Wielogłosem o…: „Boyhood” [Oscary 2015]

W przypadku kolejnego nominowanego do tegorocznych Oscarów filmu nasz Głos to dzieli się na zupełnie inne tony, to znów zbiega i wybrzmiewa jako wspólna nuta. „Boyhood” – obraz Richarda Linklatera – ujął nas na pewno zaangażowaniem i cierpliwością całej ekipy, a także zaistnieniem jako przypadek bezprecedensowy w historii kinematografii. Czy jednak to wystarczyło, aby film o dzieciństwie i dorastaniu miał być faworytem do Oscara według choćby jednego z naszych redakcyjnych kolegów? Przekonajmy się o tym, tradycyjnie oddając im głos.

WRAŻENIA OGÓLNE

Sylwia Sekret: „Boyhood” wydawał się być cudowną odtrutką na komercję. Plakat, opis, zwiastun, obsada i ten cudowny, magiczny i do bólu powtarzany fakt, że był kręcony przez DWANAŚCIE lat – wszystko to sprawiało, że do seansu zasiadłam z miną niemalże błogą, pewna tego, że nie będę żałowała żadnej minuty spędzonej przy filmie. Słowo „nuda” nawet nie przeszło przez moje myśli. Niestety – na tym filmie, spośród oscarowych faworytów, zawiodłam się najbardziej i najboleśniej.

Michał Bębenek: Dla mnie z kolei eksperyment Richarda Linklatera okazał się całkiem udany. Tego reżysera kojarzę głównie z dwóch świetnych, animowanych produkcji – „Przez ciemne zwierciadło” i „Życie świadome” (chyba jedyny film przedstawiający w bardzo prawdziwy sposób fenomen świadomych snów), słyszałem też wiele dobrego o jego trylogii z duetem Ethan Hawke i Julie Delpy („Przed wschodem słońca”, „Przed zachodem słońca” i „Przed północą”), dlatego też do „Boyhooda” podszedłem spokojny o jakość tegoż obrazu. No i co tu dużo mówić, nie zawiodłem się. Film był stateczny, miejscami może nieco nudnawy, ale wydaje mi się, że był to zabieg celowy, w końcu pokazywał życie zwyczajnego nastolatka.

Mateusz Cyra: O „Boyhoodzie” dowiedziałem się stosunkowo późno i jakoś po opisie oraz zwiastunie ani przez chwilę nie wywołał we mnie wrażenia, że może być to jakiś niesamowity film. Ot, przyzwoite „patrzydło”, które jedyne co może, to zaskoczyć mnie pozytywnie. Niestety, zaskoczeń nie było, a przyzwoite „patrzydło” ze sceny na scenę traciło na atrakcyjności i zwyczajnie zaczynało nudzić. Do tego stopnia, że zadziwia mnie ilość nominacji do najważniejszych nagród filmu.

bh 5

PLUSY I MINUSY FILMU

Sylwia: Świetny pomysł i do granic możliwości wykorzystany realizm to na pewno zalety „Boyhooda”. Wyraziście i dobitnie ukazane niełatwe i dalekie od beztroski dzieciństwo, dla którego tłem były wieczne przeprowadzki, a co za tym idzie zmiana szkół i znajomych; nowi absztyfikanci mamy i utrudniony kontakt z biologicznym ojcem. Te elementy to bardzo mocne filary filmu, a jeśli do tego dołożymy cierpliwą obsadę, która zgodziła się na niecodzienny eksperyment filmowy – powinno wyjść arcydzieło.

Niestety film pokiereszowały bezlitosne wady  czy – jak to zostało nazwane w  nagłówku – minusy. Głównym z nich będzie morderca filmów wszelakich – brak pomysłu. Nie było tak od początku i muszę przyznać, że pierwsza połowa zapowiadała film fantastyczny. Cudowne barwy, świetnie dobrana muzyka plus dobrze grające dzieciaki i kłopoty rodzinne ukazane w świetle, jakiego często w kinematografii brakuje – naturalnym, zwykłym, codziennym. Bez przesadnego patosu, dramatu czy histerii. Ot zwykłe, niezwykłe życie dzieciaków z przedmieścia, które chciałyby mieć ojca, matkę i może jakieś najnowsze gadżety. Od połowy na film zabrakło niestety pomysłu. Fabuła została wyczerpana, a reżyser skupił się na tym, aby pokazać, że – mimo upływu lat – role odgrywają wciąż ci sami aktorzy. Nuda, nuda, nuda.

Michał: Zgodzę się z tym, że zdecydowanie lepsza była pierwsza połowa filmu. Plusem dla mnie był sam fakt kręcenia filmu przez te nieszczęsne dwanaście lat ;). Atutem jest tutaj obsada, a przynajmniej ta jej część, która ma na koncie jakiś bagaż aktorskich doświadczeń (Hawke i Arquette). Minusem okazały się dzieciaki, ze szczególnym wskazaniem na siostrę głównego bohatera. Oboje zapowiadali się obiecująco, niestety z biegiem lat nie przybywało im talentu (być może byłoby inaczej, gdyby w międzyczasie grywali też w innych produkcjach i w jakiś sposób rozwijali się aktorsko).

Mateusz: Plusem filmu jest sam jego początek (no dobra, w wypadku „Boyhooda” mowa tu o ponad 30 minutach) i ukazanie prozy życia samotnie wychowującej swoje urocze pociechy matki. Niestety im dalej w film, tym gorzej. Od momentu, gdy Mason staje się nastolatkiem, jest znacznie, znacznie słabiej niż na początku i właściwie każda następna scena wywołuje olbrzymi „ziew” na twarzy oraz pragnienie, żeby ten film wreszcie się skończył. Zgadzam się, że jasnymi stronami tego filmu jest duet Arquette oraz Hawke. Natomiast Coltraine oraz Lorelei Linklater to niestety nijakość, która zawisła nad filmem i zdominowała jego końcówkę.

 

NAJLEPSZA SCENA

Sylwia: No cóż, pewnie wydam Wam się infantylna i zacznę jawić się jako osoba, która nie skupiła się na filmie i wewnętrznych rozterkach bohaterów, ale cóż poradzę na to, że scena, która najbardziej utkwiła mi w pamięci to ta, w której mała Samantha śpiewa przebój Britney Spears, próbując tym samym rozwścieczyć młodszego brata. Fajna mała. Większość scen, kiedy rodzeństwo jest już starsze niestety zlała mi się w jedną. Chociaż nie! Dobrze wspominam również scenę, kiedy ojciec (Ethan Hawke) tłumaczy dzieciakom zasady bezpiecznego seksu. To było takie… normalne, jakbym podglądała czyjeś życie, a nie oglądała film, nad którym czuwała setka osób – mimo to było ciekawe.

Michał: Scena, w której Tata, podczas przejażdżki swoim Mustangiem, pyta dzieci jak minął im dzień – rozmowa z początku jest nieco niezręczna, ale Hawke z coraz większą pasją zaczyna rozkręcać konwersację, aż niezręczny nastrój szybko zamienia się w luz i kupę śmiechu. Sam chciałbym tak umieć ;).

Mateusz: Dla mnie najlepsze sceny w tym filmie to momenty, w których matka Masona i Samanty związała się z profesorem Billem Welbrockiem i stopniowo orientowała się, że ten związek jest jedną wielką pomyłką. To był jedyny „czas” w filmie, który wciągnął mnie bez reszty i sprawiał przyjemność z oglądania.

bh 3

NAJGORSZA SCENA

Sylwia: Niestety niemal każda, od momentu, kiedy główny bohater, Mason, zaczyna być z Jill, swoją pierwszą dziewczyną. Od tego momentu sceny zostają przeciągnięte do granic możliwości, nie wnosząc nic z sielskości czy codziennego dramatu, które zostały ukazane w pierwszej połowie filmu.

Michał: Scena zerwania z Jill – wyszła dosyć sztucznie i pozostawiła po sobie pewien niesmak.

Mateusz: Praktycznie ostatnia godzina filmu była dla mnie istną drogą przez mękę. Każda scena mogła zakończyć ten film i nie trzeba było go tak niemiłosiernie rozwlekać. O tym, że nie jestem w takim myśleniu odosobniony świadczy chociażby ilość założonych tematów na wszelakich filmowych forach narzekająca, że „Boyhood” to taki zagraniczny „Klan” zbity po prostu w jeden film zamiast w serialowy tasiemiec. Oczywiście „Klan” z kwestiami technicznymi na najwyższym poziomie oraz z kilkoma naprawdę topowymi osobami w obsadzie, ale nadal fabularnie tylko… „Klan”.

EWENTUALNE DZIURY FABULARNE

Sylwia: Chciałabym móc powiedzieć, że film od połowy jest jedną wielką dziurą fabularną, ale nie byłoby to zgodne z prawdą. W tym filmie od pewnego momentu nie ma rozumianej dosłownie fabuły, dlatego istnienie w niej dziur jest po prostu niemożliwe.

Michał: Zabrakło mi trochę jakiegoś wyjaśnienia, dlaczego Tata, między jednym skokiem czasowym a kolejnym, zmienił się nagle z wyluzowanego faceta jeżdżącego Mustangiem, w świętoszkowatego gościa z wąsem, w rodzinnym vanie. Jasne, dorósł, związał się z kobietą wychowaną w takiej, a nie innej rodzinie i zapewne to mu się nieco udzieliło. Przykro mi się jednak zrobiło i zacząłem tęsknić za dawnym Tatą ;). A poza tym, zgadzam się z Sylwią – ciężko mówić o dziurach fabularnych w przypadku filmu kręconego w takiej koncepcji.

Mateusz: A mi się wydaje, że jako takich dziur wyraźnie widocznych dla przeciętnego kinomana nie ma, bo scenariusz poza ogólnym konceptem był tworzony na „bieżąco”. Ma to oczywiście swoje zalety, ale są też tego wady. Tak zupełnie na upartego można do dziury fabularnej zaliczyć głównego bohatera – Masona, który tak naprawdę zdaje się dorastać tylko fizycznie, bowiem w moim odczuciu ta postać nie ewoluowała w żaden sposób na przestrzeni tych 12 lat.

bh 4

EFEKTY SPECJALNE/SPRAWY TECHNICZNE

Sylwia: Wszyscy wiemy, że film kręcony był DWANAŚCIE lat. Wszyscy podziwiamy aktorów – ich cierpliwość, niezmienność decyzji (choć aktorka odgrywająca rolę Samanthy, Lorelei Linklater – córka reżysera – chciała zrezygnować, lecz nie pozwolił jej na to ojciec), bezprecedensowe przedsięwzięcie i odwagę, by pokazać film o szeroko rozumianym niczym, czyli o zwykłym życiu. Dodatkowo, co już wspomniałam, w pierwszej połowie filmu mamy świetną, dopasowaną do klimatu muzykę, dzięki której między innymi nasza nadzieja na jeszcze lepszy ciąg dalszy rośnie. I to, póki co, z mojej strony wszystko.

Michał: Pozwolę sobie rozwinąć myśl mojej przedmówczyni i nawiązać jeszcze do Lorelei Linklater. Jako córka reżysera i mała dziewczynka ubzdurała sobie, że musi zagrać w filmie taty, po czym, po paru latach straciła zainteresowanie i poprosiła go, żeby uśmiercił jej postać. Reżyser na szczęście nie zgodził się na taki zabieg, a Lorelei ostatecznie odzyskała zapał (choć jej późniejsza gra i tak pozostawia wiele do życzenia). Z innych ciekawostek, Linklater zawarł pewien układ z odtwórcą roli Taty, że w razie śmierci reżysera, to właśnie Ethan Hawke przejmie stery i dokręci film do końca. Cóż, mówię o ciekawostkach, celowo unikając tych DWUNASTU lat, bo już i tak wszystko zostało powiedziane w tym temacie.

Sylwia: Eh… te kobiety i ich zmienność.

bh 2

AKTORSTWO

Sylwia: Moim zdaniem – niestety – nie popisał się nikt. Odgrywający rolę Masona i Samanthy dużo lepiej wypadli jako dzieciaki – im starsi, tym ich gra była bardziej wymuszona i nijaka, momentami sztuczna. Co do ich mamy, Patricii Arquette, nie podzielam zdania większości, jakoby jej rola zasługiwała na Oscara. Zarówno ona, jak i jej filmowy były mąż (Ethan Hawke) zagrali po prostu przeciętnie. Chociaż z tej dwójki rodziców, dużo lepiej w moich oczach aktorsko wypadł ojciec. Arquette przede wszystkim była pokazywana częściej, to ona towarzyszyła swoim latoroślom niemal na każdym kroku, także jej życie – troski, dramaty, cierpienia – były ukazywane przez twórców szerzej. Słowem – jej postać była rozbudowana i poniekąd tragiczna. Ethan Hawke wcielił się w rolę, w której nie miał wiele do pokazania, jednak choć było go dużo mniej niż Mamy – sceny z nim zapamiętałam o wiele lepiej, a jego postać jawi mi się jako bardziej charakterystyczna i zapamiętywalna. Stworzył postać  j a k ą ś, a Arquette to tylko kolejna filmowa mama, która cierpi z powodu mężczyzn swojego życia.

Michał: Ja uważam, że zarówno Arquette, jak i Hawke zagrali bardzo dobrze, jako zapracowana i nie mająca szczęścia do facetów Mama oraz wyluzowany Tata. Na uwagę zasługuje też Marco Perella, w roli ojczyma który lubił wypić – ta postać została zagrana zaskakująco dobrze i prawdziwie. O grze aktorskiej Ellara Coltrane’a i Lorelei Linklater wspominałem już wcześniej.

Mateusz: Film większości osób będzie się jawił jako nijaki, przeciętny i banalny, ponieważ jest po prostu… zwyczajny. Bez fajerwerków, bez efekciarstwa, bez przerysowań. I takie jest też aktorstwo w tym filmie, dlatego też za nic w świecie nie jestem w stanie zrozumieć nominacji dla Hawke’a (mimo, że bardzo tego aktora lubię) oraz dla Arquette. W ich kreacji nie ma niczego wybitnego, niczego wybijającego się ponad przeciętność oraz aktorską poprawność. Nie ma też niczego, co zapadło by w pamięć widza. Żeby nie szukać daleko w pokazaniu o co mi chodzi, wskażę  Jake’a Gyllenhaala w „Wolnym strzelcu”. A nominacji nie ma.

OMÓWIENIE WYBRANYCH POSTACI

Sylwia: Na temat Mamy i Taty wypowiedziałam się poniekąd w kategorii powyżej. Co do filmowego rodzeństwa, moje przemyślenia nie są bardziej entuzjastyczne. Siostra to postać drugoplanowa – jest jej stosunkowo niewiele, a przynależność do subkultury i jako takie poglądy na otaczający ją świat możemy poznać po jej wyglądzie miast zachowaniu czy obserwacji postaci. Brat natomiast to jedna z nudniejszych i bardziej nijakich postaci. Jeśli mam być szczera, to niewiele o nim wiem. Jako mały chłopiec był uroczy i zabawny, gdy dorósł, jego postać stała się zblazowana, wiecznie znudzona, marudna i byle jaka. Zdecydowanie zabrakło w nim życia.

Ciekawą postacią, wnoszącą do filmu coś świeżego i wzbudzającą w widzu jakieś emocje, był natomiast Bill – w tej roli Marco Perella – który dał się zapamiętać bardziej niż większość postaci, które w zamierzeniu miały być, jak mniemam, bardziej zapadające w pamięć. Profesor alkoholik, w dodatku z problemem agresji sprawiał, że obraz na ekranie nieco odżył.

Mateusz: Właśnie postać profesora alkoholika chciałem omówić, bo dla mnie to właśnie on w tym filmie był najjaśniejszą postacią i dziwi mnie, że aktor, który odegrał tę postać nie został w żaden sposób wyróżniony. Na temat reszty mimo wszystko wypowiedzieliśmy się w jakiś sposób wcześniej. Inna sprawa, że „Boyhood” to film, który oparty jest na ludziach, i w którym to ludzie są właśnie najistotniejsi a nie do końca jest o czym powiedzieć.

bh 6

OSCAROWE SZANSE

Sylwia: Nie ja zasiadam w komisji, więc w przynajmniej jednej kategorii ten film statuetkę zgarnie. Scenariusz oryginalny? Cokolwiek? Coś to być musi, wszak – ten film był kręcony DWANAŚCIE lat.

Michał: Szanse na Oscara są spore i podejrzewam, że gdyby nie tak silna konkurencja w tym roku, gdyby nie było takich tytułów, jak „Birdman”, „Whiplash” czy „Grand Budapest Hotel” – „Boyhood” zgarnąłby statuetkę. Ja jednak, osobiście kibicuję któremuś z tych trzech wymienionych filmów.

Mateusz: Będę brutalny, bo inaczej zwyczajnie nie mogę. „Boyhood” to po prostu film do niedzielnego obiadu, o którym zapomnimy już w poniedziałkowy poranek. Jasne, próbuje omówić istotne kwestie, mogące dotyczyć każdego z nas (dorastanie w niepełnej rodzinie, relacje z rodzicami, rodzeństwem, poszukiwanie siebie), jednak w moim odczuciu zostało to opowiedziane po łebkach, bez czegoś, co pozwoliłoby widzowi w ogóle się zaangażować. Przypuszczam jednak, że właśnie poprzez odwiedzanie przynajmniej raz w roku Ellara Coltrane’a przez te kilkanaście lat, pan Linklater zgarnie statuetkę dla najlepszego filmu, oraz scenariusz, mimo, że w nominowanych są przynajmniej 2 o kilka poziomów lepsze filmy. Gdybym ja miał coś do powiedzenia w tej kwestii – „Boyhood” nie znalazłby się nawet wśród nominowanych w jakiejkolwiek kategorii.

PODSUMOWANIE

Sylwia: Film z ogromnym potencjałem, z fajnym, innowacyjnym pomysłem okazał się dosyć szybko spalającym się zimnym ogniem. Rozbłysnął jasno i niespodziewanie, jednak szybko zgasł, a nam pozostało wpatrywać się w ciemny, spalony patyczek. Co ciekawe – zazwyczaj lubię i doceniam filmy określane jako te, w których „nic się nie dzieje”. W tym coś jednak nie zagrało. Całą drugą połowę filmu wypadałoby nakręcić jeszcze raz, z nowym pomysłem (j a k i m ś  pomysłem) i świeżym spojrzeniem. Czas trwania to niecałe trzy godziny, od pewnego momentu miałam jednak wrażenie, że „Boyhood” ciągnie się już co najmniej piątą godzinę, a ja zaczęłam nad wyraz niespokojnie kręcić się w fotelu. Ostatnie pół godziny jest męczące, wyczerpujące i – niestety – nic nie wnoszące. Film, który, miałam nadzieję, będzie magiczną opowieścią o dorastaniu, okazał się zawodem o tyle silnym, że początek był naprawdę świetny. Sam pomysł na to „jak” zrobić film, to jeszcze nie wszystko. Rozumiem, że „Boyhood” miał pokazywać zwykłe życie zwykłych ludzi jednak – czyż nie oglądamy go na co dzień, obserwując siebie i otaczających nas ludzi? Idąc do kina, oczekujemy czegoś więcej. Po prostu.

Michał: „Boyhood” to film o przemijającym czasie, o podejmowaniu życiowych decyzji. Skłania do refleksji nad własnym życiem i zastanowieniem się nad decyzjami, które sami podjęliśmy. Do tego konsekwencja kręcenia filmu przez tyle lat i cierpliwość całej ekipy i obsady, która nie odpuściła do samego końca. Wielkie brawa należą się Linklaterowi za podjęcie się takiego wyzwania i stworzenie właściwie precedensu w historii kina (a przynajmniej ja nie słyszałem o żadnym innym tego typu projekcie). Już chociażby z tego względu warto obejrzeć „Boyhooda”, nawet jeśli ostatecznie fabuła Was nie zachwyci.

Mateusz: Filmowi udało się na pewno pokazać ludzkie przemijanie oraz to, jak czas ucieka nam przez palce. Życiowa proza została jednak w moim odczuciu ukazana w sposób nudnawy, a moją myślą przewodnią podczas seansu było: „ale żeby robić z tego film?”. Nie jest tak, że „Boyhood” to film zły. To przeciętniak, który niestety może zdominować tegoroczne rozdanie Oscarów, mimo, że zupełnie na to nie zasługuje. Niestety  historia kinematografii pamięta takie przypadki, kiedy największe laury zdobywały filmy, o których po latach nikt nie pamięta, bo i nie ma o czym.

bh 1

Ocena Sylwii: 6/10

Ocena Mateusza: 5/10

Ocena Michała: 9/10

 

Fot.: United International Pictures

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Mateusz Cyra

Redaktor naczelny oraz współzałożyciel portalu Głos Kultury. Twórca artykułów nazywanych "Wielogłos". Prowadzący cykl "Aktualnie na słuchawkach". Wielbiciel kina, który od widowiskowych efektów specjalnych woli spektakularne aktorstwo, a w sztuce filmowej szuka przede wszystkim emocji. Koneser audiobooków. Stan Eminema. Kingowiec. Fan FC Barcelony.  

Michał Bębenek

Dziecko lat 80. Wychowany na komiksach Marvela, horrorach i kinie klasy B, które jest tak złe, że aż dobre. Aktualnie wiekowy student WoFiKi. Odpowiedzialny za sprawy techniczne związane z Głosem Kultury.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *