Kompania cierpiących braci – Francis Lawrence – „Wielki marsz”

Z ekranizacjami zawsze jest problem, bo zazwyczaj znajdą się puryści, którzy nie pozostawią suchej nitki na filmie, jeśli ten chociaż odrobinę odbiegnie od książki. Nie ukrywam, że sam się obawiałem stać się takim ekstremistą, ponieważ Wielki marsz to jedna z moich ulubionych powieści Stephena Kinga. Dlatego też celowo unikałem czytania jakichkolwiek opinii przedpremierowych o nadchodzącym filmie – nie chciałem wiedzieć, czy dzieło Francisa Lawrence’a jest dla dziennikarzy powodem do zachwytu czy zawodu; tym bardziej nie chciałem wiedzieć, czy na ekranie Wielki marsz jest wierny literackiemu pierwowzorowi, czy znacznie odbiega od powieści Kinga i trzeba pogodzić się z tym, że adaptacja rządzi się swoimi prawami. I chociaż Lawrence trochę zmodyfikował fabułę, to i tak wyszedłem z kina zadowolony, wyrzucając swojego małego purystę do kosza.

Szkielet opowieści oczywiście nie różni się nazbyt od tego, co w książce zaserwował nam Stephen King. W dystopijnym świecie, gdy USA została rozwalcowana przez tajemniczą wojnę i władzę przejęła junta wojskowa, można spodziewać się kontrowersyjnych pomysłów, które jednak dla zdesperowanych ludzi wydają się jedynym sensownym wyborem. Taką furtką do polepszenia swojego bytu jest tytułowy Wielki Marsz, który co roku wyłania zwycięzcę obdarowanego niewyobrażalną fortuną i jednym życzeniem, które zostanie spełnione natychmiast. Jak się domyślacie, jest w tym haczyk – zwycięzca może być tylko jeden, a przegrani nigdy już nie wrócą do domu.

Z biegiem oglądania filmu zachwyciło mnie to, co Francis Lawrcnce postanowił wycisnąć z tej opowieści. Gdy już widz zapozna się z krwawymi zasadami marszu, czas ekranowy skupia się na relacjach między chłopakami idącymi przed siebie. Między Raymondem Garratym, Peterem McVriesem, Hankiem Olsonem i Arthurem Bakerem szybko tworzy się braterska więź, a mężczyźni postanawiają zawiązać muszkieterski pakt, aby pomagać sobie nawzajem. Jest to niesamowite gdy zdamy sobie sprawę, że każdy zgon innego uczestnika to większa szansa na przeżycie każdego z nich. I nawet jeśli wśród innych członków znajdą się ludzie irytujący (jak chociażby cudowne wkurzający Barkovitch, który chciałby zatańczyć na grobach wszystkich), to i tak czują, że są jak jeden oddział, który powinien się wspierać.

Wraz z rosnącym licznikiem kilometrów, młodzi mężczyźni rozmawiają luźno o swoim życiu, żartują z siebie jak tylko kumple potrafią i kpią z otaczającej ich rzeczywiści. Nie uciekną oni jednak od konwersacji o sensie życia, o tym czego najbardziej pragną, a nawet zaczynają godzić się ze swoją śmiertelnością. Słyszalne w tle komunikaty o otrzymanych ostrzeżeniach zdają się nie robić na nich wrażenia, co też w pewnym momencie ich przeraża – gdy jeden z uczestników mówi do Garraty’ego, że niedługo pewnie przywykną do wystrzałów z karabinów pilnujących ich żołnierzy, ten z przejęciem odpowiada: „i to mnie właśnie przeraża”.

Gdy paczka przyjaciół się kruszy, pojawia się coraz więcej momentów, które potrafią wręcz wycisnąć łzy z oczu widza. Braterska więź widoczna na ekranie wydaje się tak prawdziwa i namacalna, że nawet gdy wiedziałem, iż każdy z nich musi odejść, to było to dla mnie zadziwiająco bolesne. Przy takim ładunku emocjonalnym aż obawiałem się, czy skala nie eksploduje przy finałowych scenach. I Wielki marsz faktycznie dowozi swoją opowieść do satysfakcjonującego, ale i poruszającego duszę zakończenia. Dawno nie wychodziłem z kina tak rozdygotany, tak kipiący z emocji. A była to przede wszystkim złość i wściekłość na tak skonstruowaną jak w filmie rzeczywistość, na tak brutalny system, który niszczy kwiat swojej młodzieży.

A Francis Lawrence osiągnął to pomimo tego, że postanowił zmienić zakończenie względem literackiego pierwowzoru. I mój wspomniany już purysta w pierwszej chwili chciał zacząć krzyczeć, drzeć swe szaty i żądać sprawiedliwości, ale po chwili zdałem sobie sprawę, że przecież taki koniec we wspaniały sposób puentuje to, co reżyser przez większość filmu chciał nam pokazać. Wielki marsz to opowieść o młodych chłopakach, którzy chcą odmienić swój los, ale okazuje się, że to sama droga jest tą wielką zmianą, która zachodzi w ich życiu, I nawet jeśli nie mają siły postawić kolejnego kroku, to odchodzą odmienieni, a przede wszystkim nie odchodzą w samotności. Ich egzekucja w jakiś sposób staje się romantyczną finalizacją zachodzącej w nich przemiany.

Wielki marsz to z pewnością film, który zostanie ze mną na dłużej. Z pewnością jest to również produkcja, którą można postawić na półce udanych adaptacji, nawet jeśli w pewnych momentach znacznie odbiegają od swego pierwowzoru. Owszem, po ochłonięciu z tych wszystkich emocji żałowałem, że postać Stebbinsa została tak radykalnie spłaszczona, jak również miałem za złe reżyserowi, że nie zdecydował się zakończyć filmu kilka ujęć wcześniej. Można było zostawić widzowi furtkę, aby sam stworzył swoją opowieść, co zwycięzca zrobi dalej ze swoim spełnionym życzeniem. Twórcy nie mieli jednak na tyle odwagi, aby pozostawić niedomówiony finał, pokazali wszystko dosłownie i tu mam największe zastrzeżenie. Nie zmienia to jednak faktu, żre Wielki marsz to film wybitny i zobaczyć go trzeba koniecznie.

Fot.: Monolith Films

PS. Na film wybraliśmy się dzięki Cinema City.

chłopi

Overview

Ocena
8 / 10
8

Write a Review

Opublikowane przez

Patryk Wolski

Miłuję szeroko rozumianą literaturę i starego, dobrego rocka. A poza tym lubię marudzić.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *