Uzupełnione wydanie publikacji Wanna z kolumnadą Filipa Springera (2020) jest prawie dwa razy dłuższe niż to z 2013 roku dzięki nowym reportażom oraz uzupełnieniu poszczególnych, opublikowanych wcześniej tekstów. Od tamtego czasu staliśmy się świadkami masowej wycinki drzew pod nazwą „lex Szyszko”, ogłoszenia specustawy mieszkaniowej, dzięki której w zasadzie nic nie ogranicza deweloperów w realizacji ich wizji, czy też wejścia w życie ustawy krajobrazowej. Filip Springer przygląda się zabudowie miejskiej, podmiejskiej, ale też budowlom w pobliżu natury, powstałym w zasadzie wbrew naturze i dzieli się tym, co widzi i słyszy. Zwraca uwagę na kwestie, o których być może część z obywateli na co dzień nie myśli, ale mimo tego doświadcza niedogodności z nich wynikających.
Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni Wydawnictwa Karakter to piętnaście historii (ze wstępem i epilogiem) przeplecionych krótkimi „słownikami” i zdjęciami Filipa Springera nawiązującymi do dokumentacji słownej tego, jak wygląda zagospodarowanie przestrzenne w Polsce. A pierwsze określenie pojawiające się we wstępie to ból oczu. Jego definicję najwłaściwiej rozwija sam autor, uświadamiając jednocześnie, że z oswojeniem bólu związanego z wszechobecną brzydotą przyszło nam żyć, a większość z nas zapomniała, że w ogóle mogłoby być inaczej. Wspomina o tym, że estetyka miast przegrała już dawno w wyścigu na listach wydatków z potrzebami walki z kryzysem klimatycznym, ale nie pozbawia nadziei na lepsze: konieczność adaptacji do galopujących zmian klimatu stwarza szansę na wprowadzenie progresywnych rozwiązań w polskich miastach. Możemy to jeszcze zrobić, choć błędy, które popełniliśmy w ciągu ostatnich trzech dekad, sprawiają, że nie będzie to proste zadanie.
Jednymi z pierwszych istotnych kwestii poruszanych w książce są: wyludnianie się miejskich centrów, pochłanianie małych sklepików przez galerie handlowe i rozlewanie się miast. Suburbanizacja w Polsce, bo o niej mowa, to nie tylko wyrastające obok siebie chaotycznie czy też uporządkowanie domki jednorodzinne, ale też niskobudżetowe blokowiska, do których nie ma możliwości dojazdu komunikacją zbiorową, tylko samochodami po polnych dróżkach. Pani Katarzyna z podpoznańskiej Szreniawy opowiada, że zakochała się w tym miejscu początkowo ze względu na ciszę, spokój i park narodowy za oknem. Springerowi jednak przyznaje, iż po kilku latach od wyprowadzki z Poznania minusy przeważają nad plusami obecnego miejsca zamieszkania, ale przecież stąd nie ucieknie. O nowych terenach przeznaczonych pod zabudowę mówi się w wielu miejscach w Polsce, a za takie ruchy odpowiadają często radni bez jakiegokolwiek wykształcenia urbanistycznego. Z opublikowanej przez Polską Akademię Nauk w 2017 roku analizy wynika, że tereny pod zabudowę mieszkaniową stanowią ponad jedenaście procent całej powierzchni kraju i mogłoby na nich zamieszkać siedemdziesiąt sześć milionów ludzi, z tym że – jak dodaje reporter – według szacunków demografów populacja Polski skurczy się w 2030 roku do trzydziestu sześciu milionów. Jest to jedynie szczyt góry lodowej problemów polskiej urbanizacji, a warto dodać, że w Polsce planowaniem przestrzennym na poziomie ministerstw zajmuje się siedem osób, kiedy w Wielkiej Brytanii jest to zadanie siedmiuset urzędników.
Słownik: ład przestrzenny
Polscy urbaniści i architekci mówią, że ta obowiązująca [definicja – przyp. red.] nigdzie nie została spisana. Brzmi ona tak: „Ład przestrzenny to jest coś, o czym każdy w Polsce słyszał, ale nikt od dawna tego nie widział”.
W Wielkiej Przemianie główną rolę odgrywają Katowice: NOSPR, Strefa Kultury, Muzeum Śląskie, Międzynarodowe Centrum Kongresowe, Spodek, Rynek z aleją Korfantego, Galeria Katowicka i Supersam. W sumie 2,8 miliarda złotych za – jak zauważa Springer – próbę rozwiązania wszystkich głównych problemów, z jakimi zmagają się polskie miasta: zdegradowane śródmieście, zaniedbana rzeka Rawa, trudna modernistyczna spuścizna i poprzemysłowe relikty. Na efekcie jednak nie pozostawiają suchej nitki liczni architekci, a wątek braku konsultacji społecznych przewija się w dokumentacji reporterskiej wielokrotnie. Dominik Tokarski, działający w stowarzyszeniu Moje Miasto, dodaje: Idź tym ludziom pijącym kawę nad sztuczną Rawą powiedzieć, że to jest słabe, bo wybudowane z tanich materiałów i nie ma związku z całą resztą. Albo że w architekturze liczy się prawda, opowieść o przestrzeni i miejscu, a nie ich fabrykowanie dla doraźnych potrzeb. Wyśmieją cię.
Znak Wodny to przybliżenie pałaców-hoteli Goźlińskich i reszty ich imperium. Swój styl architektoniczny Tomasz Goźliński nazywa eklektycznym, łamiącym kanon, ale zastrzega przed reporterem, że chociaż dziennikarze przyjeżdżają się z niego śmiać, to ludziom to się podoba. Obiekty internetowych kpin architektów według właścicieli mają się bardzo dobrze, a ich wypowiedzi z 2013 roku reporter przeplata trafnymi fragmentami dzieł J.J. Norwicha czy Josifa Brodskiego. Filip Springer pochyla się również nad pastelozą, prowadząc prawdziwe studium przypadku i udowadniając, że lek na szarość stał się najgroźniejszą trucizną. Okazuje się, że moderniści, wymyślając wielkie bloki, wybierali szarość i biel nie bez powodu – skoro wielkie budynki dominują w przestrzeni, silne akcenty kolorystyczne byłyby wizualnym barbarzyństwem. Nie uważają tak jednak mieszkańcy Lublińca protestujący podczas przemiany pastelowej rapsodii na jasnobeżowy projekt architektki Magdaleny Tokarskiej – domagają się więcej koloru. Ludowa mądrość okazuje się nieodłączna temu, jak wyglądają dziś miejskie przestrzenie. Prezes spółdzielni mieszkaniowej na Śląsku wyjaśnia, że nikt w zarządzie nie ma wykształcenia ani architektonicznego, ani plastycznego, ale w radzie osiedla zasiadają panie, które czują kolor. Kurtyna.
Klejnot w koronie, kolejne opisywane zjawisko, to dzieło Tadeusza Gołębiewskiego. Osiemset osiemdziesiąt pokoi, osiemnaście apartamentowców, czternaście metrów wysokości i szesnaście tysięcy metrów kwadratowych więcej niż być powinno. Historia producenta ciastek (Tago) i właściciela Hotelu Gołębiewskiego wzbudza (negatywne) emocje i liczne wątpliwości. Okazuje się, że naginanie przepisów, omijanie wymagań konserwatorskich, wykorzystywanie układów politycznych i łapówkarstwa, przedstawianie do zatwierdzenia projektów, których nie zamierza się zrealizować i wybitne oszpecanie okolicy to kategorie, w których właściciel posiadłości w Karpaczu mógłby być bezkonkurencyjny. W reportażu nie brakuje też wzmianki o budowie ośrodka w Pobierowie, który ma być największym hotelem w Polsce. Niedawno internet obiegły jego zdjęcia, a komentarze w dużej mierze są dalekie od zachwytów.
W rozważaniu o rzekach reporter wybiera się do Portu Praskiego w Warszawie, zapoznaje z projektem nagrywania odgłosów łódzkich rzek przez Suavasa Lewego i przybliża historię Kamila Zaremby, mieszkańca pierwszego w Polsce legalnego domu na wodzie. Przyznaje, że każde polskie miasto ma na koncie jakiś grzech związany z rzeką i przybliża te główne, między innymi Łodzi, Katowic, Warszawy, Krakowa, Poznania i Wrocławia. Kolejnym elementem miejskim, być może niepozornym, ale dość istotnym w kwestii problematyczności staje się płot. Zielony, symboliczny, oznaczający sukces, otaczający plac zabaw czy Stadion Narodowy oraz płot osiedlowy. Ten ostatni inicjuje rozważania o roli zamkniętych osiedli w przestrzeniach miejskich – szybko okazuje się, że zapewnienie bezpieczeństwa do nich nie należy, a jego gwarancje są jedynie złudne. Płot i budka strażnicza mogą być atutami przy sprzedaży mieszkań, jednak socjologowie alarmują, że te same elementy spełniają definicję getta – odizolowanej społeczności, rządzącej się własnymi prawami, niechętnej ludziom z zewnątrz. W czasie pracy nad reportażem Filip Springer odwiedził prawie trzydzieści osiedli zamkniętych w Warszawie oraz kilkanaście w innych dużych miastach: Szczecinie, Katowicach, Poznaniu, Łodzi, Wrocławiu. Kiedy po lekturze tego tekstu spacerowałam po stolicy, przytłoczyły mnie spostrzeżenia związane z opisywanymi miejscami, bo wcześniej nie zdawałam sobie sprawy, jak wiele ich w mieście jest.
Na różnorakich płotach i elewacjach, w miastach i na wsiach natknąć można się również z łatwością na banery, których właściciele nie zawracają sobie nawet głowy jakimiś pozwoleniami, a polskie prawo niewiele może im zrobić. Autor reportażu o wiszących reklamach rozmawia z przedstawicielami władz, jak i reklamującymi swoje usługi, między innymi brukarzami, właścicielką żłobka czy administratorem zabytkowego młyna, obwieszonego banerami. A ile kosztuje nasze spojrzenie na jeden z banerów? 2,6 grosza. Jest warte mniej od pięciu groszy, a mimo to nic z tego nie mamy. O problemach związanych nie tylko z wszędobylską reklamozą, ale i podporządkowaniem świata skapitalizowanej widoczności przeczytać można w Jesteś tylko spojrzeniem. Najdroższa przestrzeń reklamowa w Polsce to warszawskie rondo Dmowskiego (spojrzenie warte dziewięć groszy), ale nie istnieje dla niego żaden stały cennik, ponieważ to agencje wyciskają z klientów, ile się da. Dziennikarskie śledztwo mające na celu odkrycie, czy ktoś się przejmuje obowiązującym w Polsce prawem dotyczącym reklam wielkoformatowych i jak bardzo branża reklamowa nie liczy się z ludźmi, prowadzi do przykrych wniosków. Czyn 2.0 opowiada o inicjatywie społecznej (Grupa Pewnych Osób), mającej zacząć od sprzątania łódzkich ulic, a kończącej w urzędzie miasta.
Słownik: lekcja plastyki
263 godziny. Tyle czasu spędzają na lekcjach o sztuce uczniowie drugiej klasy podstawówki w Liechtensteinie. Łącznie, przez dziewięć pierwszych lat nauki, będą mieli tych godzin 2304. To europejski rekord. W czołówce nauczania o sztuce są też Duńczycy – 1120 godzin w sześć lat, Portugalczycy – 1100 godzin w osiem lat, oraz Finowie i Norwegowie – po 997 godzin odpowiednio w dziewięć i dziesięć lat.
Mali Łotysze zgłębiają zagadnienia związane ze sztuką przez 800 godzin w ciągu dziewięciu lat nauki, Czesi w tym samym czasie mają 636 godzin lekcji o tej tematyce, Węgrzy 600 godzin w osiem lat, Litwini tyle samo w dziesięć lat. Rumuni w ciągu dekady poświęcają na to 550 godzin.
Przez dziewięć lat podstawówki i gimnazjum polskie dzieci spędzają na lekcjach poświęconych sztuce nie więcej niż 255 godzin.
Wytniemy i możecie zaczynać – to powitanie, jakim raczą architekta krajobrazu klienci lub szefowie robót, gotowi z radością wyciąć klon, by na jego miejscu posadzić… jakieś tuje. Nie inaczej jest w przestrzeniach miejskich, które pozbawia się zieleni po to, by stworzyć betonowe pustynie. Protesty mające na celu ocalenie drzew bywają medialne, ale ich skuteczność jest bardzo zróżnicowana. Brak zieleni skutkuje pojawieniem się w niemal każdym polskim mieście wysp ciepła. – W ciepłe dni zalane betonem i gęsto zabudowane kwartały nagrzewają się intensywniej niż tereny zielone. Obecność drzew umożliwia obieg wody, a gdzie jest woda, tam jest po prostu chłodniej. Brak drzew wzmaga nagrzewanie, swoje dokładają sztuczne źródła ciepła, takie jak klimatyzatory, silniki samochodów, tramwajów i autobusów czy karoserie pojazdów, które stoją zaparkowane na chodnikach. Zwarta zabudowa dodatkowo uniemożliwia cyrkulację powietrza. Wszystko to podnosi jego temperaturę. – tłumaczy Wojciech Szymalski, szef projektu Adaptcity, a Filip Springer przemierza Warszawę, aby empirycznie przekonać się o istnieniu wyspy w stolicy.
Ostatni reportaż, Najciszej, to podróż reportera w poszukiwaniu najcichszego miejsca w Polsce, z pomocą Szymona Pifczyka, specjalisty od systemów informacji geograficznej. Hałas zabija ciszę. Dookoła nas jest coraz głośniej, a my przecież nie możemy zamknąć uszu. – pada tuż przed informacją, że Światowa Organizacja Zdrowia uznaje hałas za najpoważniejsze i najbardziej powszechne zanieczyszczenie powietrza. Z rozmowy reportera z profesorem Tadeuszem Kamisińskim wynika, że cisza doskonała kosztuje trzy miliony złotych, a najcichsza w Europie komora bezechowa, znajdująca się w Katedrze Mechaniki i Wibroakustyki AGH w Krakowie pochłania dziewięćdziesiąt dziewięć procent dźwięków. Po przywołaniu pobytu kompozytora Johna Cage’a w podobnej komorze na Uniwersytecie Harvarda oraz doświadczeniu Springera wnioskować można, że jedyna cisza, jakiej możemy doświadczyć, nie jest zjawiskiem akustycznym, tylko społecznym. Tego, czym jest hipercisza i czy da się odnaleźć najcichsze miejsce w naszym kraju, dowiecie się jednak w czasie lektury. Uberlandaszft (albo epilog) opisuje pejzaż sztucznych gór, rzek i jezior, za którymi czai się pomruk nadchodzącej apokalipsy, który nieliczni mieszkańcy okolic Bełchatowa mogą odczuwać w formie infradźwięków przyprawiających o mdłości. Podobnych reakcji spodziewać się należy, przyglądając zdjęciom, pełnych kłębów dymu i pustki.
Drugie wydanie Wanny z kolumnadą, za którego projekt graficzny odpowiada Przemek Dębowski, dzięki dopracowaniu w każdym szczególe, przypomina o zaletach wynikających z lektury fizycznych egzemplarzy książek. Niektóre z tekstów można było przeczytać w ostatnich latach na vogue.pl, w „Przekroju” czy „Piśmie”, jednak dopiero we wspólnym wydaniu zyskały na mocy rażenia, czy też uświadamiania absurdów, z którymi spotykamy się codziennie. Springer dzięki swojemu wnikliwemu spojrzeniu na otaczający świat i dociekliwości w poszukiwaniu odpowiedzi na liczne pytania zwraca uwagę na istotne, nieodłączne życiu każdej i każdego z nas kwestie, nad którymi zazwyczaj się nie zastanawiamy. Reporter zwraca uwagę na to, że kiedy boleśnie odczujemy wpływ błędów w gospodarowaniu przestrzenią na nasze funkcjonowanie, na zmiany może być za późno. Zdając sobie sprawę z problemów, z którymi borykają się architekci, z niedogodności powodowanych przez prawo i błędnych decyzji na wielu szczeblach, jesteśmy w stanie pozbyć się wypracowanej obojętności i spróbować zawalczyć o ład przestrzenny i harmonię w najbliższym środowisku. Nie wyobrażam sobie, by lektura opisywanej przeze mnie książki, nie wpłynęła na większą uważność czytelników w obserwacji otoczenia i sama życzyłabym sobie, by zapoznało się z nią jak najwięcej osób. Tylko świadome i świadomi jesteśmy w stanie reagować.
Fot.: Wydawnictwo Karakter
Przeczytaj także: