wrzesień 2022

Ulubieńcy miesiąca: wrzesień 2022

Po niemal półrocznej przerwie Ulubieńcy miesiąca wracają do stałego cyklu redakcyjnego. Wiecie na czym to polega – raz w miesiącu dzielimy się z Wami tytułami popkultury, które zawładnęły naszymi sercami. Dlatego jest to tekst trochę polecający, a trochę wychwalający. Sprawdźcie, co we wrześniu podobało się niektórym naszym redaktorom najbardziej i – oczywiście – podzielcie się tytułami, które podobały się Wam. A jeśli nie znacie rzeczy, o których piszemy – gorąco polecamy je Waszej uwadze.

Gosia Kilijanek

Gosia Kilijanek

Do grona wrześniowych ulubieńców zaliczam wystawę Zobacz: Brytania krakowskiego Muzeum Fotografii. Brytyjskie kadry dokumentalne z lat 1963-2020 po raz pierwszy w tak dużym wyborze zaprezentowano poza Wielką Brytanią. Na fotograficznej mapie zauważyć można było, na co w tych czasach kierował się wzrok naciskających spusty migawek. W kadrach znalazły się dowody na rosnący konsumpcjonizm, rozłamy społeczne, poszukiwanie spokoju nad morzem czy wędrowniczy styl życia. Mieszanka różnych oblicz rządów Thatcher, multikulturowości, okresu Brexitu, pandemii czy masowego zamykania kopalni.

Na ścianach muzeum zawisły fotografie klasyków brytyjskiej fotografii, takich jak David Hurn, Anna Fox, John Davies czy Martin Parr, ale nie zabrakło też nazwisk mniej znanych. Fotografia – odkąd została wynaleziona – pomaga opowiadać historie. Zdjęcia utrwalają wizerunki ludzi, pokazują ich życie codzienne, święta oraz różne ważne i mniej ważne zdarzenia. Fotografia przybliża otaczającą rzeczywistość i – co najistotniejsze – opowiada o niej w określony sposób. – głosił wstęp do części dotyczącej tożsamości. Wystawa uchwyciła rzeczywistość społeczną i polityczną, codzienność wielu kultur brytyjskich prowincji, niedosłowności upadków, kryzysów i przewrotów. Moją szczególną uwagę zwróciły prace Dr Yan Wang Preston, która na sesje zdjęciowe zaprosiła chińskich studentów mieszkających w Liverpoolu.

 

Zdjęcia wybrane na wystawę przez Ralpha Goertza – kuratora z Institut für Kunstdokumentation und Szenografie w Düsseldorfie – pokazują oryginalność fotografii brytyjskiej. Przede wszystkim świadczą o postawie dokumentalistów, którzy dzięki niezwykłej umiejętności nawiązywania bliskiego kontaktu z fotografowanymi, tworzą sugestywne obrazy zachęcające do krytycznego, ale pełnego zrozumienia myślenia o przedstawionej rzeczywistości – tłumaczył Dominik Kuryłek, kurator wystawy ze strony MuFo. 

 

Życiorysom artystów na ścianach dawnej zbrojowni towarzyszyły kody QR prowadzące do brytyjskich utworów, nawiązujących w jakiś sposób do ujęć, czasów, fotografów i fotografek. Dzięki temu wystawę zwiedzać można było z Joy Division, Oasis, Massive Attack, Pink Floyd czy The Clash w słuchawkach.

W kategorii filmowej urzekł mnie dostępny na mubi koncert filmowy Nicka Cave’a i Warrena Ellisa – This Much I Know to Be True. To kolejny, po One More Time With Feeling, dokument z udziałem artysty w reżyserii Andrew Dominika. Jego kamera towarzyszyła muzykom wiosną 2021 roku podczas bardzo klimatycznej sesji nagraniowej utworów z albumów GhostseenCarnage. Poza zachwycającą estetyką kadrów i wyjątkową muzyką widzowie mają szansę podglądać na ekranie dyskusje Cave’a z Ellisem, ich żartobliwe docinki i wizytę na planie Marianne Faithfull z wąsami tlenowymi (czy też cewnikiem do podawania tlenu) po przebytym covidzie. To opowieść o sile przyjaźni, ale i bólu po stracie. Historia o życiowych katastrofach i czerpaniu siły ze świata muzyki. O trudnych emocjach związanych z żałobą, ale też misji niesienia innym pomocy i nadziei. Porażająco piękne, pełne smutku, ale i dodające otuchy widowisko, hipnotyzujące ruchami kamer i błyskami świateł przecinającymi mrok. A według opisu: świadectwo poszukiwania sensu w ciemności.

THIS MUCH I KNOW TO BE TRUE (Official Trailer)

 

Anna Sroka-Czyżewska

Anna Sroka-Czyżewska

Mój ulubieniec jest na tyle świetny, że machnęłam ręką na wszystko czytane i oglądane w tym dziwnym dla mnie wrześniu. Dlatego opiszę tu najświeższe wrażenia z najnowszego, bo październikowego, serialu Netflixa naszej rodzimej produkcji, na który czekało wielu widzów w Polsce, wszak wraca on do naprawdę niezapomnianych i tragicznych chwil. W 1997 roku południową oraz zachodnią Polskę (także tereny kilku innych europejskich krajów) nawiedził kataklizm zwany później powodzią tysiąclecia. Szkody, jakie wyrządziły deszcze, brak systemów ostrzegania i niefrasobliwość władzy sprawiły, że przez wiele lat kraj mierzył się ze skutkami powodzi. Wiele osób zginęło, tysiące straciły dobytek życia. Serial Wielka woda to bez wątpienia godna filmowa kronika tych wydarzeń, mimo że włożona w ramy fabularnego serialu katastroficznego, stara się ożywić wspomnienia dotyczące powodzi, oddać szacunek wszystkim tym, którzy pomagali ofiarom, oraz zwykłym szarym ludziom przygniecionym potęgą żywiołu. Są tu zarówno sceny symboliczne, jak i dramatyczne, a także takie, które doskonale zadziałają na czarny humor polskiego widza. Akcja filmu dzieje się we Wrocławiu, na który idzie wielka fala powodziowa i zdaje się, że nikt i nic nie jest w stanie przezwyciężyć żywiołu. Główna bohaterka, Jaśmina, to hydrolog o ogromnej wiedzy i doświadczeniu, której sprawy rodzinne i zawodowe, a także traumatyczna przeszłość kumulują się wraz z nadciągającą do stolicy Dolnego Śląska falą wezbranych rzek.  

Nie można na pewno odmówić serialowi akcji, emocji i zapierających dech w piersi widoków zalanego miasta. Docenić trzeba wielki wysiłek twórców, że stworzyli fabułę sensowną, wciągającą i niegubiącą też przy tym pozorów realizmu, choć wiele sytuacji było troszkę przesadzonych i wydumanych. Mimo wszystko serial pokazuje traumę wrocławian, którzy stanęli oko w oko z szalejącym żywiołem, przypomina niektóre wydarzenia znane z newsów telewizyjnych (np. wysadzenie wałów w Łanach, tutaj serialowe Kęty) czy po prostu serwuje niezłą i dynamiczną rozrywkę i to nie tylko dla polskiego widza, jak sądzę. To świetne widowisko realizatorskie, fabuła, która nie pozwala wyłączyć serialu i przede wszystkim jakaś ulotna aura tamtej epoki i tamtego ducha, który słychać też wraz z akordami piosenki kończącej Wielką wodę, a nam wszystkim doskonale znanej – Moja i twoja nadzieja zespołu Hey.

Mateusz Cyra

Mateusz Cyra

Zaskoczył mnie mój ulubieniec września i nigdy nie sądziłem, że kiedyś napiszę te słowa, ale trzeba być szczerym chyba głównie wobec siebie. Polubiłem się z filmami Marvela. Z mniejszym lub większym powodzeniem, ale generalnie rzecz ujmując  –   nie taki diabeł straszny, jak go sobie przed laty sam namalowałem. Bo musicie wiedzieć, że ja od dekad stałem w opozycji do Marvela, przyklaskiwałem Martinowi Scorsese, gdy wygłaszał swoje słynne po dziś dzień przemowy, że filmowe uniwersum Marvela to nie filmy, ale wizualne parki rozrywki, i na pytanie znajomych, którzy na bieżąco jarali się coraz to nowszymi filmami ze stajni Stana Lee, czy widziałem już kolejnych Avengersów, Iron Many, Thory, Ant Many i inne „Many” odpowiadałem wzruszeniem… ramion. Nie chcę w tym miejscu zagłębiać się w szczegóły, ponieważ jeszcze będzie na to miejsce na łamach Głosu Kultury, ale w wyniku układu z Tym Podcastem Filmowym postanowiłem raz jeszcze dać szansę filmom Marvela (do sierpnia 2022 obejrzałem tylko pięć produkcji). Tym sposobem spędziłem w zasadzie niemal każdy wieczór września na oglądaniu Marvela! Pierwszą fazę MCU połknąłem w zasadzie w 4 wieczory, drugą w tydzień, a aktualnie zaczynam „Strażników Galaktyki vol.2”. No dobra, ale kto jest moim ulubieńcem miesiąca? Czemu kto? Bo nie chcę wymieniać filmu, bo sprawa przybrała niespodziewany dla mnie obrót i… Steve Rogers szybko stał się moim ulubionym bohaterem ze stajni Marvela. Tak, to właśnie postać Kapitana Ameryki jest moim ulubieńcem miesiąca. Uwielbiam tego bohatera, przechodzi on największą zmianę na przestrzeni filmów, które dotąd obejrzałem. Produkcje z jego udziałem należą do moich ulubionych, a sposób bycia i podejście do otoczenia są mi zdecydowanie najbliższe. Sam w sumie jestem zdziwiony, co takiego jest w tej filmowej interpretacji Kapitana Ameryki/Steve’a Rogersa, bo ja z reguły takich bohaterów, których należałoby przypisać do kategorii „czyste dobro”, niespecjalnie lubię, bo mnie piekielnie nudzą, ale tutaj leży mi ten bohater idealnie. Zakładam, że bardzo odpowiada mi fakt, że jest to człowiek kompletnie niepasujący do realiów dzisiejszego świata; to postać, która kompletnie gryzie się z dzisiejszymi wartościami i ideałami (patrzcie: konflikt z Iron Manem), a przy tym jest tak lojalny, wierny i oddany sprawie czy ludziom, w których wierzy. Spora też tutaj zasługa Chrisa Evansa, który idealnie pasuje do powierzonej mu roli. I o ile wciąż będę się bronił przed stwierdzeniem, że zostałem fanem Marvela, tak z czystym sumieniem mówię, że jestem fanem Kapitana Ameryki. Nawet ostatnio powiedziałem żonie, że jeśli kiedyś znajdzie jakieś fajne rzeczy (ciuchy, gadżety itp.) z Kapitanem Ameryką, to ja jestem chętny. A scena, w której ten zatrzymuje helikopter własnymi rękoma, to najbardziej epicka rzecz, jaką widziałem ostatnimi czasy.

Magda Przepiórka

Magda Przepiórka

W końcu udało mi się obejrzeć Bodies, Bodies, Bodies. Zbierałam się do tego z chęcią średnią, niepocieszona raczej niewysokimi ocenami. Ale, kurczę, ciekawy pomysł na wymieszanie gatunkowych konwencji plus świetna obsada młodych i utalentowanych aktorek (Amandla Stenberg znana między innymi jako Rue z Igrzysk śmierci czy z energetycznej roli w Nienawiść, którą dajesz, Maria Bakalova, Bułgarka, która zasłynęła kreacją w Kolejnym filmie o Boracie i praktycznie cały ten film sobą zdominowała, czy Rachel Sennot z cudnym potencjałem komediowo-dramatycznym, który zaprezentowała w jednym z lepszych filmów 2020 roku  –   Shiva Baby; w końcu i Chase Sui Wonders, która doskonale radzi sobie z kreowaniem postaci enigmatycznych, odrobinę wycofanych, a jednocześnie wyraźnie magnetycznych, co pokazała, chociażby w świetnym  –  i niestety już anulowanym  –   serialu od HBO Pokolenie)  –  to dawało nadzieję na coś, choć odrobinę świeżego we współczesnym kinie grozy.

No i się udało. Bodies, bodies, bodies to udana i dobrze zbalansowana gatunkowa produkcja. Zgrabny twór raz wskakujący w ramy slashera, raz rozsiadający się w obyczajowej przestrzeni. Chwilami poważny, choć nieustannie puszczający oko do widza; chwilami lecący sobie po bandzie bez większych zahamowań; momentami sarkastyczno-empatyczny w portretowaniu nowego pokolenia nastolatków. I to właśnie ten ostatni element wydaje się w Bodies, bodies, bodies najciekawszy. Dlaczego? Bo twórcy nie boją się przekraczać tematów tabu, a jednocześnie nie robią tego wyłącznie dla samego przekraczania kontrowersyjnych granic, ale po to, aby ukazać nam całkiem sprawnie i szczerze nakreślony portret dzisiejszych nastolatków. 

Jasne, nie jest to film wybitny, ale mnie swoją konwencją, lekkością w podejściu do tematu i wyraźną frajdą wynikającą z samego procesu tworzenia, złapał. Świetnie się bawiłam, chętnie pobawiłabym się tak jeszcze. Nie dowiedziałam się może i niczego nowego, ale też nikt w Bodies, bodies, bodies nie miał zamiaru skręcać w stronę bardziej ambitnych filmowych tańców i swawoli. Nowy film Haliny Reijn broni się w kategorii obrazu rozrywkowego z domieszką kilkunastu trafnych, a jednocześnie śmiesznych spostrzeżeń. W dodatku pomiędzy grupą aktorów iskrzy, postacie w głównej mierze irytują, ale są też bardzo rozmyte, jeśli chodzi o motywy postępowania (co jest zdecydowaną zaletą filmu), a pod względem gatunkowym panuje uroczy, choć w pełni kontrolowany chaos.

Klaudia Rudzka

Klaudia Rudzka

Nie da się ukryć, że wielu fanów popularnej gry Cyberpunk 2077 wyprodukowanej przez CD Projekt nie mogło doczekać się premiery 10-odcinkowego serialu anime Netflixa. Produkcja powstała przy współpracy studia Trigger i wyżej wymienionych twórców gry. Oś historii skupia się na doświadczeniach i dalszych losach Davida, czyli głównej postaci Cyberpunk: Edgerunners. To, czego nie można odmówić serialowi, to wysoki poziom  techniczny. Animacje zaskakują różnorodnością, nasyceniem kolorów, detalami. Słychać tu również polskie akcenty w postaci utworów Dawida Podsiadły. Fani pierwowzoru na pewno nie będą zawiedzeni ze względu na wiele odniesień do oryginału lub gry, jednakże nie trzeba koniecznie orientować się w tych pozycjach, by bez trudu połapać się w fabule. To, czym na pewno zachwyca Cyberpunk: Edgerunners, to wielowymiarowe postacie, które pozostają z nami na długo nawet po zakończeniu seansu, oraz niezwykle aktualne poruszane wątki, między innymi: przestępczość, wybujałe ambicje, bunt czy kapitalizm. Podsumowując  –   warto poświęcić czas na tych 10 około 20-minutowych odcinków, by zanurzyć się w cyberświecie postaci z Night City, gdyż jest to  audiowizualna rozrywka dająca pole do refleksji.

Jakub Pożarowszczyk

Jakub Pożarowszczyk

Wrzesień 2022 przyniósł wysyp premier i to wśród wielkich świata muzyki. Początek miesiąca zaskoczył udanymi albumami Megadeth (już nie będę się znęcał nad tłumaczeniem nazwy zespołu dokonanym przez Wojciecha Roszkowskiego) i Blind Guardian. W połowie miesiąca mój odtwarzacz często gościł nowe płyty Crippled Black Phoenix, Bloodbath, Behemoth, Clutch. Niezły zestaw, nieprawdaż? Co najważniejsze – obcowanie z tą muzyką nie było czasem straconym. Na marginesie dodam, że nie rozumiem totalnej krytyki nowego dzieła od Nergala. Oczywiście, dzisiejszy Behemoth, to nie jest poziom The Satanist. Natomiast obiektywnie, uczciwie trzeba przyznać, że zespół dalej jest w ekstraklasie swojego gatunku. 

Za to wielkim rozczarowaniem dla mnie okazał się powrót The Mars Volta. Zupełnie nie przemawiają do mnie latynosko-indie popowe klimaty na nowym albumie. Za to na całość w konwencję electro-industrialną poszli Editors i tutaj też mam niedosyt. Zabrakło dobrych, wyrazistych kompozycji. Szkoda. Na szczęście nie zawiodła grupa… Pink Floyd i w końcu wydano, gotowy od lat, leżący na półce z powodu kłótni muzyków, zremasterowany album Animals. W 1977 roku, pomimo wybitnej zawartości muzycznej, płyta ta cierpiała na kiepską produkcję, surową, dość nieczytelną, niedbałą wręcz. Po latach ten materiał w końcu otrzymał właściwe brzmienie, czytelne, selektywne, dynamiczne, które zdecydowanie podnosi wartość i tak genialnego Animals. Szkoda tylko, że główny kompozytor tej muzyki, Roger Waters na stare lata okazał się skończonym idiotą.

No dobra, ale moje serce nieoczekiwanie skradł Książę Ciemności, Ozzy Osbourne. Po średnio udanym Ordinary Man, wokalista powrócił szybko z nowym materiałem, zdecydowanie odrabiając pracę domową. Do studia zaprosił mistrzów gitary takich jak swojego kolegę z Black Sabbath, Tony Iommiego, Jeffa Becka, Zakka Wylde, Erica Claptona i wiosłowego Alice in Chains – Mike McCready’ego. Do tego dorzucił naprawdę fajne, intrygujące, ociekające właściwym dla dawnych płyt Osbourne’a klimatem i chyba wyszła, trochę niespodziewanie, najlepsza płyta od czasów Ozzmosis (1995). Moi faworyci to zdecydowanie dwa kawałki: utwór tytułowy z pokręconą, ale jakże charakterystyczną grą Jeffa Becka i Degradation Rules z Iommim jako gitarzystą, przywołujący ducha najlepszych dokonań Black Sabbath. Oczywiście może na tym albumie irytować produkcja, nowoczesna, ze sporą ilością elektroniki, a schorowany Ozzy leci na pełnym autotune. Ale hej, Książę Ciemności, znowu przypomniał, kto stworzył heavy metal.

wrzesień 2022

Write a Review

Opublikowane przez

Mateusz Cyra

Redaktor naczelny oraz współzałożyciel portalu Głos Kultury. Twórca artykułów nazywanych "Wielogłos". Prowadzący cykl "Aktualnie na słuchawkach". Wielbiciel kina, który od widowiskowych efektów specjalnych woli spektakularne aktorstwo, a w sztuce filmowej szuka przede wszystkim emocji. Koneser audiobooków. Stan Eminema. Kingowiec. Fan FC Barcelony.  

Jakub Pożarowszczyk

Czasami wyjdę z ciemności. Na Głosie Kultury piszę o muzyce.

Małgorzata Kilijanek

Pasjonatka sztuki szeroko pojętej. Z wystawy chętnie pobiegnie do kina, zahaczy o targi książki, a w drodze powrotnej przeczyta w biegu fragment „Przekroju” czy „Magazynu Pismo”. Wielbicielka festiwali muzycznych oraz audycji radiowych, a także zagadnień naukowych, psychologii społecznej i czarnej kawy. Swoimi recenzjami, relacjami oraz poleceniami dzieli się z czytelniczkami i czytelnikami Głosu Kultury.

Klaudia Rudzka

Kino w każdej postaci, literatura rosyjska, reportaż, ale nie tylko. Magister od Netflixa, redaktor od wszystkiego. Właściwy człowiek we właściwym miejscu – chętnie zrelacjonuję zarówno wystawę, koncert, płytę, jak i sztukę teatralną.

Anna Sroka-Czyżewska

Na zakurzonych bibliotecznych półkach odkrycie pulpowego horroru wprowadziło mnie w świat literackich i filmowych fascynacji tym gatunkiem, a groza pozostaje niezmiennie w kręgu moich czytelniczych oraz recenzenckich zainteresowań. Najbardziej lubię to, co klasyczne, a w literaturze poszukuje po prostu emocji.

Magda Przepiórka

Psychofanka Cate Blanchett, Dario Argento, body horrorów Davida Cronenberga, Rumuńskiej Nowej Fali i australijskiego kina. Muzyka to beztroskie, ale i mocniejsze polskie brzmienia – przekrój dekad 70/80 – oraz aktualne misz-masze gatunkowe w strefie alternatywy. Literacko – wszystko, co subiektywnie dobre i warte konsumpcji, szczególnie reportaże podróżnicze. Poza popkulturą miłośniczka wojaży wszelakich.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *