Uwierz w ducha – Marc Levy – „Jak w niebie” [recenzja]

Na początek ciekawostka, prawdopodobnie nie dla wszystkich, z pewnością jednak była nią dla mnie, i choć być może wyjdę na ignoranta z uwagi na to, że daleko mi do miłośnika gatunku, jakim jest romans. Oto i ona (ta ciekawostka oczywiście) – Marc Levy to jeden z najbardziej poczytnych francuskich pisarzy! Nieświadomy tego faktu, ja – przeciętny zjadacz chleba, rodem z ziemi kujawskiej – podjąłem się przeczytania jego (podobno) największego przeboju, będącego zarazem debiutem pisarza na rynku wydawniczym. Wznowienia tegoż – wydanego w roku dwutysięcznym – debiutu podjęło się Wydawnictwo Albatros, a ja chcąc zrobić sobie czytelniczy przerywnik w postaci czegoś lekkiego, po debiut ten sięgnąłem. Zanim przejdę do omówienia treści książki, kolejna garść ciekawostek – Jak w niebie sprzedało się w ponad 3 milionach egzemplarzy, zostało przetłumaczone na 38 języków, a ekranizacja na podstawie tej powieści (z Reese Witherspoon, którą widzimy na okładce) zarobiła ponad 100 milionów dolarów! Wszystkie te liczby jak z kosmosu i jeden mały ja. Czy było warto? Czy powieść aż tak zachwyca? Źle nie było, choć zależy, co kto lubi…

Historia w zasadzie jest banalna i raczej nie zaskakuje, a prawie całą jej treść zdradza sam opis na większości książkowych portali. Mamy tu Lauren, która od świtu do nocy pracuje w jednym ze szpitali w San Francisco. Na swój sposób jest to kobieta sukcesu – młoda, z dobrą pensją i wygodnym mieszkaniem, raczej optymistka. W życiu Lauren na dobrą sprawę brakuje tylko jednego – miłości, choć nie daje tego po sobie poznać; nasza bohaterka cieszy się z małych rzeczy, takich jak na przykład dwa wolne dni w czasie weekendu, które postanawia wykorzystać na wypad poza miasto. Wstaje więc skoro świt (chcąc zobaczyć wschód słońca) i rusza przed siebie wysłużonym już autem. No i jedzie sobie nasza Lauren, uśmiechnięta, zadowolona, przysłuchuje się ćwierkaniu ptaszków, aż tu nagle ŁUP!! W wyniku nieszczęśliwego splotu wydarzeń, samochód młodej lekarki owija się wokół hydrantu niczym precel, a ona sama przelatuje dobrych kilka metrów, lądując ostatecznie na wystawie jednego ze sklepów (tak, przeleciała przez szybę samochodu i szybę sklepową, sam nadal nie wiem, jak). Rzecz jasna Lauren nie umiera, to nie Gra o tron; bohaterka zapada w śpiączkę. Jest lato 1996 roku.

Jesienią (nadal 1996 roku) młody architekt Arthur wraca do domu po ciężkim dniu pracy, marząc tylko i wyłącznie o gorącej kąpieli i kilku godzinach snu. Siedzi sobie w wannie, obok której pogrywa radio, a on lekko już odprężony podśpiewuje w rytm hitu z eteru. W pewnym momencie coś mu jednak nie do końca pasuje. Czyżby miał chórki? Radio nawala? Ścisza więc odbiornik, jednak ktoś w domu nadal podśpiewuje, mało tego – głos dochodzi z szafy. Nie zgadniecie, kto siedział w szafie! Proszę zapiąć pasy lub trzymać się mocno krzeseł – UWAGA, UWAGA – w szafie podśpiewuje Lauren! Ale zaraz, jak to, przecież Lauren znajduje się w śpiączce w szpitalu, a nie w szafie u obcego faceta! Tak samo jak i Wy, zaskoczeni byli Arthur i Lauren. On – bo raczej nie spodziewał się młodej kobiety ukrytej w jego mieszkaniu w środku nocy, Ona – bo ktoś ją widzi i słyszy! Tak, tak – niespodzianka – to „duch” naszej pani doktor. Duch? Dusza? Nieważne, tak czy inaczej, w takich okolicznościach poznaje się dwójka głównych bohaterów Jak w niebie. I nie trzeba być chyba geniuszem, by domyślić się, że zakochają się w sobie z wzajemnością. No i wszystko byłoby ładnie i pięknie, gdyby nie ten drobny szkopuł, że jej ciało nadal jest przykute do szpitalnego łóżka.

Jak więc widać, sam pomysł na powieść nie jest powalający czy specjalnie oryginalny, jednak trzeba oddać autorowi, że – na szczęście – nie jest to też ckliwa historyjka wyciskająca z czytelnika morze łez. W dalszej części powieści nie brakuje fabularnych trików balansujących na granicy tandety, jednak całość czyta się zadziwiająco dobrze. Oczywiście zdarzają się sceny, które chce się przekartkować jak najszybciej, takie jak te, w których Arthur opowiada o swoim dzieciństwie. Powiedzieć o nich: „mdłe”, to nie powiedzieć nic, mniej mdłe byłoby zjedzenie tony waty cukrowej za jednym podejściem. No i jest jeszcze wątek policjanta pojawiającego się w pewnym momencie książki, którego to rozwiązanie (wątku) ociera się o szczyty naiwności. Jednak pomimo słów powyżej, Levy’emu należą się też gratulacje, przede wszystkim ze względu na sposób, w jaki prowadzi akcję. Robi to tak zręcznie, że udaje mu się zahipnotyzować czytelnika, któremu zaakceptowanie faktu, iż jakiś facet gada do siebie w restauracji, czy obejmuje powietrze, idąc ulicą, przychodzi naturalnie. Nawet przez moment nie przeszło mi przez myśl, że ta historia nie mogłaby się wydarzyć, nawet przez chwilę nie pomyślałem, że poświęcenie Arthura dla całej sprawy jest czymś niedorzecznym. Ponadto na wyróżnienie zasługują także kreacje samych bohaterów (głównie Lauren, choć jak na lekarza medycyny jest nieco naiwna) oraz zakończenie, w którym autor nie serwuje nam kilograma słodyczy, nie wyciska łez, wszystko robi subtelnie i umiejętnie. Inna sprawa, że finał jakoś specjalnie nie zaskakuje.

Generalnie nie jest to zła książka, może nie do końca w moim guście, jednak mogę zrozumieć, że sporej grupie czytelniCZEK mogła się spodobać. Prosta historyjka, której daleko do wybitności, jednak sprawdza się jako lekki przerywnik na zimowy wieczór. Jest tu spora dawka absurdu i sytuacji mniej wiarygodnych niż sam fakt, że jednym z bohaterów jest zakochany duch, jednak nie ma tu przesady w kwestii tanich gierek mających poruszyć najczulsze struny ludzkiej wrażliwości. Wielkim fanem autora raczej nie zostanę, choć przyznaje, że – prawdopodobnie – jestem w stanie zrozumieć jego fenomen.

Fot.: Wydawnictwo Albatros

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *