Podróż do zajezdni – Tana French – „Wiedźmie drzewo” [recenzja]

Zdarzają się takie książki, które w trakcie lektury potrafią sprawić, że zmieniamy o nich zdanie niemal o 180 stopni. W przypadku powieści Wiedźmie drzewo nie nastąpiła aż tak drastyczna zmiana w opinii, ale ostatnie sto stron dość mocno w moim przypadku nią zachwiało. Tana French to znana autorka kryminałów, zdobywczyni Nagrody Poego za swój debiut powieściowy, Zdążyć przed zmrokiem, z 2008 roku. Jej późniejsze publikacje również cieszyły się sporym uznaniem, ale dla mnie to właśnie Wiedźmie drzewo było pierwszym spotkaniem z twórczością Irlandki. I choć w Internecie spotkałam wiele opinii, z których wynikało, że najnowsza książka pisarki jest do tej pory jej najsłabszą – i tak postanowiłam dać jej szansę i przekonać się, jaką historię stworzyła kobieta.

Toby ma podobno szczęście w życiu. Tego farta zazdroszczą mu zarówno kuzyni, jak i dwoje najlepszych kumpli. Zresztą – trudno ich za tę zazdrość winić, w końcu każdego kłułoby choć odrobinę, gdyby w bliskim otoczeniu miał osobę, której (w przeciwieństwie do nas), wszystko przychodzi jak z płatka, wszystko uchodzi płazem, wszystko się udaje, od wszystkiego potrafi się wymigać… Znamy takie osoby i trudno nie zamarzyć sobie, by również nas los takiego farciarza kiedyś spotkał. O takich ludziach mówi się, że są w czepku urodzeni. I tak wszyscy myślą właśnie o Tobym – nauczyciele go lubili, w szkole nikt go nie dręczył, dostał pracę, w której go szanują, wszelkie błędy są mu wybaczane, a kobiety nierzadko zerkają na niego ukradkiem. Choć to akurat mężczyźnie do szczęścia nie jest potrzebne, ponieważ ma stałą partnerkę – Melissę. Eteryczna blondynka gustująca w zwiewnych kwiecistych sukienkach to ukojenie dla duszy Toby’ego. A tego ukojenia bohater Wiedźmiego drzewa będzie potrzebował wkrótce całkiem sporo…

Którejś nocy do mieszkania Toby’ego włamują się dwaj mężczyźni. Zaskoczeni przez gospodarza rzucają się na niego, efektem czego trafia on do szpitala, a skutki brutalnego pobicia będzie leczył przez długie miesiące. Choć czytelnik szybko odkryje, że o wiele większych urazów Toby doznał na tle psychicznym. Jednak i tutaj odzywa się to sławetne szczęście – choć w tym wypadku możemy mówić raczej o szczęściu w nieszczęściu, bo według lekarzy mało brakowało, by bohater skończył o wiele gorzej. I już w tym momencie ów protagonista zaczyna nas – a przynajmniej mnie – irytować. Gdzieś tam z tyłu głowy czai się spore zrozumienie – że mężczyzna przeszedł traumę, że z w pełni zdrowego, wesołego człowieka, z dnia na dzień zmienił się w bojącego się zostać samemu w domu chłopca, w dodatku nie tak sprawnego jak kiedyś, mającego drobne kłopoty z wyraźnym wymawianiem słów czy utrzymaniem ciała w jako takiej formie. Ale żyje, w dodatku wszystko wskazuje na to, że odzyska pełnię zdrowia fizycznego. Również uszczerbki w pamięci, jakich doznał, powinny zaniknąć i wszystko w swoim czasie wróci do normy. Jednak Toby to, co go spotkało, traktuje jak koniec świata. Uważa samego siebie niemal za warzywo. Użala się nad sobą i wyolbrzymia to, co przeżył. Gdy tymczasem jego los mógł być o wiele gorszy. I właśnie irytacja, w jaką wprowadza nas notorycznie od pewnego momentu główny bohater, jest chyba największą wadą powieści.

Sama powieść, pomysł na nią, prowadzenie akcji, a przede wszystkim styl irlandzkiej pisarki bardzo mi się jednak spodobały. Co ciekawe, to właśnie część wprowadzającą, gdzie najmniej się dzieje, a wątku kryminalnego nie ma w ogóle, czytało mi się najlepiej. Pierwsza połowa Wiedźmiego drzewa to czas, kiedy byłam pewna, że niemal od razu sięgnę po kolejne publikacje tej autorki. Później jednak, im bliżej było rozwiązania zagadki, i im Toby bardziej denerwował, tym wyraźniej zaczęło pojawiać się u mnie zniecierpliwienie i znużenie. O ile pierwszych 300 stron upłynęło mi bardzo szybko, a ja nie mogłam się doczekać, aż znów sięgnę po książkę, o tyle już końcówka, mniej więcej ostatnie sto stron, wywołało u mnie stan, w którym z westchnieniem sprawdzałam co chwila, ile jeszcze zostało do końca, którego nie mogłam się doczekać, chcąc odłożyć ten tytuł na półkę. I z całym szacunkiem, jaki mam do autorki, która pisze naprawdę świetnie, uważam, że Wiedźmie drzewo powinno się skończyć o kilkadziesiąt (jeśli nie kilkaset) stron wcześniej, a także o kilka wątków, wyjaśnień i narzekań Toby’ego wcześniej. Nie wiem, czy Tana French odrobinę nie przeszarżowała, nie poszła o kilka kroków za daleko, mogąc spokojnie zatrzymać się wcześniej, wysadzając na ostatnim przystanku zadowolonych i usatysfakcjonowanych czytelników (czyli mnie). Tymczasem ona wiezie nas do zajezdni, a my zmęczeni podróżą, senni i głodni, nie zwracamy już tak ciekawie swojego wzroku ku widokom za oknem, nie śledzimy z zainteresowaniem trasy, przysypiając z głową opartą o szybę – bo ta wycieczka, nadprogramowo za długa, po prostu nas męczy.

Czaszka znaleziona w drzewie – w ogródku starego, ale wciąż wiążącego się z dobrymi wspomnieniami z dzieciństwa, starego domu dziadków, zwanego Ivy House, w którym teraz samotnie mieszka wujek Toby’ego, Hugo – to przyczynek do kryminalnego wątku powieści i w zasadzie, można by rzec, że jej punkt zapalny. Problem w tym, że wspomniana czaszka zostaje znaleziona gdzieś w okolicach dwusetnej strony… dokładnie na 209. Nie stanowiłoby to problemu, gdyby książka do końca utrzymała swoje tempo i poziom opowiadanej historii. Tak jednak nie jest i choć nadal czyta się to przez większość czasu dobrze, to w miarę postępowania lektury coraz częściej towarzyszyło mi wrażenie, że opowieść jest zbyt rozwleczona. Zwłaszcza że samo rozwikłanie tajemnicy czaszki, która okazuje się należeć do jednego ze szkolnych kolegów Toby’ego (spokojnie, mówi o tym nawet opis z tyłu książki), ani zbytnio nie zaskakuje, ani nie satysfakcjonuje czytelnika. Natomiast wątek, którym Tana French postanawia zakończyć Wiedźmie drzewo kompletnie mi się nie podobał i zniweczył moim zdaniem naprawdę dobrą pracę, jaką autorka włożyła w tworzenie powieści do tego momentu.

Wiedźmie drzewo to jednak nadal powieść, którą w sporej mierze czyta się dobrze. Myślę, że spokojnie można uznać ją za dramat psychologiczny, skupia się bowiem na wewnętrznych rozterkach bohatera, na jego przemyśleniach, refleksjach, na próbie zrozumienia własnych czynów i weryfikacji wspomnień. To ostatnie to zresztą ciekawy aspekt tej historii, choć nie wiem, czy nie poprowadzony nieco “po łebkach”. Nie do końca potrafiłam uwierzyć w aż tak sielankowo zapamiętane przez Toby’ego wydarzenia, które tak piękne wcale (jak się okazuje) nie były. Czy można być aż tak zaślepionym i naiwnym? Jeśli tak, to Toby ze strony na stronę i z dnia na dzień wspina się coraz wyżej w rankingu najbardziej przeze mnie znielubianych głównych (z założenia pozytywnych) bohaterów literackich.

Powieść Tany French zapowiadała się niezwykle ciekawie. Znaleziona w ogródku czaszka, umierający wujek pozostawiający po sobie sentymentalne Ivy House, główny bohater – farciarz poszkodowany w przypadkowym napadzie, regenerujący siły i opiekujący się wujkiem razem ze swoją cudowną dziewczyną… I mnóstwo wspomnień z czasów licealnych – raz lepszych, raz gorszych. Wiedźmie drzewo już samym tytułem zapowiadało się na coś niezwykłego, jednak entuzjazm opada gdzieś w połowie książki, by pod koniec zgasnąć zupełnie. To historia o przyjaźni, o klapkach na oczach, które bezlitośnie potwierdzają tezę, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia… A punkt ów Toby miał wyjątkowo wygodny i uprzywilejowany. Być może dlatego zapamiętał przeszłość nieco inaczej. Przeszłość, która dla niego może i była beztroskimi czasami młodości – ale nie wszyscy wspominają ją tak różowo. Jaką tajemnicę kryje wiąz, w którym znaleziono czaszkę, czyli tytułowe wiedźmie drzewo? Czy Toby ma szansę wrócić do dawnego życia? Kto jest mordercą? Dlaczego młody człowiek musiał umrzeć? Jak na bohatera wpłynie odgrzebywanie przeszłości? Tego wszystkiego dowiecie się z lektury, ale uprzedzam – początkowe przystanki są ciekawe i droga pomiędzy nimi mija bardzo szybko. Końcowy jest nie taki, jakbyśmy sobie życzyli, ale robimy krok ku wyjściu w miarę zadowoleni. I wtedy kierowca zamyka nam drzwi przed nosem, przedłużając kurs do zajezdni, na której wysiadamy znużeni, zirytowani i senni. Wasza decyzja, czy decydujecie się na taką przejażdżkę.

Fot.: Wydawnictwo Albatros


A jeśli szukacie ciekawej lektury (a Wiedźmie drzewo Was nie przekonuje) zachęcam do zajrzenia TUTAJ – dwie Natalie w Poczytalni omawiają pokrótce najciekawsze ich zdaniem premiery czerwca!

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *