Komercyjny plakat Wesela jest, delikatnie ujmując, niezbyt atrakcyjny – choć swoje zadanie wykonuje. Mamy na nim najbardziej znane aktorskie twarze (które wbrew początkowym założeniom często pojawiają się na ekranie na zaledwie kilka minut), duże nazwiska, chwytliwe hasło. Jednak o samym filmie mówi nie za wiele. Nawet wprowadzać może w błąd, rzucając tropami, które wskazywałyby na to, że czeka nas powtórka z rozrywki, z Wesela poprzedniego. Inna sprawa z plakatem artystycznym, który niedawno zaprezentował dystrybutor filmu – Kino Świat. Estetyczna i prosta grafika, która daje już większe pojęcie o tym, co się na ekranie wydarzy. A wydarzy się dużo. Może nawet za dużo. Wesele będzie, ale tańczyć będziemy wokół innych tematów.
Mówią, że Wesele to film o miłości. Hasło reklamujące nową produkcję Smarzowskiego brzmi przecież, jakkolwiek źle by nie brzmiało: „O miłości bez względu na wszystko”. I tak. Jest to film o uczuciach, które są mocniejsze niż każde inne: strach, przerażenie, nienawiść. Ale nie jest to tylko historia o tym. Wojtek Smarzowski porusza tutaj tak wiele istotnych dla polskiego społeczeństwa wątków (tych historycznych i tych zupełnie współczesnych; tych politycznych i tych zupełnie socjologicznych), że w pewnym momencie mnie ta narracyjna kawalkada przytłacza. Jakby reżyser chciał powiedzieć: wszystko albo nic. Inaczej to nie ma sensu, inaczej to nie wybrzmi wcale. Cóż, dla mnie pierwsza połowa wybrzmiewa świetnie. Potem zaczynam mieć problem. Krótko mówiąc, Polska płonie.
I jeszcze jeden i jeszcze raz
Smarzowski w Weselu przesadza. Jak zwykle, jak w każdym swoim poprzednim filmie. Jest to celowa przesada, w wielu momentach zresztą bardzo dobrze spełniająca swoje zadanie. Nikt przecież tak jak reżyser Kleru, Wołynia czy Domu złego nie potrafi wypunktować naszych przywar, ale też i walorów – zazwyczaj jednak zatrzymujemy się na tych pierwszych. Nikt tak jak on nie potrafi w prostych słowach i obrazach uchwycić, na czym właściwie polega ta cała, dziwna polskość. Jak wygląda bycie Polką i Polakiem? Jak taki ktoś się zachowuje? Smarzowski nie bierze tu jeńców i serwuje pokaz pełen przerysowania, karykatury, ale i autentyczności. Gdyby nie ta ostatnia, to żaden z jego filmów nigdy nie przypadłby mi do gustu. Przy tym jestem w pełni świadoma tego, że Wesele i inne produkcje Smarzowskiego odważnie, czasami bezczelnie i wyrachowanie grają na emocjach. Wykorzystują proste chwyty, opierają się na drastycznych scenach, celnych (choć czasami przesadzonych) dialogach czy zabawie formą. W Weselu Smarzowski powraca do rozwiązań z Drogówki (mamy tu sporo ujęć uchodzących za ujęcia z perspektywy kamer monitoringu), pojawiają się też sceny wyjęte wprost z delirycznego, ponadpółgodzinnego finału Pod mocnym aniołem (szybkie, cięte, cykliczne) czy w końcu… fragmenty typowego filmu weselnego (duży kontrast, jasne, kiczowate barwy).
A co z nazwą? Czy Wesele to dokładnie to Wesele?
Co było dla mnie chyba najbardziej zaskakujące podczas seansu, to to, w jaki sposób Wojtek Smarzowski wykorzystał w tej produkcji montaż. A ten odgrywa tutaj obok historii (często zbyt rozedrganej i obszernej) najważniejszą rolę. Jeszcze przed pokazem zastanawiałam się, jak reżyser poradzi sobie z połączeniem dwóch linii czasowych, dwóch opowieści, które tworzą ten film. Nastawiałam się na toporne cięcia, ciężkie przejścia z jednego czasu w drugi, a zderzyłam się z płynnymi, zgrabnymi i przemyślanymi zabiegami montażowymi. Prawie że jak w Gorączce Kiriłła Sieriebriennikowa wszystko na ekranie zaczyna się mieszać. Jednak w przeciwieństwie do niezwykłych rozwiązań rosyjskiego twórcy, nie mamy tu do czynienia z umysłem zatrutym chorobą i alkoholem, z delirium i majaczeniem, a raczej ze złączeniem się ze sobą przeszłości i teraźniejszości. W tym przypadku za to, co widzimy na ekranie, odpowiada trawiony demencją starczą umysł jednej z ważniejszych postaci filmu.
Najnowszy twór Smarzowskiego niesie za sobą wiele kontrowersji. Jest wielce prawdopodobne, że – podobnie jak Wołyń czy Kler – wywoła ogólnopolską awanturę. Będzie sporo krzyków i oburzenia, będzie też sporo dyskusji – choć tych z pewnością mniej. No dobrze, ale co z nazwą? Dlaczego Wesele z 2021 roku skradło tytuł Wesela z 2004 roku? Oba to filmy jednego reżysera. Czy jedno podszywa się pod drugie, czy oba mają ze sobą jakiś związek? I w jednym, i w drugim motywem przewodnim jest wesele. To, co je różni, to kwestia skupienia się na innych tematach. W Weselu z 2004 roku Smarzowski obserwował polską zbiorowość. Jej zachowanie, przyzwyczajenia, relacje, tradycje. To była historia z socjologicznym zacięciem, skupiająca się jednak na jednej grupie osób i na jasno określonej przestrzeni. W Weselu z 2021 roku trudno jest wyróżnić jeden prowadzący wątek. Najbliżej mu chyba do konfrontacji Polaków z Innymi. Historia o miłości przekraczającej wszelkie granice, jakkolwiek bombastycznie by ten zwrot nie brzmiał, ma na celu połączyć przeszłość z teraźniejszością. Ukazać, że tak naprawdę się nic nie zmieniło. Bo się nie zmieniło. I to porównanie jest największą emocjonalną bombą nowego Wesela. Zaraza żydowska, czerwona czy marksistowska została dzisiaj zastąpiona zarazą tęczową, aborcyjną i uchodźczą. Trzeba z nią walczyć, trzeba ją pokonać, bo inaczej obraz wielkiego Polaka straci na swojej krwistości. Smarzowski wypunktował celnie, jednak zobrazował to chwilami topornie. Co nie zmienia faktu, że wciąż potrafi – nawet w tych mniej udanych scenach – wywołać emocje.
My to wszystko już widzieliśmy
Wesele Wojtka Smarzowskiego nie jest niczym nowym w jego filmowym repertuarze. Reżyser nie wychodzi poza swój dobrze znany obszar i wciąż eksploatuje te wątki, historie i wydarzenia, które ogrywał w poprzednich tytułach. Wciąż mamy do czynienia z podobnymi bohaterami, podobnym środowiskiem; na ekranie miłość walczy z pieniędzmi, nienawiść z pożądaniem, bieda z bogactwem, tchórzostwo z brawurą, a głupota z… głupotą. Ja jednak to nowe Wesele pod pewnymi względami lubię. Szczególnie gdy mam mówić o pierwszej części dwugodzinnego filmu. To dobrze zagrany, zrealizowany i zmontowany (!) obraz, który jednak – jak to u Smarzowskiego bywa – szczególnie cierpi w kwestiach wizualnych i estetycznych. Wesele jest po prostu brzydkie, ale może też miało takowym być? Mimo wszystko, mimo że kino Smarzowskiego jest powtarzalne, to sprawia jakąś masochistyczną przyjemność.
Wesele: społeczno-historyczny wykład o nierównej mocy
Wesele ma wszystko to, co w kinie Smarzowskiego lubię, ale też wszystko to, co mnie w jego twórczości mierzi. Doceniam porządną realizację, aktorstwo na wysokim poziomie (choć czasami zbyt karykaturalne, zbyt intensywne i przeszarżowane), duże napięcie oraz emocje i łatwość, z jaką im się poddaję. Wydaje mi się, że to jest największa siła filmów twórcy Wołynia i Kleru. Gra emocjami. To, jak te wchodzą pod skórę, zostają we mnie długo po seansie i wymagają przetrawienia. Nawet gdy film nie jest do końca udany. To właśnie ten ogromny emocjonalny ładunek sprawia, że mam po prostu słabość do twórczości Smarzowskiego. Lubię też ją za tę wszechobecną polskość, wieczne punktowanie, przebijanie dyskusyjnych i konfliktowych wrzodów. Chociaż w Weselu reżyser chce za bardzo, za dużo. Sięga po prawie że wszystkie karty, które dzisiaj i współcześnie drażnią, dzielą i mierżą Polaków. Smarzowski nie zna umiaru, leci do przodu na złamanie karku, byle tylko odhaczyć kolejne kwestie: zbrodnie na Żydach, tchórzostwo, cwaniactwo, krętactwo, miłość, niezgodę, walkę z wyimaginowanym Innym, który – choć tyle lat już upłynęło – wciąż zatruwa polskie umysły, przybierając tylko wraz z kolejnymi nadchodzącymi dekadami inne definicje…
Świetna pierwsza część Wesela staje w wyraźnej kontrze do drugiej części, która jest frustrująca. Tempo przyśpiesza, fabuła zdaje się zanikać w tym dzikim filmowym tańcu, przeszłość zmieszała się na stałe ze współczesnością. Cały czas biegniemy do przodu, co rusz gwałtownie odwracając się za siebie i znowu wracając do tego, co przed nami… Zamykając się w coraz bardziej intensywnym i męczącym cyklu. Wszystko to, co tak dobrze wybrzmiewało dramaturgicznie wcześniej, teraz się rozpływa. Szkoda, bo gdyby tylko Smarzowski utrzymał swoje ambicje odrobinę bardziej w ryzach, z Wesela wyjść by mogła jedna z jego najlepszych historii. Tak jest tylko niezła. Choć, przyznam się, że po wyjściu z kina musiałam się wybrać na nieplanowaną wyprawę przed siebie, żeby cały ten ciężar uczuć z siebie zrzucić. Jak zwykle więc Smarzowski zafundował mi emocjonalne przepełnienie. Niby mam dosyć, niby czuję, że tego wszystkiego już za dużo; pewne rzeczy i obrazy są ciężkie do przetrawienia, a jednak… emocje uzależniają, a Smarzowski doskonale wie, w jaki sposób je nam poprzez ekran najefektywniej zaaplikować.
To film o pamięci, a tak naprawdę o niepamięci. Wszystkie moje filmy wynikają z niezgody na coś.
Fot.: Kino Świat