Ulubieńcy roku 2019

Rok 2020 trwa w najlepsze. Bardzo powoli zbliżamy się do końca jego drugiego już miesiąca. Jednak niektóre z dzieł popkultury, które poznaliśmy w 2019 roku, wciąż nie dają o sobie zapomnieć. Słuszne więc wydaje się stwierdzenie, że zasłużyły tym samym na miano Ulubieńców Roku. Najwyższy czas już, żeby nasi redaktorzy podzielili się swoimi faworytami z tamtego okresu. Dwanaście miesięcy to z jednej strony dużo, z drugiej natomiast niewiele czasu. Są jednak takie tytuły, o których aż prosi się, żeby napisać. Wśród niżej wymienionych nie brakuje oczywiście oscarowych perełek, ale znalazło się miejsce także dla dzieł mniej popularnych. Mamy tu miejsce także dla serialu animowanego czy muzyki. Opowiadamy o sztuce, koncertach, wywiadach, książkach. Kultura niejedno ma imię, a dla naszych redaktorów nie istnieją chyba żadne granice gatunków, których choćby z ciekawości nie chcieliby przekroczyć. Czy dzięki temu trafili w ubiegłym roku na jakieś perełki? Sprawdźcie sami!

 

Małgorzata Kilijanek

Wybranie ulubieńców minionego roku wymagało ode mnie przejrzenia kalendarza oraz galerii w telefonie, w wyniku czego okazało się, że trochę ich było… Postarałam się wybrać kilka najważniejszych doświadczeń kulturalnych, skategoryzować je oraz się nimi z Wami podzielić.

Muzycznie rok 2019 obfitował w wiele ciekawych premier, wśród których jako ulubione chciałabym wyróżnić: FOALS i ich dwuczęściowy album Everything Not Saved Will Be Lost (do obu wydań mam sentyment; są od siebie różne, ale nie rozczarowały mnie, gdyż wypatrywałam ich z ciekawością, a nie sprecyzowanymi oczekiwaniami), Hanię Rani i jej Esję (oczarowała mnie w zupełności, zarówno w odsłuchu z płyty, jak i na żywo), PJ Harvey z soundtrackiem All About Eve, Nicka Cave’a & The Bad Seeds z wyczekiwaną premierą Ghosteen. Albumem podsumowującym twórczość urzekł mnie Yann Tiersen – na Portrait znalazło się dwadzieścia pięć znanych słuchaczom utworów oraz trzy nowe. Zasłuchiwałam się w Venus in Leo autorstwa HTRK, Co przyjdzie? Misi Furtak (moja recenzja albumu dostępna tutaj) oraz w cold-wave’owym The Destroyer 1 oraz 2 grupy TR/ST. W prawie każdą niedzielę roku 2019 wsłuchiwałam się za to w dźwięki radiowej audycji OFF Control w Czwórce (Polskie Radio), w której redaktor Mateusz Tomaszuk prezentuje dźwięki nowofalowe, zimnofalowe, shoegaze’owe, akustyczne, post punkowe sygnując je mianem idealnych do słuchania przy zgaszonym świetle (tutaj podcasty z możliwością odsłuchu wszystkich wydań).

Książki, po jakie najchętniej sięgnęłam w minionym roku, to: Zadie Smith – Widzi Mi Się oraz Grand Union, Nie Ma Mariusza Szczygła, Nieradość Pawła Sołtysa oraz po raz trzeci już Dom dzienny, dom nocny Olgi Tokarczuk. Moimi ulubieńcami literackimi są także czasopisma – ze swoimi reportażami, opowiadaniami i esejami, a przede wszystkim „Pismo. Magazyn opinii” oraz „Kwartalnik Przekrój” – oba tytuły są mi bliskie od pierwszych numerów i nie znudzą się nigdy (jestem pewna!). Czasu brakowało mi na uważną lekturę każdego wydania „Magazynu Książki Gazety Wyborczej”, jednak nie zapominałam o zapoznaniu się z ich ciekawymi wywiadami i artykułami. Słuchałam za to wywiadów z kategorii literackiej niezastąpionego Michała Nogasia w Radiu Książki. Posiadam też ulubiony wywiad minionego roku do czytania, a nawet dwa! Oba to dialogi duetu Nogaś i Tokarczuk (Jakie książki czyta Tokarczuk, gdy nie pisze?, Jedyny wywiad przed galą noblowską). Wracając jednak do czasopism, rok temu przygotowałam podsumowanie, wyróżniając najlepsze pozycje w tej kategorii w Polsce, i wciąż uważam je za aktualne.

Top 5 najlepszych polskich czasopism

Filmy, które nagrodziłabym mianem ulubieńców, to (Nie)znajomi, Joker, Parasite, Pewnego razu… w Hollywood, Ból i blask oraz Na noże.

Wydarzenie, któremu przyznaję numer jeden w Ulubieńcach roku 2019, jest OFF FESTIVAL (relacja), z koncertami grupy Foals, Lebanon Hanover, fenomenalnym Jarvisem Cockerem i Hanią Rani. Fantastyczny był także w nieco bardziej kameralnej kategorii HALFWAY FESTIVAL (relacja) z objawieniami w postaci między innymi: These New Puritans, KÁRYYN, Alice Phoebe Lou, FOXING oraz Strand of Oaks.


Anna Sroka-Czyżewska

Długo zastanawiałam się, który z obejrzanych filmów, seriali i która z przeczytanych książek zasługują na wyróżnienie za rok 2019. Obfitował ten rok w sporą ilość dzieł dobrych, ale także w wiele przeciętnych i niezapadających za bardzo w pamięć, ale nie na nich mam się tutaj skupić. Przede wszystkim wybrałam tylko te naprawdę świetne w mojej opinii i takie, które w jakiś sposób zostały ze mną na dłużej.

I to właśnie o Szczelinie Jozefa Kariki nie mogę zapomnieć, a przeczytałam tę książkę na początku ubiegłego roku i od tego momentu z niecierpliwością wyczekuję kolejnych powieści tego pisarza wydanych na naszym rodzimym podwórku, a wiem, że już się coś szykuje (styczeń 2020 i powieść Ciemność). Publikacja ta jest takim horrorem, który zaskoczy nawet wytrawnego miłośnika tego gatunku, który na niejednej powieści grozy zjadł zęby. Historia ta jest niezwykła z wielu powodów – jedną z bohaterek jest natura, ale natura bezwzględna, pożerająca swoje dzieci, a także powodująca zamęt i chaos w głowach ludzkich bohaterów. Pasmo górskie Trybecz na Słowacji po lekturze Szczeliny dla niektórych może być wymarzonym miejscem na jesienny urlop, a dla niektórych miejscem, w którym nigdy nie chcieliby się znaleźć. Jest jakaś magia w słowach „oparte na faktach”. Jednak czy jesteśmy w stanie to sprawdzić? Ponoć historia wydarzyła się naprawdę, a znając inne przypadki zaginięć w górach, szaleństwa powracających wędrowców,  naprawdę jesteśmy w stanie w to uwierzyć. I właśnie zmierzam do tego, że horror rządzi się swoimi prawami – to nie potwory najbardziej straszą, a coś, co może przytrafić się nam w realnym życiu, coś, co może czekać za rogiem i coś, co może czaić się na nas, kiedy wyruszymy w samotną górską wędrówkę.

Na wyróżnienie, na ogromne wyróżnienie, zasługuje Joker Todda Phillipsa. Ten film sprawił, że bardzo długo nie mogłam się pozbierać po seansie, a rola Joaquina Phoenixa jest niewątpliwie jedną z jego najlepszych ról, a postać Jokera – może się komuś narażę – najlepiej wykreowaną postacią Jokera ze wszystkich obecnych w kinie. Joker jako postać pojawił się w roku 1940 i jak dotąd niezliczona ilość komiksów, filmów i seriali prezentowała tę postać zgoła różnie. Dotąd, zdaniem wielu, palmę pierwszeństwa miał pod tym względem Heath Ledger – uhonorowany nawet za tę rolę pośmiertnie Oscarem. Dla wielu innych jedynym Jokerem był Jack Nicholson. Był jeszcze Jared Leto, ale umówmy się, z tych współczesnych Jokerów o nim chcemy jak najszybciej zapomnieć. Jak na tle tych ról wypada Phoenix? Według mnie rewelacyjnie. I choć ogromnie cenię kreację i Nicholsona, i Ledgera, to Pheonix pokazał coś, co moim zdaniem, z innym aktorem, nie udałoby się – jakiś magnetyzm, jakiś pesymistyczny urok i ogromny obłęd, tak ogromny, jakby był on prawdziwym szaleńcem i mordercą bez odrobiny empatii. I jak wiemy, postać Jokera jest fenomenem popkulturowym, ale wersja Todda Phillipsa różni się diametralnie od pozostałych. To tutaj Joker daje się poznać z innej strony. Wcześniej oglądając jakikolwiek film z jego udziałem, poznajemy go jako okrutnego sadystycznego psychopatę, szaleńca bez skrupułów, maniakalnego przestępcę i największego wroga Batmana. Joker-Phoenix pokazuje nam się w momencie, kiedy jeszcze nie oszalał, w momencie, kiedy żyje na marginesie społeczeństwa – poniewierany i wyszydzany, a jego inność na pewno nie jest mu pomocna w życiu. W kreacji Phoenixa jest głębia, nie gra on Jokera – on Jokerem jest. I to, w jaki sposób interpretować film, zależy od nas samych, ale ja pozostaję pod wrażeniem tego, jak doskonale powiązana jest jego postać z Człowiekiem śmiechu Victora Hugo – to, w jaki sposób pokazane są rozgrywki polityczne i kondycja społeczeństwa też znajduje się na kartach powieści francuskiego pisarza. Świat komiksów wcale nie jest płytki, a postać Jokera, tego wykreowanego w szczególności przez Phoenixa, doskonale to pokazuje.

Chciałam jeszcze wspomnieć o serialowym ulubieńcu, na którego rzesze fanów czekało i czekało latami, a polska wersja ekranizacji robiła furorę, ale w licznych memach i przeróbkach, a jakże. Mowa oczywiście o Wiedźminie. Kiedy Netflix ogłosił, że zabiera się za ekranizację dzieła Sapkowskiego, początkowo byłam sceptyczna. Dobór obsady, a w szczególności informacja o tym, że Geralta z Rivii ma zagrać Brytyjczyk Henry Cavill, spowodowały, że moje nastawienie co do tej produkcji było raczej sceptyczne. I tutaj bardzo się zaskoczyłam. Cavill jako Geralt jest doskonały – pokazał wszystko to, co w książkowym Wiedźminie mnie ujęło, nawet tę jego wrażliwość, która tak mnie zawsze urzekała.  Kultowa saga Sapkowskiego doczekała się naprawdę światowej ekranizacji, może ze skromnym budżetem, ale jednak na świetnym poziomie.

Chciałam jeszcze wspomnieć o pozycjach, których tutaj już nie ujęłam, gdyż obszerniej rozpisywałam się o nich już na łamach Głosu Kultury. Wyróżnię więc jeszcze jako ulubieńców ubiegłego roku takie tytuły jak: Inkub – powieść, która na zawsze zapisze się w historii polskiego horroru (dla zainteresowanych dodam, że Artur Urbanowicz jest w trakcie pisania nowej książki i znając jego zdolności, muszę powiedzieć, że może być ona jeszcze lepsza od poprzednich); Ucieczka z Dannemory – wspaniały miniserial Bena Stillera; oraz Midsommar. W biały dzień – rewelacyjny film Ariego Astera.


Natalia Chrobok

Nie jestem dobra w wybieraniu ulubieńców. Uważam, że każdy twór artystyczny ma w sobie coś wartego uwagi i naprawdę podoba mi się wiele, wiele rzeczy – dlatego tak trudno mi wybierać!

Ulubieńcy roku to jednak coś wielkiego, podsumowanie, które powinien sobie zrobić każdy z nas. A więc zabieram się do roboty.

Kim Dzong Un

Podliczyłam i przyznam, że w tym roku liczba przeczytanych przeze mnie książek wynosi 39. Uważam, że nie jest najgorzej jak na studentkę! Na szczególną uwagę według mnie zasługują dwie lektury. O jednej z nich rozpisywałam się na Głosie Kultury. Jest to Kim Dzong Un. Szkic portretu dyktatora autorstwa Sun Heidi Saebo. Jak już wspominałam podczas pisania recenzji, książka ta wywarła na mnie ogromne wrażenie i z całą pewnością mogę określić ją jako literaturę faktu z najwyższej półki. Tak wiele interesujących faktów na temat dyktatora Korei Północnej i historii jego rodziny autorka przedstawiła w swym dziele w sposób ekscytujący, wywołujący morze emocji i niezanudzający czytelnika. Za to naprawdę należą się brawa. Każde słowo wręcz spijałam z kartek i po upływie kilku miesięcy wciąż mogę powiedzieć: ależ to było dobre!

Choć informacji do przyswojenia podczas lektury było naprawdę wiele (w końcu, by opisać postać dyktatora należy zacząć od jego rodziny, a historia niemal każdej osoby jest naprawdę barwna), to nie trzeba się martwić, że czegoś się nie zrozumie czy za czymś nie nadąży. Całość czyta się niczym najlepszą powieść, z przyjemnym dreszczykiem emocji! W roku 2020 życzę sobie i Wam jak najwięcej takich doświadczeń literackich.

Kolejną książką jest kryminał nagrodzony hiszpańską nagrodą literacką Premio Planeta 2016, Dam Ci to wszystko autorstwa Dolores Redondo. Książkę przeczytałam na samym początku roku 2019, tym samym świetnie go zaczynając pod kątem literackim. Jest to powieść bardzo, ale to bardzo klimatyczna. Hiszpańska atmosfera niesamowicie mi się udzieliła, wręcz czułam wszystkie zapachy i promienie słońca rozgrzewające skórę. Sama historia Manuela, którego mąż Alvaro zginął w tragicznym wypadku, jest interesująca, wyjątkowa i godna nagrody, którą otrzymała! Rzadko zdarza się, bym podkreślała cytaty w książce, ale w tej nie sposób było tego nie zrobić. Tymi kawałkami pięknie ułożonych zdań mogłabym wytapetować pokój; do dziś zdarza mi się do nich wracać. Szczególną uwagę zwróciłam także na świetnie wykreowanych bohaterów. Były to barwne postacie, zmagające się z własnymi demonami. Nawet postać na pozór uważana za tę dobrą i pozytywną skrywała mroczny sekret – wydarzenie, za które może winić jedynie siebie. I wyjście na jaw prawdy nie zrobiło z tejże osoby potwora, a jedynie sprawiło, że prawdziwość ludzkiej natury, a mianowicie to, że każdy z nas popełnia błędy i ma prawo do drugiej szansy, stała się jeszcze bardziej namacalna.

Uważam tę książkę Redondo za bardzo udany kryminał.

Prócz moich dwóch faworytów jest kilka pozycji, które darzę wielką sympatią. Są to: Pamela Wood – Bukowski. Wspomnienia Scarlet, Adam Widerski – Odwyk, Cecelia Ahern – PS Kocham Cię na zawsze.

Jeśli chodzi o filmy to oczywiście Narodziny Gwiazdy. Może ktoś westchnie z politowaniem, jednak co by nie mówili – ja wciąż kocham ten film! Śmiałam się, wzruszałam, irytowałam, by później chodzić kilka dni ze złamanym sercem i melodią Shallow w głowie. Lady Gaga po raz kolejny udowodniła, że swoim magicznym głosem może tworzyć cudowne opowieści w wyobraźni, a jej naturalny wygląd… zachwycił! Jednocześnie była tak przekonująca w swojej roli – naprawdę mnie zauroczyła. O świetnym Bradleyu chyba pisać nie trzeba. A może powinnam? No cóż, nie chciałabym zanudzać, bo jedyne, co mogę stwierdzić, to to, że podobało mi się wszystko! Gesty, mimika, głos. No i to Shallow, które chyba usłyszał każdy na świecie. Mnie się jeszcze nie znudziło, ups!

Jako że emocje są dla mnie czymś nadzwyczajnym, to nie mogłabym nie wyróżnić tego filmu, w którym aż się od nich roiło! Na pewno w jakiś sposób zawładnął kawałkiem mojego roku 2019; długo o nim myślałam i roztrząsałam ukazaną w nim opowieść. Bo choć nadzwyczajna, opowiadająca o gwiazdach, to jednak zawierająca w sobie ludzkie słabości, cierpienie i ból płynący z uzależnienia – elementy, które można obserwować w życiu codziennym zwykłych ludzi.

W tym roku zaczęłam też swoją przygodę z Netflixem… a może powinnam napisać: pod koniec tego roku (wiem, wiem, że późno!). Oczywiście zaczęłam oglądać wszystkie tytuły, o których jest głośno. Szczególne wrażenie zrobił na mnie Dark niemieckiej produkcji. Spodziewałam się wszystkiego, ale nie tego! Z odcinka na odcinek moje oczy stawały się coraz większe, a usta otwierały ze zdziwienia. Jak to się mówi? Zbierać szczękę z podłogi? Bardzo spodobał mi się pomysł i to, że serial naprawdę trzeba oglądać uważnie… bo łatwo się pogubić! Do tego idealnie dobrani aktorzy – bohaterowie z teraźniejszości, przeszłości i przyszłości naprawdę byli bardzo podobni, czasami aż zastanawiałam się, jak to możliwe. Niemal każdy odcinek oglądałam z wypiekami na twarzy, a ostatni sezon  pozostawił wiele pytań. Już nie mogę się doczekać czerwca. Czeka ktoś ze mną?

DARK — Sezon 2 | Zwiastun trylogii | Netflix

Muszę jeszcze szybko wspomnieć o kwestii muzyki w Dark – jest po prostu świetna! Jedna szczególnie ujęła moje serce, a mianowicie Melody X autorstwa Bonaparte. Och, jaki tam można wyczuć klimat! Zamykam oczy i od razu widzę smutnego Ulricha w oknie. Emocje towarzyszące słuchaniu tych dźwięków są jedyne w swoim rodzaju. Uwielbiam utwory, które przywołują wspomnienia, podsuwają skojarzenia. Ta piosenka właśnie taka jest. Wyjątkowa i szczególna. Melancholijna, choć z drugiej strony pozostawiająca nadzieję. Czy można w ogóle bronić się przed magią tych dźwięków?

Myślę, że to już koniec mojego podsumowania. Oczywiście jest wiele filmów, seriali czy piosenek, które polubiłam czy nawet pokochałam w tym roku. Chciałam jednak podkreślić te, które zatrzęsły w pewnym sensie moim rokiem 2019. Podzieliłam się tymi najważniejszymi, wywołującymi świetne wspomnienia.


Klaudia Rudzka 

Podsumowując 2019 rok, mogę z czystym sumieniem powiedzieć – był to dobry czas. Mam nadzieję, że tak samo obfity będzie 2020, który również zaskoczy nas wieloma ciekawymi premierami, inspirującymi odkryciami i wydarzeniami kulturalnymi. Poniżej przedstawiam podsumowanie wybranych przeze mnie ubiegłorocznych ulubieńców.

DIIV // Blankenship (Official Video)

Muzycznie  polecam płytę DIIV – Deceiver, której premiera miała miejsce 4 października. Trzeci album amerykańskiego shoegezowego DIIV jest o tyle istotny, że niesie ze sobą to, co najważniejsze – prawdę. Jest to bowiem przełom, w którym wokalista zespołu, Zachary Cole Smith, otwarcie przyznaje się do swojego uzależnienia i walki, którą z nim podjął. Wyznaję jednocześnie, że poprzedni album Is the Is Are, który również miał stanowić poniekąd rozliczenie z nałogiem, nie spełnił swojego zamierzenia. Muzycznie Deceiver to płyta, której słucha się bardzo dobrze. Emocjonalne teksty i przyjemne gitarowe melodie przywołujące na myśl wspomnienia lat 90. (Taker, Skin Game, Horshead) balansujące pomiędzy indie rockiem a shoegazaem, to klucz do zrozumienia muzyki DIIV. Polecam szczególnie w drodze – sprawdza się znakomicie. Kolejnym muzycznym doświadczeniem, które mogłabym wpisać do Excela z ulubionymi wydarzeniami roku 2019, byłby koncert kanadyjskiej piosenkarki i autorki tekstów, Margaux Sauve, która kryje się pod pseudonimem Ghostly Kisses (który objęliśmy patronatem medialnym!). Nazwa tego dream popowego projektu została zainspirowana wierszem autorstwa Williama Faulknera Une balladę des dames perdues, co znakomicie odzwierciedla delikatny głos Margaux. Muzyka piosenkarki, którą dane mi było usłyszeć w warszawskich Chmurach, to doświadczenie niemal mistyczne. W prawie całkowitej ciemności miękki głos Margaux wypełniał całą przestrzeń i wraz z warstwą muzyczną w postaci bębnów, syntezatorów, skrzypiec i fortepianu docierał do niemal każdego zakamarka duszy. Zobaczcie sami – singiel Empty Note  ma ponad dwa miliony wyświetleń. Atmosfera tajemnicy, kojący głos Margaux  oraz sprzyjające takim wrażeniom kameralne Chmury sprawiły, że było to jedno z najprzyjemniejszych koncertowych przeżyć roku 2019.

Gdyby natomiast ktoś kazał mi wymienić najlepsze książki roku 2019, podałabym trzy polskie pozycje. Łukasz Orbitowski jest mistrzem opowiadania o sytuacjach opartych na wydarzeniach historycznych. Odzwierciedleniem tego jest jego proza – wystarczy przypomnieć o Innej duszy i zestawić ją z ostatnim Exodusem. Najnowsza powieść autora pod tytułem Kult, wydana 15 maja, od początku do końca przypomina nam o niewygodnych, pełnych niepokoju i swoistej dziwności czasach PRL-u. Opowiada o serii objawień maryjnych mających miejsce na oławskich działkach. Z uwagi na to prostoduszny rencista Heniek z uporem i konsekwencją postanawia wybudować wielkie sanktuarium, które ma upamiętnić ów cud. Nie należy jednak doszukiwać się precyzyjnych faktów w związku z objawieniami w Oławie. Dużo lepszym rozwiązaniem jest po prostu podążanie wraz ze Zbigniewem Hausnerem – bratem Henryka, wizjonera z Oławy – i doświadczanie wydarzeń towarzyszących budowie sanktuarium. Kult to bardzo dojrzała proza Orbitowskiego, która w nieco humorystyczny i czuły sposób przekazuje nam relację z Polski Ludowej. Z dokumentalną precyzją przedstawia oławskie objawienia, które są jedynie pretekstem do ukazania historii o stracie, miłości, nadziei, wierze, zrozumieniu i o wartościach ludzi w czasach nie tak bardzo nam odległych. Kolejną pozycją byłby Wędrowny zakład fotograficzny Agnieszki Pajączkowskiej. Wydany nakładem wydawnictwa Czarne stanowi swoistą podróż w czasie. To opowieść drogi gdzie w upalne lato Volkswagenem T3 przemierzamy bezdroża, by posłuchać historii mieszkańców przygranicznych rejonów Polski. Autorka posiada ogromny dar słuchania, z szacunkiem przekazuje nam opowieści, którymi napotkane osoby dzielą się w zamian za zdjęcie. Sam proces przygotowywania do fotografowania przekazywany jest nam z dokumentalną precyzją. Wędrowny zakład sam w sobie natomiast pozbawiony jest portretów. Jest to o tyle ciekawy zabieg, że każdy może po swojemu interpretować przedstawione historie i wyobrazić sobie ukazywane postacie. Książka Agnieszki Pajączkowskiej to fascynujący przekrój polskiej wsi i jej mieszkańców, ich doświadczeń oraz tego, w jaki sposób żyli kiedyś i jak obecnie wygląda ich rzeczywistość. Walorem owej pozycji jest przystępny język i humor, którym operuje odważna, spontaniczna, ciepła i niezwykle utalentowana autorka. Wędrowny zakład fotograficzny to jedna z najbardziej wartościowych pozycji roku 2019. Kolejna wybrana przeze mnie książka to debiutancka powieść Marcina Marcisza – Taśmy rodzinne, wydane nakładem wydawnictwa W.A.B., będąca powrotem do lat 90. To swego rodzaju Duchologia w zbeletryzowanej formie przedstawiająca portret pokolenia, wychowanego w czasach transformacji. Jednym słowem to obraz współczesnych trzydziestoparolatków. Taśmy rodzinne stanowią ironiczny portret kreowania nowobogackich, małomiasteczkowych fortun, kiedy to status materialny definiowały sprowadzane z Niemiec towary bądź kolacje w pierwszych restauracjach McDonald’s. Każdy, kto z nostalgią wspomina owe lata 90., odnajdzie tu cząstkę siebie. Trochę to śmieszne, a trochę smutne. Z całą pewnością Taśmy rodzinne czyta się bardzo dobrze, pełne humoru i goryczy przypominają nam poniekąd, kim się staliśmy.

szczęśliwy lazzaro

Z filmami było najciężej, a wartościowe premiery ubiegłego roku to temat na oddzielny artykuł. Niemniej jednak wybrałam trzy moim zdaniem obowiązkowe pozycje każdego kinomana. Szczęśliwy Lazzaro to jedno z najlepszych dzieł filmowych ubiegłego roku. Film Alice Rohrwacher, przywołujący największe arcydzieła włoskiej sztuki filmowej, opowiadający o prostodusznym Lazzaro, to przekrój współczesnego społeczeństwa podany w postaci realizmu magicznego, który znamy chociażby z dorobku Felliniego. Malarskie kadry Helene Louvart dopełniają poetycką całość. Recenzję znajdziecie TUTAJ. Kolejną propozycją filmową jest Midsommar. W biały dzień. Szwedzki reżyser Ari Aster oczarowuje stylem i narracyjną gracją. Amerykańsko-szwedzką koprodukcję, opowiadającą o ekscentrycznych miejscowych tradycjach ludowych odbiera się jednym tchem i bez wątpienia jest to niezapomniane przeżycie. Wrażenia potęgują piękne światło i zdjęcia Pawła Pogorzelskiego, który bez cienia wątpliwości zasługuje na Oscara. Midsommar, któremu przez cały seans towarzyszy uczucie niepokoju, to absolutna petarda 2019. Jest to horror, który urzeka i z całą pewnością mogę polecić go każdemu. Natomiast Ból i blask, najnowsze dzieło Pedra Almodóvara, to opus magnum reżysera. Niczym biograficzna opowieść Salvadora Mallo, kultowego hiszpańskiego filmowca stroniącego od mediów i usilnie chroniącego swojej prywatności, ukazuje nam historię, w której na nowo przeżywa najważniejsze momenty swojego życia. Ból i blask to przedstawiona po mistrzowsku opowieść, która momentami błądzi, ale w ostateczności jest to przepiękna, szczera i emocjonująca historia – klasyczna, ludzka i nad wyraz stylowa.


Martyna Michalska

Cały mój zeszły rok, jeśli chodzi o szeroko pojętą popkulturę, zdominowany został przez seriale. Samych nowych produkcji obejrzałam około 30, poświęcając swój czas zarówno na miniserie, jak i kilkusezonowe „kobyły”. Większość seriali oceniłam dość przeciętnie, w okolicach 6 na 10 możliwych gwiazdek, jednak kilka z nich dosłownie zmiotło konkurencje, zyskując zasłużone 8 i więcej. Wśród nich na pierwszym miejscu muszę wymienić Fleabag, czyli serial, który zdobył aż sześć statuetek Emmy, dwa Złote Globy, trzy Satelity i mnóstwo nominacji w innych plebiscytach. I zasłużył sobie na nie jak mało kto. Historia, która z pozoru nie wydaje się w żaden sposób szczególna i wyjątkowa, została zrealizowana w rewelacyjny sposób, a Phoebe Walller-Bridge zyskała dzięki niej bardzo wysoką pozycję w serialowym świecie. Zagrało tutaj wszystko – począwszy od przemyślanego scenariusza, przez błyskotliwe, szalenie zabawne, ale często kryjące drugie, ciemne dno, dialogi, po grę aktorską i pomysł na łamanie czwartej ściany, który, co prawda, widzieliśmy już w innych produkcjach – chociażby House of Cards – ale który w tym wydaniu nadaje dodatkową głębię głównej bohaterce. Cudo, cudo, cudo. Jeśli jeszcze ktoś tego nie widział, to koniecznie powinien nadrobić.

W takim rankingu nie mogłabym pominąć mojej największej muzycznej fascynacji zeszłego roku (zresztą, biorąc pod uwagę jej popularność, nie tylko mojej), czyli Billie Eilish. Jej debiutancki longplay WHEN WE ALL FALL ASLEEP WHERE DO WE GO? był najczęściej przeze mnie słuchanym albumem w 2019 roku. Nad wyraz dojrzałe teksty Billie i jej brata, Fineasa, bardzo oryginalna warstwa muzyczna i dobry wokal sprawiły, że pierwsze miejsce na liście odsłuchanych albumów, w liczbie ponad 450 odtworzeń, zajął właśnie ten krążek. Samej Billie można zarzucić lansowanie się na problemach psychicznych i pretensjonalny image, ale mnie to zupełnie nie przeszkadza. Dopóki robi dobrą muzykę, cała reszta dla mnie schodzi na dalszy plan.

Billie Eilish - you should see me in a crown (Vertical Video)


Mateusz Norek

Chyba nigdy nie spodziewałbym się, że moim ulubieńcem roku zostanie animowany serial o koniu alkoholiku. Niemniej stało się – Bojack Horseman był moją pierwsza myślą, kiedy siadałem do tego swoistego podsumowania roku. W styczniu po obejrzeniu dwóch sezonów serial Netflixa był moim ulubieńcem miesiąca i wraz z kolejnymi sezonami towarzyszył mi praktycznie przez cały rok, gdyż pierwszą część ostatniego, 6 sezonu oglądałem w listopadzie. Ale to nie kwestia długości zadecydowała, że się tutaj znalazł – to emocjonalny rollercoaster, jaki zafundował mi ten tytuł. Nie chcę powtarzać tego, co już o BoJacku pisałem, ale wraz z kolejnymi sezonami cały czas potrafi trzymać świetny poziom, zaskakiwać, szokować i cholernie wzruszać.

Niektóre jego odcinki to prawdziwe perełki nie tylko pod względem fabuły, ale też sposobu narracji – chociażby epizod z podwodnego miasta, w którym nie pada praktycznie ani jedno słowo lub ten będący długim, pogrzebowym monologiem głównego bohatera. Ma świetną ścieżkę dźwiękową, którą katowałem przez okrągły rok. Zaskakuje kompleksowość i rozwój BoJacka, który miota się w swoich nałogach i fobiach, naprzemiennie z przerysowanej pewności siebie spadając w otchłanie samonienawiści. Cały czas jednak próbuje naprawić krzywdy, jakie wyrządził, nawet, jeśli przy okazji rani kolejne osoby. Ale serial ten to nie tylko tytułowy BoJack, bo jest tu więcej pierwszoplanowych, złożonych postaci i, jak to w prawdziwym życiu, każda z nich ma swoje własne problemy. I to, jak mocno można czasem utożsamić się z nimi, jest kolejnym, ogromnym plusem. Przy tym wszystkim Bojack Horseman wie doskonale, kiedy przebić ten poważny balonik, bo jest również niesamowicie komediowy i śmieszny, utrzymując w tym wszystkim balans i spójność. Bojack Horseman to taka moja osobista, serialowa terapia.

A o ostatnim sezonie i jego drugiej części, która ukazała się po napisaniu niniejszego tekstu, możecie przeczytać w tym Wielogłosie.


Wiktoria Ziegler

Pod swoich ulubieńców filmowych 2019 roku podpinam wcześniej już wymienione Pewnego razu w Hollywood, Jokera, Parasite, Na noże, Boże Ciało – czyli (prawie) oscarową rodzinkę.  Wychodząc z kina po zobaczeniu Jokera, powiedziałam tylko jedno słowo: „Sztuka” – i ten film był dla mnie zetknięciem się z prawdziwą Sztuką. Takiego niesamowitego odczucia życzę wszystkim widzom, oczywiście, od czasu do czasu, bo byśmy się rozpłynęli w tym zachwycie. Z racji, że oscarowo-złotoglobowa atmosfera jeszcze unosi się w powietrzu, a przekomarzania, dysputy i polemiki o nagrodzonych filmach toczą się wśród znajomych, niektórzy odznaczają swoje filmowe pozycje na przygotowanych listach i  narzekają lub zgadzają się z lutowym, oscarowym werdyktem, spieszę z poleceniem filmu Judy w reżyserii Ruperta Goolda. Miałam duże szczęście zobaczyć go jeszcze w starym roku, ale Wy mieliście szansę już w nowym – w niektórych kinach zresztą wciąż jeszcze go grają. Tytułową rolę gra niesamowita Renée Zellweger, która została nagrodzona za swoją pracę Złotym Globem i Oscarem. Judy to biograficzna opowieść o Judy Garland – amerykańskiej piosenkarce, aktorce i tancerce. W Czarnoksiężniku z Oz zagrała uroczą Dorotkę, zaśpiewała tam również słynną piosenkę Somewhere Over The Rainbow. Zagrała również główną rolę w Narodzinach gwiazdy – wersji z 1954 roku. Zapytajcie Waszych babć, na pewno ją kojarzą, a jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś więcej o jej życiu, zobaczcie koniecznie Judy. To melancholijna opowieść o ogromnym sukcesie okraszonym bezpowrotnie straconym dzieciństwem. To historia kultu sztuki, sztuki, która staje się ważniejsza niż szare życie. A cena za artystyczną nieśmiertelność jest naprawdę wysoka. Renée poradziła sobie znakomicie – ruch, mimika, śpiew (podobno przez rok brała lekcje śpiewu) są genialne. Aktorka bardzo płynnie przechodzi od skrajnej radości do rozpaczy. To wielka chwila dla Renée i jej wielka rola. Dajcie się zachwycić.


Paweł Stępień

„Wykorzystywać literaturę do wszystkiego” – Tako rzecze Ryszard Koziołek, to myślenie proponuje i broni je wszystkim – nawet duetem Sienkiewicza i Schetyny, nierówno romantycznym. Propozycja będąca moim faworytem roku 2019 jest szczęśliwie wydrukowana przez wydawnictwo Czarne pod tytułem Wiele tytułów. Wybór taki, ponieważ o ile każda przeczytana przeze mnie książka w tym roku oscylowała pomiędzy literackim geniuszem a tekściarskim inwalidztwem, o tyle tylko jedna przypomniała, że za każdym razem miało się w ręce potężne i misterne narzędzie – literaturę – niezłe ustrojstwo.

Koziołek konsekwentnie trzyma się tego, co zaproponował już w Dobrze się myśli literaturą, a mianowicie – upraktycznia literaturę, tłumaczy przyszłość, wyciągając scenariusze z esencjonalnych fusów tekstów przeszłości i jest kolejnym, który nie boi się przypominać o współczesnym zapotrzebowaniu na Orwella. Również na nowo spogląda na klasyczne teksty kultury – seriale (Stranger Things),  filmy (Manhattan) przeplatające się z Chłopami Reymonta, Noblem Dylana czy humorem u Camusa. To wszystko po to, aby poruszać się sprawniej w świecie, w którym rzut bananem w czarnoskórego nie jest wyłącznie gestem, ale i ostrą wypowiedzią; debata to szarpanina na riposty, a poprawność polityczna zmusza do szukania nowych form dyplomatycznego opisu. Autor tłumaczy sobie tekstami nie tylko rzeczywistość, ale i analizuje, co jest dobre, a co złe; szuka ostrzeżeń, czego unikać, sygnałów, czego się spodziewać, ale i znajduje to, co jest być może dla spokoju najistotniejsze – język i dialektykę na świąteczną kłótnię.

Minimalizacja skali i indywidualizacja świątecznego przykładu pokazuje, co jest w tej książce dla mnie najcenniejsze. Autor uwrażliwia na moc literatury w życiu każdego oddychającego osobnika i pokazuje, jak wielkie jest zapotrzebowanie na odpowiednie użycie języka w zależności od jego wzrostu, wagi i okoliczności. Czasami wręcz w sposób wyrachowany, lecz w Wielu tytułach nawet wtedy niepozbawiony wysmakowanego uroku językowego, wyważenia oraz zdrowej poprawności. Języka możemy użyć nie tylko, aby nasycić się próżno na chwilkę wygraną dyskusją, ale i żeby przekonać dziecko o wartościach odżywczych brukselki. Możemy go stosować do tego, aby zachęcić ludzi do czegoś dobrego lub tłumić i niszczyć to, co jest jawnie złe. Zachęca do szukania w literaturze odniesień do współczesnej historii, aby lepiej rozumieć przyszłość, a w dzień dzisiejszy żyć sprawniej. Motywuje nawet do sprawniejszego użycia języka przy negocjowaniu godniejszych stawek i słusznych podwyżek, co może się opłacić, ponieważ na stornie wydawnictwa to wszystko jest dostępne za jedyne 33 złote i 52 gorsze.


Patryk Wolski

Moje słuchawki w 2019 roku trzeszczały od nieposkromionej muzyki zespołu Black Mirrors. Marcella Di Troia z marszu skradła moje serduszko swoim szalonym wokalem, który bez kompleksów pokazuje na debiutanckiej płycie zespołu. Look into the Black Mirror oszałamia energią, ale i różnorodnością, chociaż dominuje tu mimo wszystko blues rock. Wartość tej płyty zrozumiałem dopiero po kilku miesiącach, gdy okazało się, że nie mam jej dość – wręcz przeciwnie, zaczynam dojrzewać do niektórych kawałków. Przykładowo, niekwestionowanym królem niniejszego krążka jest dla mnie Funky Queen – w cholerę skoczny kawałek, który katuję do szaleństwa. Jako że jest drugim numerem na płycie, to otwierający album Shoes For Booze po prostu pomijałem. A teraz wariuję, jeżeli raz na kilka godzin nie przesłucham tego „otwieracza”! I coś tak czuję, że jeszcze kilka innych kawałków do mnie w końcu dotrze, bo nie we wszystkich zdążyłem się zakochać. Dobrobytu tu jest bez liku.

A jak potrzebuję chwili spokoju, to idę do Finna Andrewsa i słucham jego solowej płyty One Piece at a Time. Wokalista The Veils od zawsze umiał czarować wokalem, ale mam wrażenie, że dopiero w samodzielnym projekcie pokazał swoje prawdziwe „ja”. Jego głos jest wręcz stworzony do melancholijnych utworów, które przyjemnie się słucha do snu. Pisałem nawet o tym w jednym z rozdziałów Aktualnie na słuchawkach. Jak mam gorszy dzień, to po prostu pakuję swój świat do formatu słuchawek i zapętlam ten album, aż mi nie przejdzie. Dziwna jest to terapia, ale na mnie właśnie tak działa głos Finna Andrewsa. Magia, której nie chce się przerwać.

 

A wychodząc z muzycznego podwórka, nie mogę nie wspomnieć o ubiegłorocznym złodzieju mojego wolnego czasu. Slay the Spire to gra-potwór, która wciąga w swoje oko cyklonu i już z niego nie wypuszcza. Na tyle mocno, że musiałem stanowczo odciąć pępowinę i na jakiś czas grę odinstalować. Bo prawda jest taka, że od tej karcianki trudno się oderwać – nie będę ukrywał, że gry typu rogue-like zawsze były moją słabością. Produkcja Mega Crit Games ma wręcz nieskończony gameplay i na tyle dopracowany poziom trudności, że chociaż dopiero jestem na drugim stopniu wyniesienia (a jest ich ponoć 20) i za cholerę nie mogę przejść dalej, gra ma chorobliwy syndrom „jeszcze jednej rozgrywki”. Budowanie talii jest satysfakcjonujące, walki wymagają obrania odpowiedniej taktyki zależnie od przeciwnika, a losowość jest na tyle intrygująca, że gra się po prostu nie nudzi. Co więcej, twórcy wciąż wspierają produkcję do tego stopnia, że 14 stycznia dodali czwartą grywalną postać – Obserwatorkę. To był odpowiedni argument, żeby ponownie zainstalować Slay the Spire i przetestować nowego bohatera. Jaram się na nowo. Warto również dodać, że gra żyje dzięki wiernym fanom, którzy nie próżnują i tworzą wiele modów, które dodają nowe postaci i karty.


Jakub Pożarowszczyk

Rok 2019 był czasem, w którym poważnie zwolniłem tempo pracy recenzenckiej i poznawania nowości, nie znaczy to jednak, że nie śledziłem nowości. Co to, to nie. Tym razem jednak stawiałem na jakość, a nie na ilość. Nie było słuchania po łebkach, byle jak, aby na zaliczenie. Paradoksalnie spowodowało to, że w tym roku poznałem albumy, które zostaną ze mną na całe życie i mają doczesne miejsce w moim serduszku. A stało się tak, tylko dlatego, że dałem kilku albumom dużo czasu, aby w końcu trafiły do mnie.

To chyba właśnie dzięki takiej taktyce pod koniec roku najczęściej słuchanym krążkiem był wstrząsający, przejmujący i cholernie trudny w odbiorze Ghosteen Nicka Cave’a. Kiedyś nie miałbym po prostu czasu, aby dać się pochłonąć muzycznej spowiedzi australijskiego muzyka. Podobnie rzecz ma się z Post Sapiens krajowego Abstraktu. Trudna, filozofująca opowieść rodem z science fiction ubrana w postmetalowe dźwięki swego czasu szybko trafiłaby na półkę z napisem „całkiem niezłe” i z dużym prawdopodobieństwem nigdy bym do niej nie wrócił i nie zachwycił się jej pięknem. Mógłbym jeszcze wymienić wiele takich przypadków. Chociażby w końcu w tym roku doceniłem zaangażowane oraz rozpolitykowane Bad Religion. Ich Age of Unreason znajduję się zdecydowanie w moim top 3 roku 2019.

Jednak niekwestionowanym królem roku 2019 jest The Boss, czyli Bruce Springsteen dla niewtajemniczonych. Jakżeby inaczej. Chociaż jego poprzedni LP, High Hopes, nigdy nie został przeze mnie właściwe odsłuchany i doceniony, no bo właśnie – miałem mnóstwo innych płyt do zapoznania i opisania ich na łamach Głosu Kultury. Tym razem premiera Western Stars zbiegła się ze sporym zamieszaniem w moim życiu (pozytywnym) i okazała się idealnym soundtrackiem w przełomie owego żywota – ta muzyka towarzyszyła mi praktycznie non stop przez wiele wakacyjnych tygodni…

Chociaż po pierwszych singlach podchodziłem do nowego dzieła Springsteena nagranego w dodatku bez pomocy The E Street Band jak pies do kota i nie robiłem sobie wielkich nadziei po odsłuchu Hello Sunshine tudzież Tucson Train. Trochę postawiłem krzyżyk na artyście, zrzucając to na karb myślenia, jakże zgubnego, że Boss zaczyna powoli odcinać kupony od swojej wielkiej kariery. No cóż, pomyliłem się – jak zawsze. Springsteen pokazał na Western Stars, że jest jednym z największych żyjących singer-songwriterów.

Bruce na nowym albumie powrócił do akustycznym brzmień ze świeżym w jego twórczości dodatkiem instrumentów smyczkowych. Jednak temu albumowi bliżej do ciepłego brzmienia The Ghost of The Tom Joad aniżeli surowej Nebraski. Ponadto Boss zrobił podróż wehikułem czasu w przeszłość, do swojej młodości. Sporo na Western Stars odniesień do amerykańskiego popu z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.

Zatem to album, którego Springsteen jeszcze w swoim dorobku nie miał. Dźwięki smyków w takim Hitch Hikin’ czy w The Wayfayer z początku przygody z Western Stars niekoniecznie pasowały mi do szorstkiego głosu Bossa. Ponadto zaskoczyły mnie wokale Springsteena – momentami gładkie i wypolerowane, z doskonałymi, wpadającymi w ucho melodiami. Dawno nie słyszałem Springsteena w tak dobrej formie wokalnej. Same kompozycje dopracowane są w największym szczególe. Springsteen bardzo długo przygotowywał materiał na Western Stars i to słychać aż zanadto. Piosenki są dopieszczone, brak w nich przypadkowych dźwięków, a pod względem chwytliwości są majstersztykiem. Brakuje mi trochę obiektywizmu, bo kocham twórczość Springsteena ponad życie, ale na płycie nie ma absolutnie żadnego wypełniacza, słabego utworu. Każda z trzynastu kompozycji ma w sobie to coś, dzięki czemu zostaje na długo w pamięci.

No i teksty. Bruce postawił mocno w swoich lirykach na metaforyczność. Nie komentuje bezpośrednio tego, co się dzieje w amerykańskiej polityce, a wielu od niego tego wymaga, szczególnie że Ameryka ma prezydenta, jakiego ma. Natomiast opisuje w tekstach Amerykę, której już nie ma, więc spore pokłady nostalgii na płycie nie dziwią ani trochę. Sporo w tych tekstach odniesień do beatników — chociażby taki Hitch Hikin’ to apologia życia włóczęgi, który przemierza bezkresny obszar Stanów Zjednoczonych wzdłuż i wszerz. Czy dzisiaj takie wolne i beztroskie życie w USA jest możliwe? No właśnie… Springsteen ponadto gorzko rozprawia się z ideą amerykańskiego snu, nie pierwszy i nie ostatni raz w swojej twórczości, ale charakterystyczny jest tutaj utwór tytułowy, które wydaje się z lekka być nawet autobiograficzny, co potęguje sugestywny teledysk. Tucson Train za to daje do zrozumienia, że ucieczka może być dobrym sposobem na nowe życie. Bohater piosenki czeka na swoją ukochaną na stacji, tylko czy ona pochwala jego pomysł? Czy rzuci wszystko dla niego i przybędzie na stację, gdzie o 5.15 czeka na nich pociąg do Tucson? Rzecz jasna nie poznamy odpowiedzi. Cały Boss… słodko-gorzkie zakończenia w jego w opowieściach nie są niczym zaskakującym.

Tak, Western Stars to mój ulubiony album roku 2019. Bezapelacyjnie.


Fot.: Sony/Columbia, Mystic Production, Stara Szkoła, Warner Bros, Netflix, Wydawnictwo Czarne, Billi Eilish, Prime Video, Wydawnictwo Czarne, Napalm Records, Mega Crit Games, Nettwerk

Write a Review

Opublikowane przez

Jakub Pożarowszczyk

Czasami wyjdę z ciemności. Na Głosie Kultury piszę o muzyce.

Patryk Wolski

Miłuję szeroko rozumianą literaturę i starego, dobrego rocka. A poza tym lubię marudzić.

Paweł Stępień

Buchalter dyplomowany niepraktykujący z sentymentem do roweru, dobrze napisanych książek i serka tylżyckiego. Całym temperamentem humanista wegetujący na kilku uczelniach, obecnie Uniwersytecie Jagiellońskim. Z każdej placówki wyciągał nieco więcej niż notatki i ubezpieczenie. Dla higieny psychicznej stale szuka zależności między tym co go interesuje, a tym za co w normalnym życiu płacą pieniądze. Serek kosztuje.

Wiktoria Ziegler

Zastanawia się, pyta, poszukuje sensu.

Klaudia Rudzka

Kino w każdej postaci, literatura rosyjska, reportaż, ale nie tylko. Magister od Netflixa, redaktor od wszystkiego. Właściwy człowiek we właściwym miejscu – chętnie zrelacjonuję zarówno wystawę, koncert, płytę, jak i sztukę teatralną.

Małgorzata Kilijanek

Pasjonatka sztuki szeroko pojętej. Z wystawy chętnie pobiegnie do kina, zahaczy o targi książki, a w drodze powrotnej przeczyta w biegu fragment „Przekroju” czy „Magazynu Pismo”. Wielbicielka festiwali muzycznych oraz audycji radiowych, a także zagadnień naukowych, psychologii społecznej i czarnej kawy. Swoimi recenzjami, relacjami oraz poleceniami dzieli się z czytelniczkami i czytelnikami Głosu Kultury.

Natalia Chrobok

Wszystkie niewypowiedziane słowa.

Mateusz Norek

Z wykształcenia polonista. Zapalony gracz. Miłośnik rzemieślniczego piwa i nierzemieślniczej sztuki. Muzyczny poligamista.

Anna Sroka-Czyżewska

Na zakurzonych bibliotecznych półkach odkrycie pulpowego horroru wprowadziło mnie w świat literackich i filmowych fascynacji tym gatunkiem, a groza pozostaje niezmiennie w kręgu moich czytelniczych oraz recenzenckich zainteresowań. Najbardziej lubię to, co klasyczne, a w literaturze poszukuje po prostu emocji.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *