Utracony element

Szaleństwo – Adrianna Rozbicka – „Utracony element” [recenzja]

Przyznam, że dawno nie czułam się tak skołowana podczas pisania recenzji. Po prostu aż nie wiem, od czego zacząć ani w jakim kierunku ta recenzja powinna się skierować. Z jednej strony Utracony element, jest książką, która przywołała do mnie masę dobrych wspomnień. Przypomniała mi o książkach takich jak Przemyślny ból Dopasowani oraz o filmach American Psycho, Inferno, a także Lekarstwo na życie. Skoro książką łączy w sobie aż tyle odniesień do innych dzieł literackich i filmowych, to czy jej ocena nie powinna być wręcz znakomita? Tyle odniesień, tyle wątków, tajemnice, zagadki, medycyna i… Jeszcze więcej niewiadomych.

Autorka jest Polką, a dokładniej mówiąc warszawianką. Konstrukcja powieści kompletnie na to nie wskazuje i przyznam, że książkę czytało się raczej jak powieść zagraniczną. Jest w niej ładnie ukazana struktura Włoch, rozkład miasta, budynki, wiarygodne nazwy i dobrze dobrane słowotwórstwo. Widać, że pisarka nie próżnuje. Adriana Rozbicka jest dla mnie autorką całkowicie nową, jednak taką, która wywołała we mnie ogrom wspomnień. Jej książka była ogromnym wyzwaniem, chwilami zdziwienia, ogromem akcji i finalnym sceptycyzmem. Myślę, że znalazłoby się także miejsce na jeszcze jedno słowo: rozczarowanie.

Przejdźmy najpierw do tego, o czym tak naprawdę Utracony element jest. Mianowicie, mamy głównego bohatera (w narracji pierwszoosobowej) – Konstantyna Nawrockiego, jego przyjaciela z dzieciństwa – Gramma oraz dziewczynę, która przez pół książki zdaniem Konstantyna chyba nie istnieje, której wątki są przepoetyzowane i która to już na zawsze pozostanie dla nas tajemnicą – Yuma. Książka jest z pewnością niezmiernie skomplikowana. Ma ogromną ilość wątków, ale często zmiana pomiędzy bohaterami pokazuje je z dwóch (lub więcej) perspektyw – to jeden z czynników wpływających na objętość książki.

Konstantyn wiedzie uporządkowane i w miarę stabilne życie. Żyje po swojemu, pracuje, zachwyca się biustem sekretarki, aż pewnego dnia wpada na niego dziewczyna, która wręcza mu pewien przedmiot.

(…) jakąś kostkę, minipudełko, czarną bryłkę, jak oszlifowany kamień.

Po lekturze książki nie mam zielonego pojęcia, co to tak naprawdę jest. Ale nie zatrzymujmy się. Od tego momentu nasz bohater traci grunt pod nogami. Nie rozpoznają go w pracy, uganiają się za nim mroczne typy, a siniaki to już element stały jego wyglądu. W całej tej dziwnej sytuacji Konstantyn dowiaduje się również, iż jego przyjaciel został porwany. Co więc robi? Oczywiście biegnie mu na ratunek – na łeb i na szyję. Jak potoczą się ich dalsze losy? Czy Konstantyn odnajdzie Gramma? A co z Yumą? Oczywiście na żaden ze spojlerów nie możecie tutaj liczyć.

Przejdę zatem do zalet książki. Pisząc ten akapit, długo myślałam, co napisać i zdecydowałam się na to: książka jest… Niezła. Wiecie, o co chodzi: nieeeezła.

Utracony element ma swoje wielkie chwile, które pochłaniają czytelnika i każą czytać każdą kolejną stronę. Jednak cały ten pociąg jest nieco absurdalny i niezrozumiały. Mianowicie – każdy ciekawy wątek przeradza się pięć innych, z których każdy ma koniec, którego finalnie czytelnik nie jest w stanie zrozumieć. Wielka szkoda, gdyż akcja generalnie jest niezmiernie dynamiczna i podkręcona od pierwszej do ostatniej strony. Co ciekawe, na początku książka cechowała się jakąś taką wykwintnością, wręcz wielkością… Aż bałam się, czy autorka będzie w stanie utrzymać to tempo. Widziałam znakomity zamysł, tajemniczość, od groma „mindfucków”, zmiany czasu, a to wszystko jako nieco niejednolitą historię.

Fabularna nić rozrasta się dalej, niż można by się tego spodziewać. Czytelnik bardzo powolutku odkrywa połączenia między postaciami. Język książki jest przy tym nierzadko poetycki, przemieszany jednak bluźnierczą kpiną mowy potocznej. Mimo wszystko książka pod pewnymi względami została przygotowana wręcz misternie, pełna jest włoskich klimatów i kultury florenckiej. Ma jakiś własny klimat i bywało, że niezmiernie mnie pociągała. Pozwolę sobie powiedzieć wręcz – cholernie mi się podobała. Myślę, że ogromne zasługi za to przypisać można przede wszystkim możliwości odniesienia do innych dzieł kategorii książkowej i filmowej.

Po pierwsze: Przemyślny ból (Andrew Miller) – książka z gatunku literatury pięknej, która swoją premierę miała dawno temu – pierwsze polskie wydanie w 1999 r. Opowiadała ona o lekarzu Jamesie Dyer, który przez całe swoje życie nie posiadał zdolności odczuwania bólu. W tej książce, jak i w obecnie recenzowanej, również mieliśmy do czynienia z eksperymentami medycznymi, poszukiwaniem samego siebie, swojego miejsca, zrozumienia wobec swoich potrzeb, jakiegoś takiego błądzenia i podążania… Książka miała także niesamowicie mroczny, nieskromnie pociągający, misterny klimat. Czułam się podobnie, czytając co poniektóre fragmenty Utraconego elementu.

Po drugie: nić powiązań niczym w Dopasowanych Johna Marssa (2017 r.). Było tam duuuużo niespodzianek i powiązań jak najmniej spodziewanych. Fabuła gnała jak opętana. Z taką różnicą, że miało to – „stety” lub nie – ręce i nogi.

Po trzecie: niemiecko-amerykańska produkcja z gatunku horroru z 2017 r. – Lekarstwo na życie. Tutaj również mieliśmy do czynienia z sekretami na każdym kroku, zakładem zamkniętym, odseparowaniem głównego bohatera, eksperymentami medycznymi i naprawdę (NAPRAWDĘ…) dziwnymi rzeczami. No i zakończeniem, które kompletnie odstawało od fabuły. Haha, to tak jak w Utraconym elemencie…

Po czwarte i ostatnie: thriller z 2016 r. o tytule Inferno – wspólne z Utraconym elementem motywy takie jak: kroczenie po nitce do kłębka, tajemnice, zagadki, towarzysz podróży, Florencja, szpital, medycyna oraz tajemniczy przedmiot, przez który to bohaterzy zostają celem obławy. Oboje także podążają za wskazówkami, które napotykają na swojej drodze.

Przejdę teraz oficjalnie do wad książki. Mianowicie jest ona pełna ogromnych komplikacji. Jest tajemniczo, dzieje się naprawdę sporo, ale przy pierwszym czytaniu, czytelnik nawet nie jest w stanie ogarnąć, które wątki na pewno dotyczyły danego bohatera. Przez większą część książki nie wiadomo, co się dzieje, a tym bardziej, gdzie to wszystko zmierza. Często były omawiane sytuacje, co do których czytelnik nie miał nawet gdzie się odnieść, gdyż postaci były nazywane tajemniczo lub po prostu chłopcem albo dziewczynką. Fabuła z czasem się klaruje, jednak jest to tylko przedsmak do kolejnych komplikacji. Kolejna kwestia to bardzo zawiłe i zbędne rozwodzenia się, szczególnie przy fragmentach poświęconych Yumie:

(…) Być wszędzie lub po prostu nie być, bo z ziemskim byciem nie miało to nic wspólnego. Być po drugiej stronie. Po stronie esencji i istoty każdej rzeczy. Pojąć, czyli wtopić się, ogarnąć, lecz nie umysłem, intelektem czy sercem, a całą sobą, a więc materią, która nas tworzy. Nie musieć więcej pytać, bo niepoznanie jest celem tego istnienia, choć i cel sam w sobie Tam nie istnieje. Tam jest już celem, zawiera go w sobie, jak i wszystkie możliwe pytania i odpowiedzi. To nie wszechświat, jaki znamy z astronomii, ani niebo, w którym człowiek umieścił Boga. To taki niemy, spojony z Yumą stan, którym ona była. „Świadomość” to płytkie przyziemne słowo, które kiepsko imituje prawdę, bo nie ma słowa, które miałoby taką siłę, żeby stanąć na wysokości zadania.

Do tej pory nie wiem, co tą bohaterką kierowało. Czego ona tak naprawdę chciała, do czego dążyła, jakie było jej zadanie. Nie rozumiem i nawet nie wiem, czego się złapać, aby nadrobić swoją niewiedzę.

Konstantyn jako bohater główny kompletnie nie zyskał sobie mojej sympatii. Faktycznie, byłam ciekawa, co się z nim stanie, jednak im dalej, tym bardziej było to nużące, bez polotu i po prostu nudne. Za dużo nowego, a za mało wytłumaczenia choć połowy z tego, co mu się przytrafiło. W książce bardzo często mamy też do czynienia z przezwiskiem „Polaczek”. Bardzo mnie to irytuje, ze względu na oczywisty negatywny wydźwięk i widzę tutaj sporo powiązanie z tym, iż Adrianna Rozbicka, jako Polka, na stałe zamieszkała we Włoszech.

Twardym orzechem do zgryzienia jest jednak brak logiki. Bardzo dobrze pamiętam fragment, jak Gramm koniecznie nie chciał zostać odnaleziony. Sam bohater jest świadom, że nie może używać telefonu, gdyż łatwo o jego lokalizację… Parę stron później sprawdza tę lokalizację. Na środku pola, najbliżej miejsca, które jest potencjalnie najbardziej niebezpieczne i szkodliwe dla niego, a tym samym idealne, aby osoby, przez które nie chce zostać znaleziony, po prostu go znalazły. Mamy również do czynienia z sytuacją, gdzie Konstantyn, z tego, co wskazuje opis, zabił jedną z postaci. UWAGA – SPOJLER! Bo chwilę później okazuje się, że jednak miał to tylko w głowie. Coś jak przypadek Patricka Batemana z American Psycho. Do tej pory nie wiem również, czy każda z postaci w książce faktycznie istniała, a która stanowiła schizofreniczny wręcz wytwór. Miałam poczucie, że we fragmentach tłumaczących, co się właściwie zadziało, autorka po prostu nie mogła się zdecydować.

Kolejna kwestia to zachowanie ojca Yumy, który jako taki zrobił straszną bumelę. Po pierwsze nie posłużył się adresem, który posiadał, ani informacjami, które ułatwiały rozwiązanie pewnych spraw. Już nie wspominając, że jego postać jest dla mnie najzwyczajniej dziwna. Dodatkowo wprowadził on do fabuły mistyczne wierzenia, duchy przodków i te sprawy… To nie mogło skończyć się pozytywną recenzją. Moment przełomowy w życiu Konstantyna został pokazany tak banalnie, że aż nie mogę tego zaakceptować. Poza tym – jak to się niby stało. Telepatycznie?

Jeśli chodzi o okładkę, jest bardzo dobrze pomyślana. Przedstawia trzy osoby – dwóch mężczyzn i postać kobiecą. Na drugim planie wyraźnie widzimy dwa odrębne miasta, na których to będzie opierać się cała fabuła (Londyn i Florencja). Jak dla mnie, nieco za dużo w niej zostało namieszane i zupełnie inaczej ujęłabym zwłaszcza postać kobiecą. Na okładce w niczym nie przypomina filigranowej panienki – a takie niestety mam wyobrażenie o kobiecej postaci (postaciach) w książce. Na tylnej części okładki znajduje się płytka, prawdopodobnie przedmiot wspomniany w książce lub po prostu nawiązanie do ludzkiego umysłu, gdyż kształtem go przypomina.

Czas na podsumowanie. Utracony element otwiera cytat Fiodora Dostojewskiego:

Nie ma rzeczy bardziej niewiarygodnej od rzeczywistości.

Zapowiadało to coś naprawdę dobrego. Książka otworzyła ogromne drzwi do moich wspomnień. Powróciłam do książek, które czytałam i filmów, które obejrzałam. Przypomniałam sobie ich klimat… Nie jestem jednak w stanie ocenić jej pozytywnie, gdyż najzwyczajniej jej nie rozumiem.

Życie nie zawsze daje nam to, czego chcemy, ale zawsze daje to, czego potrzebujemy.

Sam bohater główny nieraz odnosi się do powyższych słów. Książka wręcz kończy się jego stwierdzeniem, iż faktycznie tak się w jego życiu stało – uważam, że to bzdura i pierwszy raz w życiu współczuję bohaterowi tego, że utknął w świecie książki, w tym wypadku w świecie Utraconego elementu.

Fot.: Wydawnictwo Mova

1 Komentarz

  • Dziękuję za tę recenzję, gdyż już myślałam, że tylko ja nie rozumiem tej książki.

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *