Wrzesień 2019 roku za nami. Dziewiąty miesiąc roku, tak znienawidzony przez dzieciaki, przyniósł nam sporo popkulturowych przyjemności i pozwolił odkryć mnóstwo intrygujących tytułów, którymi z przyjemnością się teraz z Wami dzielimy. Ci, którzy się już nie uczą ani nie studiują, w zależności od pogody – albo myślami są jeszcze w urlopowych klimatach i trudno im przestawić się na jesienne tory, albo wręcz przeciwnie – z lubością wyciągają grubsze swetry, koce, zapasy herbat i stosy książek, komiksów i filmów, które czekały tylko na dłuższe wieczory. Może się więc okazać, że pośród wrześniowych ulubieńców Wy, Drodzy Czytelnicy, znajdziecie coś, co umili Wam z kolei październikowe popołudnia i wieczory :).
Sprawdźcie więc, co w minionym miesiącu zauroczyło naszych redaktorów, jakie tytuły towarzyszyły im podczas pierwszych jesiennych dni i co z czystym sumieniem polecają i Wam. Mamy nadzieję, że znajdziecie tu coś, co Was zainteresuje. Zapraszamy do lektury Wrześniowych Ulubieńców!
Małgosia Kilijanek
Wrzesień obfitował u mnie w sporo kulturalnych odkryć zasługujących na znalezienie się w naszym cyklu. Na wstępie wyróżnię kilka muzycznych pozycji, czyli: płytę Moriah Woods Old Boy, której premiera odbyła się 14 września, remix Finka utworu HVOB, koncert związany z premierą płyty Miniatura grupy Blauka i wydarzenie wręcz historyczne (czemu, wyjaśnię w dalszej części): występ Dawida Podsiadły i Taco Hemingwaya na Torwarze.
Moriah Woods, urodzona w Colorado, a obecnie mieszkająca w Polsce artystka porusza się w swej twórczości na granicy dark-folku oraz rocka. W swym najnowszym wydawnictwie Old Boy zawarła duży ładunek emocjonalny i przesłanie, że każda ludzka historia i ból są wyjątkowe, ale nie są rzadkością i da się im zaradzić. To historia zainspirowana zmaganiem się z uzależnieniem i depresją, jakich doświadczył jej ojciec, zmarły w 2017 roku w wyniku komplikacji spowodowanych chorobą psychiczną oraz uzależnieniem. Projekt Moriah rozpoczął się jako osobista próba poradzenia sobie z bólem i żałobą po stracie bliskiej osoby, a przerodził się w potrzebę podzielenia się i pomocy innym osobom, które zmagają się z problemami podobnymi do tych, z jakimi zmagał się jej ojciec. Old Boy porusza, a jego dziewięć utworów to obowiązkowe pozycje na playliście tej jesieni.
Nad remixem Finka zbyt długo rozwodzić się nie będę. Dotyczy on utworu Bloom zespołu HVOB tworzonego przez Paula Wallnera i Annę Müller – ich eksperymentalnej elektroniki, z domieszką downtempo. Bardzo polecam również obejrzenie teledysku, który stanowi krótki reportaż o zakazie jazdy na rolkach w Ugandzie, który uzasadniany jest tym, że umiejętność ta może pomagać bandytom i złodziejom w łamaniu prawa.
Blauka to zespół założony przez Georginę Tarasiuk, autorkę tekstów i muzyki, oraz Piotra Lewańczyka – basistę i producenta muzycznego. Ich debiutancki album Miniatura stanowi zbiór dziesięciu utworów w duchu „retrospektywnego rocka rekreacyjnego” – jak sami określają swój styl. Premiera płyty odbyła się 27 września w warszawskiej Miłości na Kredytowej, gdzie zespół w pełnym składzie zaprezentował na żywo każdy utwór, wraz z bisem i dodatkiem: zaskakującym coverem utworu Wszystko mi mówi, że mnie ktoś pokochał (dotąd nucę: Pukajcie ze mną, bo wiem na pewno, że nikt nie kocha mnie.). Miniatura to zbiór kompozycji o nieoczywistych formach i brzmieniu, nawiązujących do lat 60. i 70. oraz big beatowej stylistyki. Teksty autorstwa Giny opowiadają o marzeniach i życiowych wątpliwościach, a także często w sposób humorystyczny traktują o otaczającej nas rzeczywistości. Mogłyby z pewnością stać się autonomicznymi bytami literackimi. Na żywo wyjątkowo oczarowały mnie charyzma oraz głos Georginy, który wybrzmiewa jeszcze lepiej niż na perfekcyjnie dopracowanym krążku. Jestem pod jej ogromnym wrażeniem i bardzo serdecznie zapraszam Was na koncerty Blauki, gdyż warto przekonać się o tym, jak wspaniale zespół prezentuje się na żywo.
A ona kocha go
Zawzięcie jedynie za rękę
A on kocha ją zażarcie
Utknęły mu słowa w gardle
W ostatni weekend minionego miesiąca, 28 września, na Stadionie Narodowym odbyły się dwa koncerty stanowiące jedno wydarzenie, podczas którego Taco Hemingway połączył siły z Dawidem Podsiadłą. Dlaczego określiłam je historycznym? Do tej pory żaden polski artysta nie zagrał solowego koncertu na PGE Narodowym. Hemingway i Podsiadło zgromadzili pod sceną 60 tysięcy odbiorców, a pierwszy na scenie pojawił się Taco, by zaprezentować repertuar z Pocztówki z WWA., a także poprzednich krążków (Następna Stacja również wybrzmiała, w wersji skróconej, a liczyłam na to, że kilkanaście dni po otwarciu nowych stacji linii M2 usłyszymy na Narodowym innowacyjną edycję tekstu, z rozszerzeniem o stacje: Szwedzka, Targówek Mieszkaniowy, Trocka). Uważam jego występ za całkiem dobry support, ze świetnymi wizualizacjami i nieco gorszym nagłośnieniem niż w drugiej części wydarzenia. Do Szcześniaka dołączyli w wybranych momentach: Quebonafide, Pezet, Otschodzi, Rosalie. Dawid Podsiadło rozpoczął występ od Nie ma fal (a stadionowa publiczność oczywiście fale tworzyła) i zaprezentował mieszankę aranżacji, które można było usłyszeć podczas Małomiasteczkowej Trasy i Wielkomiejskiego Touru, między innymi: Matyldę, Dżins, Najnowszy Klip, Nieznajomego, a także Projekt 19, który wykonał, zasiadając przy fortepianie, by następnie w tym samym miejscu zagrać i zaśpiewać Nie Kłami. Bonusem w setliście była interpretacja Co mi Panie dasz Bajmu, a także gościnne pojawienie się na scenie Korteza i Krzysztofa Zalewskiego, którzy towarzyszyli Dawidowi w wykonaniu hymnu Męskiego Grania 2018, czyli Początku. W pierwszej połowie koncertu, w przerwie między utworami, na telebimach zagościł krótki komunikat dotyczący problemu zmian klimatycznych, stworzony przez Podsiadłę:
Nie ignorujcie tego tematu, szukajcie informacji. Mamy teraz naprawdę łatwy dostęp do wielu artykułów, do prac naukowych od ludzi, którzy się tym zajmują całe życie, na co dzień i mogą bardzo precyzyjnie powiedzieć, jakie te zmiany są, jakie są ich konsekwencje. Skorzystajmy z tego. Oglądanie kotków jest mega słodkie, to jest super, ale warto też skorzystać z internetu po to, żeby się czegoś dowiedzieć i wykorzystać tę wiedzę. – wybrzmiało.
Wydarzenie zakończyła rozgrywka Taco vs Dawid w ping-ponga, a w jej trakcie na widownię wypuszczone zostały ogromne, świecące na kolorowo balony. Finałem było Tamagotchi z płyty projektu Taconafide, w którym oprócz Taco i Quebo, swoją partię wyśpiewał Dawid:
Spisz swój testament i mi wyślij DM’em / Mogę być kim pragniesz, ale byle bez ciebie
Kiedyś śniły mi się chmury, dzisiaj śni się internet / Tylko pić, jeść, spać znowu w żyłach ten tercet
Filmowo, moim wrześniowym faworytem są (Nie)znajomi w reżyserii Tadeusza Śliwy, którzy w kinach zagościli 27 września. Miałam możliwość obejrzenia ich wcześniej, by podzielić się z Wami recenzją. Film to polska adaptacja scenariusza włoskiego komediodramatu Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie, ale nie jest on zwykłym remakiem, a ideą osadzoną w polskich realiach. W polskim dziele przy kolacji spotyka się grupa przyjaciół i przez wzgląd na to, że nie dają im spokoju powiadomienia w telefonach, pada pomysł zagrania w nietypową grę. Gracze muszą czytać na głos przychodzące wiadomości oraz rozmawiać z dzwoniącymi w trybie głośnomówiącym. Początkowy, mały entuzjazm siedzących przy stole coraz bardziej niknie, gdy okazuje się, do czego może prowadzić ujawnienie cudzych sekretów, a z pozoru przyjemne spotkanie przeradza się w dalekie wyjście poza strefę komfortu. Po więcej zapraszam Was do wspomnianej recenzji, gdyż moi wrześniowi Ulubieńcy i tak mają już długość umownie ponadnormatywną.
Korzystając z wyjazdu urlopowego, odwiedziłam księgarnię w największej galerii handlowej na świecie – w Dubai Mallu. Miejsce to zwie się Books Kinokuniya i odniosłam wrażenie, że może to być największy na świecie odpowiednik naszego Empiku (choć mogę się mylić, we wszystkich księgarniach świata nie byłam), o którym w opisie na stronie galerii można przeczytać, że posiada w zbiorze więcej niż pół miliona książek, a także tysiące magazynów po angielsku, arabsku, japońsku, francusku, niemiecku i chińsku. W dziale poezji trafiłam na Dawn Lanuzę, filipińską pisarkę, tworzącą współczesne romanse, fikcję oraz wspomnianą poezję. Zerknęłam w jej tomik z 2016 roku The Last Time I’ll Write About You, który od razu po wydaniu własnym nakładem został numerem 1 Amazon’s Hot New Releases i przez rok był bestsellerem. Jej zbiór wierszy umieściłabym na półce obok Rupi Kaur, znanej z krótkich, poetyckich form dotyczących kobiecości, cielesności, bólu oraz miłości. W lutym 2019 roku ukazały się kolejne wiersze Lanuzy zebrane w You Are Here, dotyczące umiejętności dawania sobie kolejnych szans. Może brzmi to ckliwie, ale można w jej zbiorach znaleźć całkiem interesujące treści. Z ciekawością będę śledzić losy tej młodej autorki.
Dawn Lanuza
LESSON
I’m tired of missing out
So I made a point to forget you
But it gets exhausting
Once you learn:
Forgetting is just another form of remembering.
Poza nowością, w Kinokuniya trafiłam również na coś, co bardzo mnie ucieszyło: śliczne wydanie tomiku Here Wisławy Szymborskiej, z wierszami po polsku i po angielsku w tłumaczeniu Clare Cavanagh i Stanisława Barańczaka. Poza tym, na regale z powieściami znalazłam anglojęzyczne wydania dzieł Olgi Tokarczuk: Flights oraz Drive Your Plow Over the Bones of the Dead. Je również polecam (choć w języku polskim: Bieguni i Prowadź swój pług przez kości umarłych), wszystkie trzy wymienione pozycje są moimi ponadczasowymi ulubieńcami.
Mateusz Cyra
We wrześniu miałem chyba tylko jednego ulubieńca. Była nim Adix, która oczarowała mnie swoim debiutanckim albumem, zatytułowanym Adix gotuje. Moje konto na last.fm pokazuje, że słuchałem jej łącznie 170 razy i dzięki temu była najczęściej słuchaną przeze mnie artystką września! Wyprzedziła nawet Eminema (o 11 piosenek, ale zawsze!), co w moim przypadku zdarza się niezwykle rzadko.
O tym naprawdę udanym debiucie pisałem bardziej szczegółowo w reaktywowanym ostatnio cyklu Niewinni czarodzieje i to tam odsyłam zainteresowanych. Tutaj dodam tylko, że Adix zaserwowała naprawdę solidny kawałek rapu. I wracam do tej płyty z przyjemnością.
Po namyśle mam jednak jeszcze jednego – dość nietypowego – ulubieńca. Jest nim… Edward Norton wcielający się w rolę Jackiego Tellera w filmie Rozgrywka. Zdecydowanie swoją rolą przyćmił Marlona Brando oraz Roberta DeNiro, którzy swoje role odegrali po prostu prawidłowo. Rozgrywka wpisuje się w nurt heist movie, ale zdecydowanie nie należy do najlepszych dzieł tego podgatunku. W zasadzie, gdyby nie Norton, byłby to film, który wyparowałby z umysłu chwilę po seansie, ponieważ dla obytego widza fabuła jest dość przewidywalna. Norton kreuje tu postać młodego, pewnego siebie i przez co nieco pyszałkowatego złodzieja, który od wielu miesięcy buduje sobie grunt, żeby z sukcesem ukraść pewien bezcenny przedmiot. W tym celu udaje upośledzonego umysłowo sprzątacza i łatwość, z jaką Norton lawiruje między tymi dwiema postaciami, budzi podziw. Wyczyny aktora możecie obejrzeć na Netflixie.
Michał Bębenek
U mnie we wrześniu znalazła się aż dwójka ulubieńców. Pierwszy z nich to Fear Inoculum, wyczekiwany od kilkunastu lat, nowy album zespołu Tool, czyli coś, na co nadzieję stracili już niemal wszyscy. Nie od dziś bowiem wiadomo, że temat kolejnej, po 10 000 Days, płyty przez cały ten czas stanowił w internecie temat memiczny i był źródłem nieskończonej ilości żartów (zjawisko to można było śmiało porównać z Georgem R.R. Martinem, który wciąż nie może skończyć Wichrów zimy). Ten się jednak śmieje, kto się śmieje ostatni, a powód do zadowolenia mają teraz chłopaki z Toola, bowiem Fear Inoculum to naprawdę udany album. Słychać, że Adam Jones, Justin Chancellor i Danny Carey nie próżnowali przez te 13 lat, spokojnie cyzelując dźwięki składające się na Fear Inoculum, które później Maynard James Keenan, w swoim stylu, okrasił tekstem. Co więcej, nie dajcie się zwieść pierwszemu ani nawet drugiemu przesłuchaniu. Ja sam po pierwszym razie stwierdziłem: to na to czekałem tyle czasu?? Po drugim razie doszedłem do wniosku, że coś jednak w tym jest, a po trzecim byłem już zakochany w albumie. A wszystko przez to, że wadą i jednocześnie zaletą Fear Inoculum jest fakt, że ta płyta po prostu brzmi jak Tool. Trudno uznać to za zarzut, bo przecież to ciągle ci sami ludzie, jednak po 13 latach człowiek jakoś spodziewa się, sam nie wiem czego, jakiejś muzycznej rewolucji? Dźwięków, których nikt jeszcze nie słyszał? Stąd moje początkowe „gdzieś to już słyszałem”. Gitarowe riffy Jonesa są bardzo charakterystyczne i brzmią jak niemal na każdej innej płycie Toola, podobnie jak bas Chancellora. Teksty MJK nadal uderzają w konsumpcjonizm i głupotę ludzi, jednocześnie modląc się o potop, który pochłonie to wszystko w cholerę (różnica w stosunku do wcześniejszych albumów jest taka, że tym razem Maynard przestał śpiewać o swojej matce, skupiając się bardziej na aktualnej polityce i rządach Trumpa). W każdym razie, na płytę składa się siedem długich (naprawdę długich!), pełnoprawnych utworów, wspomaganych przez trzy nieco krótsze interludia i praktycznie każdy z nich wpada w ucho i chce słuchać się go kolejny raz i kolejny, i kolejny… Wiadomo, że po takim czasie budowania napięcia, oczekiwania fanów były ogromne i sprostanie im to niełatwe zadanie. Jeśli jednak jesteście wśród malkontentów, którzy na Fear Inoculum narzekają, dajcie tej płycie szansę, przesłuchajcie ją jeszcze kilka razy. 10 000 Days też nie od razu powaliła na kolana, a z czasem stała się klasykiem.
Drugim z ulubieńców jest trzeci, finałowy sezon serialu LEGION. Choć w sumie, w tym momencie mógłbym już napisać o tym tytule jako o całości. LEGION to coś, czego ja osobiście w telewizji jeszcze nigdy nie widziałem. Ten serial jest tak oryginalny i stosuje tak niecodzienne rozwiązania, że autentycznie oglądałem kolejne odcinki z otwartą z zachwytu (i zdziwienia) gębą. Noah Hawley – twórca – wziął pomysł wyjściowy, który przecież jest adaptacją komiksu Marvela, i zrobił z nim coś tak niesamowitego, że czapki z głów. Pierwowzorem LEGIONu jest historia wyjęta z kart komiksów o grupie X-Men. Tam tytułowy Legion, czyli David Haller, to niezwykle potężny mutant – telepata klasy omega, którego moc jest niemal nieograniczona (na tyle, że potrafi kreować i zmieniać rzeczywistość). Lecz jednocześnie David cierpi też na poważne problemy psychiczne i jego mentalna stabilność jest na tyle niepewna, że stanowi zagrożenie dla świata. W komiksie próbują go powstrzymać X-Meni wraz z dzielnym Profesorem Xavierem na czele. Profesor czuje się szczególnie odpowiedzialny za zaistniałą sytuację, gdyż David jest jego synem. Mniej więcej tak to wygląda w telegraficznym skrócie, lecz to, co z całą tą historią zrobił Hawley, to już zupełnie inna bajka. Przez dwa poprzednie sezony prowadził nas do tej spektakularnej konkluzji i pomyśleć, że ja naiwnie wierzyłem, że genialna animowana finałowa walka z sezonu drugiego to już szczyt kreatywności twórców! Cóż, myliłem się. Nadal są chwyty znane z dotychczasowych odcinków – muzyczne (musicalowe) przerywniki, poplątanie rzeczywistości, świetna gra aktorska i idealnie dobrany soundtrack. Lecz oprócz tego jest też o wiele więcej (głównie za sprawą Switch – nowej postaci, która zmienia w zasadzie wszystkie reguły), miejscami produkcja ociera się nawet o prawdziwie przerażający horror. W końcu pojawia się też wielki nieobecny, czyli wspomniany już Charles Xavier (w tej roli naprawdę dobrze wypadł Harry Lloyd, którego zapewne kojarzycie jako Viserysa z Gry o tron). Bardzo żałuję, że to już koniec, lecz mam nadzieję, że Noah Hawley jeszcze pokaże swój unikalny styl w niejednej produkcji. Już jako zamknięta całość, LEGION zdecydowanie wskakuje do mojego top 3 seriali wszech czasów.
Ania Sroka-Czyżewska
Kiedy postanowiłam obejrzeć serial Niewiarygodne to, muszę przyznać, że początkowo zrobiłam to dla Toni Colette. Ta niesłychanie utalentowana aktorka w serialu Netflixa? Jasne, czemu nie. Przecież już mieliśmy do czynienia ze świetnymi aktorkami, które na małym ekranie potrafiły wykrzesać role, po którym krytykom i widzom brakowało słów (w ubiegłym roku taką aktorką była Patricia Arquette, która otrzymała w 2019 roku Złotego Globa za rolę w Ucieczce z Dannemory, a podziwiać ją mogliśmy w równie świetnym serialu The Act), więc jasne stało się, że kinowe gwiazdy i nawet zdobywczynie Oscara mogą i z powodzeniem grają w serialach i miniserialach. Opis serialu jest raczej prosty i nie sugeruje takiego ładunku emocji, jaki nam finalnie serwuje. Ot, kolejna dawka dramatu, śledztwa i starcia policji w poszukiwaniu przestępcy. W Niewiarygodnych jednak pokazane nam zostaje coś, czego raczej nie chcieliśmy widzieć, a dyskomfort pojawiający się w nas już na początku, rośnie z odcinka na odcinek. Ofiara staje się po raz kolejny ofiarą w kontekście przeżywania od nowa swoich traum, staje się też w końcu niechcianym szkodnikiem, który ciąży policji i społeczeństwu, a nawet, o zgrozo, bliskim i przyjaciołom. Wszyscy wokół powątpiewają w to, co stało się Marie (Kaitlyn Dever). Czy widz też wątpi? Poszczególne sceny zbudowane są tak, aby zasiać w każdym ziarno niepewności. Bo czy tak zachowuje się ofiara gwałtu? – pytały siebie matki zastępcze dziewczyny, które, jak wynika z ich rozmowy, też były w przeszłości ofiarami nadużyć. Dodatkowo, powoli odkrywane są karty z przeszłości dziewczyny, która, jako część systemu, skazana była na wieloletnią tułaczkę od jednej rodziny zastępczej do drugiej. Czy to wpływa na jej wiarygodność? Według policji tak i to staje się przyczyną powolnego niszczenia dziewczyny w oczach każdego. Przytłaczające jest jednak dodatkowo to, że serial nie jest kreacją wyobraźni twórców – dotyka on faktów, a mianowicie historii seryjnego gwałciciela z lat 2008-2011, który terroryzował kobiety w stanie Waszyngton i Kolorado. To, co zasługuje na szczególną pochwałę dla twórców, to fakt zwrócenia uwagi na problem, który dzieje się dookoła nas – ogromna skala nieprofesjonalnego zachowania policji w stosunku do ofiary gwałtu, a wręcz poniżającego, jakby już sama procedura składania zeznań i badań lekarskich nie była dla ofiar powtórką z zadanej krzywdy. Skala tego problemu jest ogromna. Jak bezrefleksyjni są otaczający nas ludzie, społeczeństwo i wymiar sprawiedliwości? Serial polecam każdemu, kto ceni dobre historie kryminalne, ale oczekuje również czegoś, co niesie refleksję dotyczącą otaczającego nas świata.
Fot.: Netflix
Przeczytaj także:
Recenzja serialu Niewiarygodne
Iwona Mózgowiec
Wrzesień upłynął mi na wzmacnianiu odporności i regularnym zażywaniu czterech sztandarowych dobrodziejstw jesieni: preparatów z witaminą C, seriali, książek i filmów. Do ulubieńców nominuję syrop z babki lancetowatej, serial Magicy, powieść Orbitowskiego Kult oraz najnowszą produkcję Tarantino Pewnego razu w Hollywood.
Ponieważ syrop nikogo nie obchodzi [ależ obchodzi, nie spełnia jednak wymogów kulturalnych ulubieńców – przyp. red.], a Kultowi zamierzam poświęcić osobną recenzję, pozachwalam tutaj dwie pozostałe pozycje.
Chciałabym zastrzec, że o włączeniu pierwszego odcinka Magików zadecydował właściwie przypadek. Jak do tego doszło, nie wiem. Gdybym kierowała się opisami, miks Narnii i Harry’ego Pottera w wersji +18 w żadnym wypadku nie wydałby mi się czymś godnym uwagi. Zresztą autor książki, na podstawie której powstał serial The Magicians (Lev Grossman), nawet nie krył inspiracji dorobkiem twórczym J. K. Rowling. Tyle że w tym przypadku jest to ociekające erotyką studenckie, brudne wydanie Hogwartu. Jak łatwo się domyślić, coś sprawiło, że weszłam w magiczny świat Brakebills jak w masło.
Dzięki staraniom twórców (Sera Gamble, John McNamara) Magicy są naprawdę mroczni – dzieją się straszne rzeczy, leje się krew i łzy, a w dodatku niemal wszyscy umierają. Niektórzy nawet po kilka razy. Bohaterów ulepiono z różnorakich słabości (nałogi, depresje, antypatyczne usposobienie, trudności społeczne oraz cała paleta „patologii” i „dewiacji”). Trudny do lubienia wydaje się nawet (albo zwłaszcza) Quentin Coldwater, pomyślany jako postać pierwszoplanowa (w tej roli Jason Ralph). Na uwagę zasługuje osobliwa fabuła serialu, obfitująca w pętle czasowe, przejścia między światami i zagadki logiczne. Wbrew pozorom nawet najbardziej abstrakcyjne rozwiązania fabularne niektórych wątków nie wydają się irytujące. I te błyskotliwe dialogi! Naszpikowano je odniesieniami do popkultury, sarkazmem i niekiedy przaśnymi żartami (tutaj ukłon w stronę kreacji Hale Applemana i Summer Bishil). Nie wiem do końca dlaczego, ale całość bardzo polecam!
Quentinie Tarantino, coś Ty zrobił! Pewnego razu w Hollywood jest jednym z najpiękniejszych filmów, jakie widziałam. Wysmakowany i przewrotny, ze wspaniałym scenariuszem i bezbłędnie rozpisanymi rolami. Zwłaszcza Brad Pitt w roli Cliffa nie ma sobie równych i po raz kolejny udowadnia, że potrafi dać postaci spójność i niepodrabialny urok. Tym razem nie ma tu typowej Tarantinowskiej wulgarności. Jest za to dużo przestrzeni do delektowania się kadrami, kochania bohaterów i zauważania przeróżnych smaczków, które przygotowano. I aby konwencji stała się zadość, jest też trochę krwi. Tarantino z czułością ukazuje klimat lat 60., mistrzowsko i nienachalne zwodzi widza, wielokrotnie puszczając do niego oko. W efekcie powstała uczta kinomana, po której długo pozostanie pustka. Mateusz Cyra też tak uważa!
O! A obie te pozycje łączy imię Quentin. Przypadek?
Jakub Pożarowszczyk
Z miejsca powiem, że nie będzie nic o najnudniejszej płycie 2019 roku, czyli o nowym Toolu. Moim odtwarzaczem na początku września zawładnęła za to black metalowa Mgła. Wydawałoby się, że po Age of Excuse zespół pójdzie w kierunku jeszcze większej melodyjności i przystępności w odbiorze (żeby prawdziwki jeszcze bardziej mogły narzekać na hipsterską młodzież na koncertach… che, che, che). Mgła jednak nie poszła na łatwiznę, to dalej jest zespół doskonale nam znany i nie sposób go pomylić z żadnym innym, lecz nie ma tutaj mowy o zjadaniu własnego ogona. Charakterystyczna melodyka, motoryka kompozycji, fenomenalne partie perkusji Darkside’a, duszny, zatęchły jeszcze bardziej niż zwykle klimat, poetyckie zacięcie tekstów zatopionych w temacie szeroko rozumianego upadku ludzkości występują w podobnym stężeniu, jak na Exercises in Futility. Niemniej na Age of Excuse, mam wrażenie, że Mgła bardziej pozwala sobie na drobne eksperymenty, a chwytliwość materiału zostaje mocniej niż zwykle przykryta black metalowym brudem, ścianą dźwięku oraz nastrojem, który zwiastuje nic innego, jak tylko armagedon. Więc jeśli ktoś się spodziewał black metalowych hitów rodem z poprzedniczki, to się srogo rozczaruje. Mnie ten lekki zwrot w kierunku surowego black metalowego błota i brudniejszego, mniej krystalicznego brzmienia, przez które należy się cierpliwie przeczołgać, aby poznać piękno tego materiału, absolutnie nie przeszkadza.
Jeśli Mgłę nazwiemy najlepszym naszym black metalowym towarem eksportowym, to Tides From Nebula jest post-rockowym dobrem narodowym, rozsławiającym imię Polski za granicą. Zespół wrócił z nowym materiałem, a ja byłem pełny obaw, szczególnie że Eternal Movement oraz Safehaven nie dorównały ostatecznie mojemu ukochanemu Earthshine. I chyba już lekko zobojętniały na współczesne wcielenie Tides From Nebula podszedłem do nowego materiału ze wspomnianym niepokojem, nie dając mu większych nadziei. I bardzo dobrze zrobiłem, bowiem swoisty reset oczekiwań do warszawskiego tria z miejsca spowodował, że From Voodoo to Zen okazał się materiałem w mojej ocenie udanym, swoją jakością nawiązującym do największych dokonań zespołu oraz udowadniającym, że pod względem artystycznym oraz stylistycznym muzycy mają jeszcze wiele do pokazania fanom i krytykom.
Tidesi na From Voodoo To Zen wydaje się, że wyszli na dobre poza post-rockową formułę, odważniej niż na poprzednich krążkach sięgając po elektronikę. Oczywiście, elementy charakterystyczne dla gatunku, którego są od lat reprezentantem, są obecne, natomiast tutaj warszawiacy wyraźnie mają ochotę opuścić tę szufladkę stylistyczną, jak w przepięknym utworze tytułowym, który wita nas ciężką elektroniką, a pod koniec wchodzi nasycona potężną melancholią partia trąbki w akompaniamencie smyków w tle – to są właśnie te momenty, w których człowiek ma ochotę wzlecieć gdzieś wysoko wraz z muzyką. Przy okazji Tidesi nagrywają najlepsze melodie od czasów Earthshine. A za to właśnie pokochałem ten zespół.
Magda Kwaśniok
Wreszcie przyszła jesień. Rozpoczęty Paragraf 22 musi ustąpić miejsca Wilkowi Stepowemu, czytanemu (po raz kolejny) już nie w towarzystwie letniego doppio z tonikiem, a grzanego wina, do którego było tęskno przez ostatnich pięć miesięcy. Muzyka jest jakby bardziej niż zwykle nostalgiczna, wszystkie premiery zaś aż chce się odłożyć na później, jedynie po to, by wrócić do dobrze znanych klasyków. Nie ma lepszej pory na wzdychanie do hollywoodzkiego buntownika bez powodu niż jesień właśnie, a w Na wschód od Edenu naprawdę jest do czego wzdychać. Przyznam szczerze, że książkowy pierwowzór jednego z najwybitniejszych filmów Elia Kazana wciąż znajduje się na mojej liście książek, które muszę przeczytać przed śmiercią. Wbrew sobie i swoim zwyczajom, zanim jednak zatopiłam się w lekturze opus magnum jednego z najwybitniejszych przedstawicieli amerykańskiej literatury, skuszona po trosze ciekawością i, co tu dużo mówić, Jamesem Deanem, sięgnęłam po ekranizację z 1955 roku i polecam to każdemu, kto nie reaguje alergicznie na filmy starsze niż z lat 90. Już sam tytuł sugeruje, że historia opowiedziana jest na więcej niż jednej płaszczyźnie; przez pryzmat historii rodziny z doliny Salinas, właściciela farmy, Adama Traska, oraz jego synów, Aarona i Caleba, reżyser opowiada o problemach na wskroś uniwersalnych, bo dotykających już bohaterów Biblii. Przy tym Kazan nie robi tego w sposób, mówiąc kolokwialnie, tani i sztampowy. Dwóch braci, pochłoniętych rywalizacją o względy ojca oraz kobiety, zmagających się z poczuciem utraty własnej tożsamości i z prawdą, skrywaną przed nimi przez lata, w oczywisty sposób symbolizuje Abla i Kaina. Co jest jednak mniej oczywiste, to relatywizacja postaci, której nie zrelatywizowano, jak mi się wydaje, nigdy wcześniej. Kain, pierwszy morderca tego świata, w dziejach popkultury nie ma łatwo – nikt, włącznie z samą Biblią, nie roztrząsał jego motywów, nie zastanawiał się, w jaki sposób na psychikę młodego człowieka wpływa brak rodzicielskiej miłości. Na wschód od Edenu podejmuje ten temat w sposób mistrzowski, przede wszystkim podkreślając momenty, które szczególnie wpłynęły na przemianę głównego bohatera, czyniąc go tym, kim się stał. Oczywiście tak ciekawe podejście do postaci Caleba nie byłoby możliwe, gdyby nie fantastyczna gra aktorska wspomnianego już Jamesa Deana. Ikona kina lat 50. wciela się w swoją rolę niezwykle przejmująco, tworząc bohatera dogłębnie zagubionego i skrzywdzonego, niepokojącego i magnetycznego zarazem. Choć widziałam niejedną negatywną opinię o grze aktorskiej Deana, jak to się zestarzała i przeszła do lamusa, absolutnie się z nimi nie zgadzam – dobre Hollywood nie starzeje się nigdy, o czym przekonacie się tak szybko, jak szybko włączycie Na wschód od Edenu.
Mateusz Norek
Jako wielki fan masochistycznie trudnej gry Darkest Dungeon, w której eksplorujemy coraz mroczniejsze lochy, starając się, by nasza drużyna nie tylko przeżyła, ale również nie popadła w szaleństwo, nie umknęła mojej uwadze produkcja Deep Sky Derelicts, wyraźnie inspirująca się dziełem Red Hook Studios. Planowałem zagrać w nią od dłuższego czasu, ale zawsze w okresie promocji coś innego wygrywało walkę o moją grową atencję. W końcu jednak w paczce od Humble Bundle była za całego, jednego dolara, więc nie miałem nad czym się zastanawiać. I nie pamiętam, kiedy ostatnio tak wsiąkłem w grę singleplayer. Rzeczywiście podobieństwa do Darkest Dungeon widoczne są na pierwszy rzut oka – rysowana, utrzymana w ciemnych barwach oprawa graficzna, ogólne założenia rozgrywki, polegające na czyszczeniu kolejnych, losowo generowanych wraków statków kosmicznych i turowej walce z przeciwnikami drużyną najemników o różnych klasach. Niemniej Deep Sky Derelicts ma własną tożsamość i pomysł na rozgrywkę. Całość walki opiera się bowiem na używaniu kart, które reprezentują dane zdolności i ekwipunek naszych żołnierzy. Wprowadza to oczywiście spory element losowości, ale również planowania starć, bo lepszy sprzęt, który dostajemy, czasem daje nam zarówno dobre, jak i złe karty, a zbyt dużo kart w talii sprawia, że trudniej nam wylosować te w danej sytuacji potrzebne. Stworzenie zbalansowanej, skutecznej drużyny to nie lada wyzwanie, a cała mnogość różnorakich efektów, które nakładają karty oprócz prostych obrażeń, wymusza posiadanie wielu opcji kontrowania przeciwników. Gra jest niesamowicie satysfakcjonująca, zwłaszcza kiedy uda się wygrać starcie, które na początku wydaje się niemożliwe do ogarnięcia. Oprócz satysfakcji z każdej wygranej dostajemy nowe bronie, dodatki, generatory tarcz i inny sprzęt (ani razu nie dostałem ekwipunku z identycznymi statystykami), który musimy umiejętnie rozdysponować między członków załogi. Gra, ze względu na swoją większą losowość, pozwala wczytać zapis ostatniej walki, przez co nie jest aż tak niewybaczająca, jak Darkest Dungeon. Powoli kończę rozgrywkę moją pierwszą drużyną i mówiąc szczerze, już nie mogę się doczekać, by sprawdzić zdolności trzech klas postaci, którymi jeszcze nie grałem. Sześć różnych klas można dowolnie łączyć, a jeśli dodamy do tego kolejne dziesięć specjalizacji, potencjał ponownego przechodzenia gry jest ogromny. Gdyby tego było mało, jest jeszcze opcja areny, w której zrobiona przez nas drużyna mierzy się z kolejnymi, coraz mocniejszymi przeciwnikami, a także całkiem spory dodatek do gry, zatytułowany New Prospects. Jak dla mnie, Deep Sky Derelicts to pozycja obowiązkowa dla wszystkich fanów Darkest Dungeon i dungeon crawlerów.
Fot.: Moriah Woods, Adix, Sony Music Entertainment, FX, 1C Entertainment, Sci-fi, Netflix