Staruszek Anderson

W sprawach cierpienia – Yves H., Hermann – „Staruszek Anderson” [recenzja]

Zazwyczaj komiks kojarzy się z czymś rozrywkowym, zabawnym i tematycznie niezaangażowanym. I choć opowieści graficznych wszelkiej maści, rodzaju i problematyki powstaje cała masa – niewiele osób, które nie interesują się zbytnio tą formą literatury, zdaje sobie sprawę z tego, jak poważne tematy potrafią podejmować komiksy. A te mogą śmiało stawać w szranki z filmami czy powieściami. Przykładem takiego komiksu, który ani przez chwilę nie jest zabawny, i który czyta się ze ściśniętym sercem, przeczuwając najgorsze, jest Staruszek Anderson.

W sprawach cierpienia nigdy się nie pomylili

Starzy Mistrzowie: jak dobrze rozumieli jego człowiecze

Miejsce w świecie; to, że się zdarza zawsze w tej samej chwili,

Gdy ktoś inny je, wietrzy izbę, albo gdzieś się ospale wlecze;

Yves H., autor scenariusza, głównym bohaterem czyni czarnoskórego, starszego mężczyznę. Kolor skóry Andersona ma znaczenie niebagatelne, jeśli weźmiemy pod uwagę, że akcja komiksu dzieje się w Missisipi, w roku 1952 – można się więc domyślać, jak traktowani byli przez białych ci, których kolor skóry choć trochę odbiegał od “normy”. Wystarczyło, że jakiś “czarnuch” pojawił się w nieodpowiedniej dla niego dzielnicy o godzinie, w której słońce zachodzi już za horyzont, a od razu podejrzewany był o najbrudniejsze i najbardziej niecne zamiary. W świecie Staruszka Andersona sytuację pogarsza fakt, że miejscowi stróże prawa zdają się być wyjątkowo przewrażliwieni na punkcie czarnoskórych. A jednak staruszka Andersona poznajemy w sytuacji, która również jego nie stawia w uprzywilejowanym, pozytywnym świetle. Mężczyzna najpierw bowiem zaspokaja swoje seksualne żądze, płacąc za seks kobiecie w barze, w którym zdaje się być stałym bywalcem, by po chwili wrócić do żony czekającej na niego z kolacją w domu. No cóż, mężczyzna niekoniecznie wzbudza naszą sympatię. Ale to nic w porównaniu z tym, co zobaczymy za chwilę. Buzz, jeden z przedstawicieli władzy w miasteczku, zmusza bowiem pewną czarnoskórą dziewczynkę, żeby wsiadła z nim do samochodu, a później, pod groźbą ukarania jej rodziny, każe jej – delikatnie mówiąc – zadowolić go oralnie. W tym świetle staruszek Anderson wydaje nam się doprawdy aniołem…

Nasze uczucia względem staruszka zmieniają się jeszcze bardziej z dwóch powodów. Pierwszym jest nagła śmierć jego żony, która – jak sam stwierdza – zmarła z powodu zmartwień i zgryzoty serca, drugim natomiast jest przywołanie wspomnienia o ukochanej wnuczce, o której dowiadujemy się, że osiem lat temu zniknęła bez śladu. A Anderson nie ma żadnych wątpliwości co do tego, że za jej uprowadzenie i najprawdopodobniej ogromną krzywdę odpowiedzialni są biali. Do tej pory jednak mężczyzna nie miał żadnych poszlak, żadnych śladów czy dowodów, choćby tych najdrobniejszych. Jednak po pogrzebie i szczerej rozmowie, jego przyjaciel Otis wyznaje mu, że jest pewna kobieta, która może wiedzieć coś na temat tego, co przed laty przytrafiło się jego dziewczynce. A kiedy Anderson wpada na trop i kiedy nie ma już na tym świecie nikogo, kto mógłby go powstrzymać, i niczego, dla czego mógłby żyć – poprzysięga zemstę tym, którzy odebrali życie jego wnuczce, a w jego mniemaniu także żonie – odbierając im Lizzie. Czy jest jakakolwiek szansa na to, aby spór pomiędzy starszym, pełnym żalu i pretensji czarnoskórym, owdowiałym mężczyzną a zgrają uprzywilejowanych i butnych białych mógł skończyć się bez rozlewu krwi? Nie ma. I zdajemy sobie z tego sprawę niemal od samego początku, od przewrócenia pierwszych stron komiksu. Od tej pory czekamy nie tyle na rozwój wydarzeń, co na werdykt i liczymy na łagodną karę dla niektórych.

Staruszek Anderson nie bawi się w kompromisy, eufemizmy czy owijanie w bawełnę. To komiks stawiający sprawę jasno i niedający większych nadziei na jakiekolwiek dobre zakończenie. Yves H. stworzył opowieść smutną i depresyjną, wyciągając z człowieka to, co najgorsze – nienawiść, żądzę, brak empatii, brutalność, perwersję, rasizm, pedofilię, zezwierzęcenie, zawiść, agresję, brak jakichkolwiek ludzkich odruchów. W zasadzie próżno szukać w tym komiksie jakiegoś światełka, jakiejś nadziei. Emanuje z niego tragedia, żal i depresja, a postanowienie Andersona, który wie, że nie ma absolutnie nic do stracenia, bo stracił już wszystko, sprawia, że czytelnik nie ma złudzeń co do zakończenia komiksu. Mężczyzna jest bowiem gotowy na śmierć, wręcz jej pragnie po tym, jak wszystkie najbliższe mu osoby odeszły. Ma oczywiście misję, którą pragnie wypełnić za wszelką cenę, jednak co potem? Nic. Potem nie ma już nic. Nie może być, bo świat podzielony na czarne i białe, na dobre i złe, na tak i nie, nie jest przygotowany na takie sytuacje. Nie jest do nich stworzony i nie umie się do nich dostosować.

Staruszek Anderson plansza

Problem rasizmu, który zostaje poruszony w Staruszku Andersonie, teoretycznie nie odbiega w żaden sposób od tego, jak tematyka ta podejmowana była od lat w różnych dziedzinach sztuki. Nie jest ani wyjątkowo brutalnie, ani szokująco przedstawiony. A jednak sama forma komiksu, tych zatrzymanych w kadrze obrazów, często niemych, nieokraszonych ani jednym słowem, dodaje mu wymiaru, co sprawia, że uderza on w nas na nowo, choć znamy go przecież – wydawać by się mogło – na wylot. Najmocniejszym pod tym względem punktem opowieści jest to, że Anderson nie postanawia wymierzyć sprawiedliwości na własną rękę wyłącznie ze względu na targające nim uczucia i śmierć żony, która była dla niego poniekąd punktem zapalnym do działania, ale dlatego, że nie ma szans na to, aby kiedykolwiek doczekać się tej sprawiedliwości, nie poświęcając siebie. Nie dyskwalifikują go zatargi z prawem czy brak dowodów. W wyścigu po sprawiedliwość dyskwalifikuje go wyłącznie kolor skóry jego i jego rodziny. Z tego samego powodu przez osiem lat osoba, która posiadała informację na temat zaginięcia Lizzie, milczała. Kierował nią strach i niezachwiana świadomość tego, że odmienny wygląd stawia jej zeznania pod znakiem zapytania i naraża na niebezpieczeństwo.  To tutaj tkwi największa tragedia opowieści Yvesa H. – nie liczy się bowiem ani żadna prawda, ani żadne uczucie. To kolor skóry rządzi Missisipi i to on dyktuje warunki w grze, która okazuje się być rozgrywką na śmierć i życie.

Styl rysowania Hermanna ani na jotę nie odbiega od tego, który podziwiać mogliśmy w recenzowanych niedawno przeze mnie Krwawych godach. Mamy tutaj ten sam zamysł i koncept, choć oczywiście tym razem artysta musiał zadbać o to, aby jak najlepiej oddać klimat Ameryki lat 50. – zarówno strojami, jak i budynkami. Postaci komiksu mają charakterystyczne dla rysownika szerokie, kwadratowe twarze, sprawiające wrażenie topornych, a szczegóły nadal są oddane niezwykle drobiazgowo i dokładnie. Wyjątkowo delikatne kontury działają na korzyść komiksu o tak poważnej i trudnej do przełknięcia tematyce. Na wyobraźnię działa też spora ilość rysunków niemych, z których jednak aż kipi od emocji, postanowień i niewypowiedzianych słów. Świetnie sprawdziła się także – zarówno na płaszczyźnie scenariusza, jak i rysunków – budowa klamrowa dzieła, która sprawia, że na sam koniec niemal przechodzą nas ciarki, kiedy uświadomimy sobie, że życie, nawet po największej tragedii toczy się dalej, że rację miał Auden, kiedy pisał:

Mistrzowie nigdy nie tracili z oczu

Faktu, że najstraszniejsze męczeństwo spełnia się zawsze

Gdzieś w zapuszczonym kącie najdalszego planu,

Gdzie psy są wciąż zajęte psim życiem, a koń oprawcy

Ociera swój niewinny zad o pień platanu.*

Z tym psem poeta trafił idealnie. Albo idealnie trafili twórcy komiksu? Choć najbardziej prawdopodobną odpowiedzią będzie po prostu ta, że każdy z nich zdawał sobie sprawę z kolei rzeczy, z nieubłaganego cyklu życia i tego, że nic nie zatrzymuje się po niczyjej śmierci, choćby była najtragiczniejsza i najbardziej opłakiwana w świecie. Staruszek Anderson trafia w czułe punkty czytelnika, bezkompromisowo wypowiadając się w sprawach cierpienia. I choć pozostawia po sobie ogromne przygnębienie, to nie sposób żałować, że sięgnęło się po ten komiks. Bo zazwyczaj tak jest, że najpiękniejsze opowieści powstają ze smutku. A jeśli te opowieści są jeszcze dobrze opowiedziane i dobrze narysowane – nie powinniśmy raz na jakiś czas bać się tego smutku lub odmawiać go sobie. Jest bowiem łatwiejszy do zniesienia, kiedy sami go kontrolujemy.

*Wystan Hugh Auden – Musée des Beaux Art

Fot.: Wydawnictwo Komiksowe

[buybox-widget category=”book” ean=”9788380693326″]

Staruszek Anderson

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *