził kontrowersje już przed premierą, w kinach usuwano go z repertuarów. Jednak takiego zainteresowania ze strony publiczności dawno nie miał żaden polski film. Bilety wyprzedane na kilka dni przed premierą, wszystkie miejsca w salach kinowych zajęte, widzowie w różnym wieku i brawa na koniec seansu. Co jest takiego niezwykłego w tym filmie?
Do kin wchodzi film Kler, a duchowni już od razu oczerniają reżysera, a pokazy są wstrzymywane nie tyle w pojedynczych kinach, co w całych miastach. No bo jak on mógł tak nakłamać, w złym świetle przedstawić księży? A może tak nie jest? Chcesz zorganizować ślub albo pogrzeb? Ksiądz wyjmuje cennik i mówi ci, że organista weźmie tyle, a kościelny tyle; msza za zmarłego kosztuje tyle, ale za odprowadzenie na cmentarz trzeba dodatkowo zapłacić. No i jeszcze do tego „co łaska”.
Film Kler to jak dla mnie bez wątpienia (przynajmniej jak na razie) najlepszy film roku, choć przyznam szczerze, że mam z nim problem. No bo niby Smarzowski pokazuje alkoholizm, pedofilię, ustawianie utargów itd., ale jednocześnie ukazuje dobrą twarz duchowieństwa. Jakby istniał dobry i zły kler. Jednak ci dobrzy nie mają w zasadzie prawa głosu i są tłamszeni przez pozostałych. W filmie Kler jeden z księży podpala się podczas mszy na placu. Ludzie ustawiają się wokół niego, tworząc trójkąt, w którym na samym środku krzyżem leży płonące ciało. Całość przypomina boskie oko. Ta scena pozostanie w mojej głowie na długo, bo pokazuje skrzywdzonego człowieka, którego nikt nie chce wysłuchać, aby nie narazić siebie na jakąkolwiek kompromitację. Jeśli ktoś jest osobą wierzącą, to wie, że Bóg patrzy i osądzi tych wszystkich ludzi, kiedy przyjdzie na to czas.
Moja ocena filmu: 8/10. Jednak czegoś mi tam brakuje, choć sama nie do końca wiem czego. Jednak bez wątpienia pozostaje fakt, że jest to odważny film, który porusza ważne w XXI wieku sprawy społeczne i polityczne. Takiego kina potrzeba nam w Polsce. I takich twórców, którzy nie boją się powiedzieć głośno tego, co myślą.
Jakub Pożarowszczyk
Riverside –Wasteland
Z różnych przyczyn wrzesień był dla mnie straconym miesiącem jeśli chodzi o konsumpcję dóbr kultury, więc w tym miesiącu mój ulubieniec trochę będzie wybrany po linii najmniejszego oporu, co nie oznacza, że w normalnych warunkach comeback Riverside nie zostałby wybrany na to zaszczytne miano…
Nie będę ukrywał, bałem się tej płyty jak diabli, szczególnie, że moim ulubionym elementem składowym muzyki Riverside była gitara nieodżałowanego Piotra Grudzińskiego. Mariusz Duda ze spółką mieli zadanie niezwykle trudne, zacząć swoje artystyczne życia od nowa po tragedii, która ich spotkała. Nie mam zamiaru również udawać, że Wasteland stanie się moją ulubioną płytą Riverside. Mimo iż od pierwszych dźwięków doskonale wiemy, o jaki zespół chodzi, to w muzyce tria zmieniło się sporo i to nie tylko w warstwie gitarowej, który to instrument przejął sam Duda z niewielką pomocą gości. Bardzo szanuję to, że muzycy zdecydowali się nie zatrudnić gitarzystę grającego w podobnym do Grudnia stylu, tylko postarali się pójść w innym kierunku, który nie zawsze mnie jednak, jako słuchaczowi i fanowi, odpowiada, jak chociażby w psychodelicznym, retro-rockowym The Struggle For Survival. Ogólnie rzecz biorąc, całość skąpana jest w mroku, przepełniona jest emocjami. Czuć w nagraniach niedawną przeszłość, mimo że tematyka Wasteland ogólnie oscyluje w klimatach postapo i chyba to właśnie będzie największym atutem nowej muzyki Riverside. Nadmienić należy, że zespół chętniej sięga, aniżeli na ostatnich płytach, po formy akustyczne, jak chociażby cudowny Guardian Angel z fenomenalnym barytonem Mariusza Dudy, który konsekwentnie rozwija się jako wokalista, niejednokrotnie zaskakując mnie na przestrzeni całej płyty.
Nie ma sensu się rozpisywać, Wasteland niewątpliwie jest albumem udanym, będącym nowym początkiem dla Riverside, nakreślającym nieco, w jakim kierunku podąży zespół. Stał się rzutem na taśmę (premiera nastąpiła 28 września) moim ulubieńcem września, ale i w październiku często ląduje w odtwarzaczu, pomimo pewnych niedoskonałości.
Marla Magdalena
Hereditary. Horror w reżyserii Ari Astera kompletnie zawładnął moim umysłem na niemal cały wrzesień, na co najlepszym dowodem jest lista osób, które wysłuchiwały moich zachwytów nad tą historią. Filmy grozy oglądam od dzieciństwa, jakoś zawsze ciągnęło mnie do strasznych opowieści, które powodowały znacznie częściej przyjemny dreszczyk grozy niż poważną traumę (chociaż jednak teraz, z perspektywy czasu, nie polecałabym np. filmu W mroku pod schodami Wesa Cravena małym dziewczynkom – z doświadczenia). W każdym razie komuś, kto przez ostatnie lata naprawdę widział ogrom horrorów, włącznie z klasykami gatunku i offowymi produkcjami, trudno jest się czymś zachwycić. I nagle pojawia się Hereditary. Dziwny, niepokojący, przejmujący i straszny.
Trailer nie obiecuje niczego szczególnego. Normalny dom, zwyczajna rodzina, gdzieś może jakaś tragedia w tle, chociaż trudno nie zauważyć ciekawych ujęć. Łatwo się domyślić, że będziemy mieli do czynienia z opętaniem lub nawiedzeniem. Na pewno złowrogie siły będą miały w tej historii udział. I muszę przyznać, że to jeden z nielicznych trailerów, które nie tylko do filmu zachęcają (jak było w moim przypadku), ale także chronią widza przed bardzo mocnym spoilerem. W skrócie mamy do czynienia z rodzinną tragedią, która sama w sobie ma głębszą tajemnicę, która mnie – miłośniczkę takich historii – nie tylko oszukała, ale i przeraziła, i zachwyciła jednocześnie. Prawdopodobnie film ten zrobił na mnie tak ogromne wrażenie przez okultystyczną poniekąd tematykę (która akurat mnie straszy najmocniej), ale nie tylko. Ostatnia sekwencja scen jest czymś świeżym dla mnie w filmach grozy, chociaż całość i tak przypominała niesamowicie klimatyczny film Don’t look me now (1973) z Donaldem Sutherlandem (w pewien sposób nawet tematyka jest podobna). Zakończenie tego filmu to trochę jazda bez trzymanki i nie zdziwiłabym się krytycznym głosom. Dla mnie była wyjątkowa i w zasadzie przesądziła o tym, że to właśnie ten film stał się moim absolutnym, wrześniowym faworytem. Do tego cudowna Toni Collet, świetny Alex Wollf (miał tutaj naprawdę trudną rolę, ale podołał w moim mniemaniu na 105%!) i miła niespodzianka w postaci uwielbianej przeze mnie w Opowieściach podręcznej Ann Dowd. No i muzyka, która idealnie współgrała nie tylko z samą historią, ale nawet poszczególnymi kadrami. Głośna, momentami agresywna. Perfekcyjna. Jeżeli więc ktoś będzie miał okazję obejrzeć ten film mrocznym październikowym popołudniem albo najlepiej wieczorem, to serdecznie, z całego horrorowego serca, polecam.
PS na potrzeby tego tekstu włączyłam trailer jeszcze raz. I ciarki nadal się pojawiają. Niech to będzie kolejny argument za tym, jakie reakcje wywołuje ten film.
Magda Kwaśniok
Są produkcje, filmowe czy też muzyczne, które bez żadnej wątpliwości zrewolucjonizowały kulturę masową, a nawiązania do nich spotykamy niemal na każdym kroku. Jeśli o tych pionierach mówimy, nie sposób nie wspomnieć o ukochanym dziecku Davida Lyncha – serialu, który rozpalił wyobraźnię całego pokolenia lat 90. i który tak głęboko wrósł w świadomość milionów widzów, że pozostaje nie tylko symbolem całej generacji, ale fundamentem wszystkiego, co dobre, a znane z Netflixa, HBO i innych tego typu platform. Mowa oczywiście o perypetiach mieszkańców Miasteczka Twin Peaks, które już na początku lat 90. urosły do rangi kultowych dzieł telewizji. Jakim cudem, mimo wielu opinii o ponadczasowości tej produkcji i liście innych seriali, które z Miasteczka czerpały garściami, zapoznałam się z jednym z symboli późnej młodości moich rodziców dopiero na początku września tego roku? Jeśli mam być szczera, połączenie dreszczowca, którego osią fabularną jest morderstwo, z modną w ówczesnym czasie operą mydlaną i elementami paranormalnymi, wydawało mi się wręcz niestrawne. Teraz nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zwrócić honor i wszelkie należne zaszczyty panu Lynchowi i przyznać się do błędu… No ale cóż, lepiej późno niż wcale, prawda? Okazuje się bowiem, że Miasteczko Twin Peaks to faktycznie serial nietuzinkowy i niepowtarzalny, dzięki czemu pokonując dość sporą konkurencję, zasłużył na zaszczytne miano mojego ulubieńca września. Zacznijmy jednak od początku. Akcja dzieła Marka Frosta i Davida Lyncha rozgrywa się w tytułowym miasteczku, gdzieś na samej północy USA, które dla takiego mieszczucha jak ja wydaje się absolutnym końcem świata. Jak już wspomniałam, niemal sielankowym życiem spokojnej społeczności wstrząsnęło morderstwo jednej z nastolatek, Laury Palmer. Ciche małomiasteczkowe życie, które legło w gruzach po straszliwej zbrodni/zaginięciu nastolatka/dziecka… Fanom Riverdale, Stranger Things czy Dark opis fabuły powinien zabrzmieć całkiem znajomo, prawda? Można więc zapytać, co wyróżnia produkcję Frosta i Lyncha na tle innych, młodszych, a więc być może lepiej zrealizowanych seriali. Od razu zdradzę, że lista zalet, świadczących o wyższości produkcji z lat 90., jest przynajmniej tak długa, jak długi jest spis mieszkańców Miasteczka Twin Peaks – twórcy, jak to w operze mydlanej, zadbali o to, by każda z postaci dostała odpowiednio dużą ilość czasu antenowego, dzięki czemu serial ten jest zbieraniną ciekawych i oryginalnych charakterów. Frost i Lynch, przez pryzmat życia uczuciowego i emocjonalnego, ukazali motywacje kierujące bohaterami przy określonych działaniach, dzięki czemu fabuła serialu rozwija się w całkiem naturalny, a także, w przeciwieństwie do wspomnianego Riverdale, logiczny i konsekwentny sposób. Na osobne wyróżnienie spośród bohaterów zasługuje agent Cooper (w tej roli fantastyczny Kyle MacLahlan) – moja osobista bratnia dusza, z którą połączyła mnie destrukcyjna miłość do kawy. Nie wiem, jak zgorzkniałym człowiekiem trzeba być, by nie polubić sympatycznego i nieco ekscentrycznego funkcjonariusza FBI, który choć przyjezdny, szybko zaskarbił sobie sympatię mieszkańców, zresztą z wzajemnością. Postacie, do których nie sposób się nie przywiązać, w połączeniu z niesamowitym klimatem, którego nie da się opisać inaczej niż prostym sformułowaniem “dzieło Lyncha”, sprawiają, że jest to pozycja obowiązkowa dla wszystkich fanów… Czegokolwiek. Wierzcie mi, zupełnie jak po seansie Buntownika z wyboru, otworzą Wam się oczy i na każdym kroku będziecie widzieli, jak ogromny wpływ na popkulturę mieli mieszkańcy Twin Peaks.
Martyna Michalska
Od pierwszego dnia miesiąca dokładnie wiedziałam, co znajdzie się przy moim nazwisku na liście ulubieńców września. Wtedy to miałam okazję zobaczyć Coco, hitową animację, która słusznie zgarnęła w zeszłym roku dwa Oscary. I… zakochałam się. We wszystkim, co zobaczyłam i usłyszałam. Począwszy od przepięknej animacji, przez rewelacyjną ścieżkę dźwiękową (nie wiedziałam, że Agata Kulesza ma tak fenomenalny głos!) i genialny dubbing, a kończąc na najważniejszym, czyli samej tematyce. Pixar ma niesamowitą umiejętność mówienia o rzeczach cholernie ważnych w sposób, który potrafi ująć zarówno dzieciaki, jak i dorosłych widzów. I tak historia Miguela, chłopca, który kocha muzykę i z nią pragnie związać swoją przyszłość, ale przez rodzinę nie za bardzo ma możliwość zrealizownia swojego pragnienia, powoli zaczyna poruszać coraz ważniejsze i cięższe tematy – porzucenie rodziny, czy bycie zapamiętanym po śmierci. I robi to w sposób taki, że nie sposób nie zapłakać podczas seansu przynajmniej raz (ja miałam całe oczy czerwone od łez). Po zobaczeniu Odlotu nie sądziłam, że jakikolwiek film będzie w stanie mnie poruszyć tak bardzo. No i proszę. Coco znalazło się w pierwszej dziesiątce najwyżej ocenianych przeze mnie filmów i do tej pory polecam go każdemu, nawet osobom, które animacji nie oglądają. Jeśli Wy nie mieliście jeszcze okazji zobaczyć tego arcydzieła, to zachęcam gorąco. Pozycja, bez dwóch zdań, obowiązkowa.
Sylwia Sekret
Tym razem mam dwóch ulubieńców – serial i książkę. Co więcej – totalnie od siebie różne. Obydwa tytuły jednak są bezpośrednio lub w pewien sposób kontynuacją czegoś.
Na pierwszy ogień niech pójdzie serial, bo to pewnie naszych czytelników mimo wszystko interesuje bardziej. Fani tej produkcji po połknięciu niewielkiej ilości odcinków pierwszego sezonu czekali cały rok na nową odsłonę, ale w koncu się doczekali i – oczywiście – było warto. Drugi sezon niezwykle lubianego przeze mnie serialu Atypowy w żaden spsób nie ustępuje pierwszemu (o nim zresztą możecie więcej poczytać TUTAJ). Zawiedzeni mogą być jedynie ci, którzy w hicie od Netflixa szukają głównie rozrywki i humoru, bo najnowsze odcinki zawierają w sobie więcej dramatyzmu i stawiają bohaterów przed trudniejszymi wyborami i sytuacjami życiowymi. Dla mnie to jednak plus, bo Atypowy nigdy nie miał być serialem stricte komediowym o zwykłej, zwariowanej rodzince, z której przygód będziemy się zaśmiewać. Ten serial przede wszystkim opowiadać ma o zmaganiach Sama, u którego w wieku kilku lat swtierdzono spektrum autyzmu, a także o jego rodzinie, na którą taki stan rzeczy również wpływa – wręcz w sposób olbrzymi. Drugi sezon to przede wszystkim próba zmierzenia się głównego bohatera z dorosłością i wyborami, jakich ta od niego wymaga; opowieść o Casey, która nie tylko musi zmagać się z nową szkołą i rówieśnikami, ale także musi zrozumieć własne potrzeby – zarówno psychiczne, jak i te cielesne; to również historia kobiety i mężczyzny, którym niezwykle trudno zacząć do nowa, kiedy wyrządzone zostały już znaczące krzywdy. Drugi sezon ogląda się świetnie i naprawdę szkoda, że ma on tak niewiele odcinków. Pozostaje kolejny rok czekać na nowe epizody. W tak zwanym mędzyczasie natomiast można zachęcać do obejrzenia tych, którzy jeszcze tej wyjątkowej produkcji nie oglądali.
Nie wiem, czy ktoś pamięta, ale w ulubieńcach maja (kiedy to było…) pisałam o pewnej książce, z którą zapoznałam się w formie audiobooka. Chodzi mi o powieść autorstwa Fredrika Backmana Pozdrawiam i przepraszam, o której obszerniej pisałam TUTAJ. Kiedy okazało się, że jedna z trzecioplanowych postaci (niewzbudzająca zresztą na początku naszej sympatii), Britt-Marie, otrzymała miejsce w swojej własnej powieści tegoż autora, zatytułowanej Britt-Marie tu była, wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Z tą lekturą zapoznałam się już w bardziej tradycyjnej formie i pożarłam ją w niecałe dwa dni. Historia wciągnęła mnie niemiłosiernie, do tego wzruszyła do łez i rozbawiła. Jest to wyjątkowa i przepiękna lektura pokazująca, że każdy może zacząć swoje życie na nowo w dowolny momencie, ale nie zapominająca także o tym, że nigdy nie będzie to łatwe, a przyzwyczajenia, które wyrobiliśmy w sobie przez wiele lat życia, nie znikną nigdy ot tak sobie. Britt-Marie to wyjątkowa bohaterka, a malutkie, niemal zapomniane przez ludzi i bogów Borg, to wyjątkowe miasteczko. To, co się tam wydarzy, a także bohaterowie, których poznamy (głównie dzieciaki, kochające piłkę całym sercem, i na czymś, służącym im za boisko, zapominające choć na kilkadziesiąt minut o swoich problemach i podłym życiu), zostają z czytelnikiem na naprawdę długo. Britt-Marie tu była, to powieść, do której będę wracać na pewno, i którą będę polecać swoim znajomym tak często, jak tylko będzie się dało. Jeśli jesteś osobą, która nigdy nie rozumiała fenomentu piłki nożnej – tak samego grania, jak i fanatycznego kibicowania… być może jest to właśnie ta publikacja, która choć trochę pomoże ci to zrozumieć. Ale to przede wszystkim opowieść o życiu, o tym, że każdemu człowiekowi trzeba dać szansę i że, co najważniejsze, musimy ją dać sami sobie. W chłodny jesienny wieczór ta książka rozgrzeje niejedno serce (nieważne – męskie czy damskie), a nie leży nawet w pobliżu jakiegoś romansidła czy historii miłosnej. Polecam gorąco!
Fot.: Universal Music Polska, Vienna State Opera, Storytel, Gutek Film, Netflix, Kino Świat, Mystic, Monolith Films, HBO, Pixar, Sonia Draga