High-Rise

Wielogłosem o…: „High-Rise”

High-Rise jednym może wydawać się głęboko symboliczny, innym z kolei zbyt prosty i nachalnie metaforyczny, oczywisty w swojej wymowie. Trójce naszych redaktorów – Sylwii, Michałowi i Mateuszowi – zdecydowanie bliżej jednak do tej pierwszej opinii. Adaptacja powieści J.G. Ballarda ujęła ich zarówno formą, jak i tematyką. Zgodnie twierdzą, że może to być najlepszy, a na pewno jeden z najlepszych filmów 2016 roku, jaki dane im było zobaczyć. Nie we wszystkich miastach jednak zobaczycie dzieło Bena Wheatleya w multipleksach; niektórzy z Was – tak jak Michał – będa musieli wybrać się do kina studyjnego, ale świadczy to wyłącznie o wysokim poziomie tego filmu. Poniżej nasi recenzenci dyskutują o wrażeniach, jakie wywołał w nich film, o ogólnej kondycji społeczeństwa, którą ukazuje – lub przed którą przestrzega – o kreacjach aktorskich, najbardziej zapadających w pamięć scenach i o rewelacyjnym coverze utworu S.O.S, który z dyskotekowego hitu ABBY stał się tragicznym w swej wymowie, melancholijnym utworem dzięki zespołowi Portishead. Zapraszamy do lektury (o ewentualnych spoilerach ostrzegamy chwilę wcześniej).

WRAŻENIA OGÓLNE

Sylwia Sekret: High-Rise to jeden z tych filmów, na które człowiek idzie bez większego przekonania – w dodatku tylko dlatego, że jest posiadaczem karty Unlimited, a w repertuarze kina nie ma nic ciekawszego – a wychodzi z kina, zastanawiając się, jakim cudem ten film przeszedł bez echa, nie jest reklamowany i w zasadzie tak mało się o nim słyszy. Podczas seansu z kolei towarzyszyła mi refleksja, że gdyby nie niewielka ilość premier kinowych, ta produkcja chyba zagościłaby raczej w kinach studyjnych, a nie w multipleksach. Zresztą, swoje mówi już to, że trzy osoby podczas seansu wyszły, bo chyba spodziewały się czegoś innego, co zazwyczaj oferuje kino, czyli dzieła przede wszystkim rozrywkowego i lekkiego. A High-Rise jest przeciwieństwem tego typu filmów. Dzieło Bena Wheatleya wbija w fotel nie tylko sposobem, w jaki przedstawia rzeczywistość, ale także tym, jaka owa rzeczywistość jest. Adaptacja powieści J.G. Ballarda nie pozostawia na społeczeństwie i charakterze ludzkości suchej nitki; jest przygnębiającą (choć rewelacyjnie zrobioną) alegorią świata, w którym żyjemy, a w którym liczy się pieniądz, szczebel, który zajmujemy na drabinie społecznej, sukces, obracanie się w kręgu elit. To także obraz tego, co w człowieku siedzi i co ma zawsze największe szansę się uwolnić, bo zapanowanie nad tym uczuciem jest niezwykle trudne i czasochłonne – nienawiści. I oczywiście nie jest to film do obejrzenia tylko raz. Prawda, Mateusz?

Mateusz Cyra: Dokładnie tak. High-Rise zdecydowanie zaskakuje na plus, w zasadzie pod każdym względem. Już po zakończeniu seansu chciałem natychmiast wrócić na salę kinową i obejrzeć ten film jeszcze raz. Bo tę produkcję trzeba obejrzeć raz, potem kolejny i jeśli zakochasz się w dziele Bena Wheatleya, to uczynić to ponownie. A zakładam, że również wtedy nie wyłuskacie z niemal dwugodzinnego seansu wszystkiego, co mają nam do zaoferowania twórcy. Ekranizacja powieści zmarłego w 2009 roku brytyjskiego pisarza właściwie od pierwszych scen łapie widza za gębę i nie pozwalając na odwrócenie wzroku, pokazuje – scena po scenie – coraz głębszy upadek ludzkości. Wytężam umysł, by znaleźć film, który zachwyciłby mnie tak bardzo i byłby zbliżony zarówno gatunkowo, jak i poruszaną problematyką, i niestety (bądź „stety” dla twórców High-Rise) mam w głowie pustkę. Na ten moment jest to najlepsza filmowa dystopia, jaką widziałem.

High-Rise wieżowce

Michał Bębenek: Wspomniałaś Sylwia, że gdyby nie niewielka ilość premier, High-Rise zagościłoby tylko na ekranach kin studyjnych. Otóż, w moim mieście tylko w takiego rodzaju kinie można było ten film zobaczyć i mimo że ostatnimi czasy również często bywam w wiadomym multipleksie, dzięki benefitom zapewnianym przez wspomnianą kartę, ani trochę nie żałowałem, że muszę płacić za bilet w innym kinie. O samym filmie przed seansem nie wiedziałem wiele (lubię niespodzianki), tyle tylko, co z zapowiedzi i zachwytów tych, którzy obraz widzieli przede mną (czyli, między innymi, Wy). Tak więc moje oczekiwania osiągnęły niesamowicie wysoki pułap, prawie tak wysoki jak tytułowy wieżowiec. I muszę przyznać, że  choć dostałem coś nieco innego, niż się spodziewałem, to oczekiwania te zostały spełnione niemal w stu procentach. Ekranizacja Ballarda przykuwa do ekranu i nie pozwala oderwać od niego wzroku. Czuć w nim echa Kubricka (w szczególności Mechanicznej pomarańczy) i Cronenberga, a jednocześnie twórcy snują swoją własną opowieść, pełną anarchii, zezwierzęcenia, dehumanizacji, okraszoną świetną muzyką i zdjęciami. High-Rise to taki piękny chaos, który ogląda się z wielką przyjemnością, połączoną z nieustającym niepokojem.

Sylwia: Jeśli już mówimy o analogiach do innych dzieł, to można doszukać się też, chociaż bardzo, bardzo daleko, pewnych niewielkich podobieństw do Swobodego opadania, powieści Sąsiady, a także do Chimerycznego lokatora, zekranizowanego przez Polańskiego. Aczkolwiek podobieństwo będzie się zasadzać nie na tematyce, lecz na ukazaniu niewielkiego społeczeństwa upchanego do jednego budynku mieszkalnego, ze wszystkimi dziwadłami ludzkości.

High-Rise Laing z instrukcją

PLUSY I MINUSY FILMU

Sylwia: Od razu zaznaczę, że chyba nie będę w stanie wskazać żadnych minusów. No, może poza takim, że film zbyt cicho przechodzi przez Polskę i zbyt mało się o nim mówi. Ale to nie wina twórców, a raczej oczekiwań widzów. Z plusów natomiast składa się ta produkcja i dzięki nim przykuwa uwagę widza od pierwszych do ostatnich sekund. Zacznę jednak od tematyki, którą porusza High-Rise. To naprawdę uspokajające, że wśród lekkich komedii, kina akcji i filmów, które poruszają problematykę ważną, ale nie zawsze aktualną i często ściśle wiążącą się z jakimś wydarzeniem czy miejscem, trafić możemy na film opowiadający po prostu o ludziach, o tym, dokąd zmierza człowiek w swojej pogoni za luksusem, coraz grubszym portfelem i coraz szybszym samochodem. Nie dziwię się w sumie, że niektórzy wychodzili z kina – z pewnymi prawdami niełatwo się zmierzyć, zwłaszcza, jeśli twórcy filmu przedstawiają je bezkompromisowo, nie cackając się z widzem i sięgając niekiedy po hiperbolę. Ale przynajmniej nie owijają w bawełnę. Reżyser i scenarzysta, opierając się na powieści, zamykają bowiem w czterdziestopiętrowym, supernowoczesnym wieżowcu ludzi, dla których ma być to istny raj. Nigdzie nie będą musieli wychodzić, bo w budynku jest wszystko – basen, siłownia, szkoła, świetnie zaopatrzony hipermarket, SPA… W dodatku wielu z nich znajdzie tu także pracę, bo ogromny budynek potrzebuje przecież dozorców, sprzątaczek, nauczycieli, lekarzy, kasjerek… Im wyższe mieszkanie, tym więcej słońca do niego zagląda, a to z kolei wiąże się z luksusem i pozycją społeczną. Mieszkańcy dolnych pięter to ludzie z niższych sfer, z zazdrością spoglądający na jasne, słoneczne mieszkania bogaczy, u których rośliny doniczkowe pysznią się cudowną zielenią i kwiatami. Im wyżej ktoś mieszka, z tym większym z kolei politowaniem, a nawet obrzydzeniem, spogląda na “biedaków”. Walka pomiędzy klasami jest tylko kwestią czasu, a w końcu wieżowiec ogarnia czysta anarchia, chaos, orgia, zejście i degrengolada niczym w uwtorze Ciechowskiego. Ów wieżowiec symbolizuje nasze hierarchiczne społeczeństwo, nienawiść i zazdrość, jakie rządzą ludźmi. Na plus zapisuje się także bohater, z perspektywy którego obserwujemy życie w wieżowcu, doktor Robert Laing, dla którego przeprowadzka miała być ucieczką od przeszłości, zaszyciem się w przyjemnym azylu. Postać grana przez Toma Hiddlestona pochodzi z “zewnątrz” i dopiero poznaje zwyczaje rządzące wieżowcem, dlatego nic nam nie umknie, bo my będziemy poznawać je razem z nim. Montaż i zdjęcia w High-Rise również zasługują na uznanie, bo praca kamery świetnie oddaje raz za razem zagubienie i desperację, a także depresję i samotność jednostek poupychanych w wieżowcu. Wiele razy kamera zwalnia, co podbija dodatkowo znaczenie i emocjonalość poszczególnych scen. Również muzyka współtworzy ten film i niesprawiedliwością byłoby o niej nie wspomnieć. Aktorstwo na równym, dobrym poziomie, tragiczne postaci – wszystko jest tu tak samo ważne, jak i świetnie zbudowane.

High-Rise Laing wprowadzka

Mateusz: No i prawie nie zostawiłaś nam miejsca na plusy!

Michał: Dokładnie! Pozostaje mi tylko przyklasnąć wszystkiemu, o czym piszesz, Sylwia. To film, który autentycznie daje do myślenia. Nawet jeśli niektóre sceny są aż nadto oczywiste i czytelne, to nie są jednocześnie nachalne. Wheatley w bardzo subtelny sposób prowadzi widza w sam środek paszczy szaleństwa, ale kiedy już się w niej znajdziemy, piekło zostaje wypuszczone na wolność. Do tego stopnia, że można by odnieść wrażenie, że wraz z mieszkańcami wieżowca, również cała reszta świata pogrążyła się w takim samym chaosie i że oglądamy właśnie upadek ludzkości. Z tym że nic podobnego się nie dzieje (a przynajmniej ja tak to odebrałem), bowiem nie ma żadnych przesłanek na temat tego, że poza terenem budowy, na którym znajduje się konstrukcja Royala, dzieje się coś złego. Dopóki Laing chodzi do pracy, wszystko “na zewnątrz” toczy się swoim zwykłym trybem. To tylko on sam coraz bardziej odczuwa na sobie wpływ budynku, w którym zamieszkał (jak chociażby w scenie, kiedy odsypia całonocną libację na biurku w swoim gabinecie). Tak więc High-Rise to dla mnie wielki, czterdziestopiętrowy plus. Do minusów zaliczyć mogę chyba tylko zachowanie niektórych ludzi na sali kinowej (nerwowy śmiech w momentach zupełnie nieodpowiednich), ale to wada seansu, a nie samego filmu.

High-Rise Laing dużo go

Mateusz: Świetne jest to, że żadne z nas nie jest w stanie doszukać się jakiejś słabostki tego filmu! I od razu zaznaczam – nie jest to z naszej strony przysłowiowe bicie piany, jedynie czysto fanowski zachwyt nad tym, że mieliśmy okazję obejrzeć coś tak nieprzyzwoicie dobrego. Tuż po seansie wdaliśmy się z Sylwią w mały spór odnośnie tego, czy jest to rzeczywiście film wpisujący się w ramy dzieł postapokaliptycznych, czy jednak twórcy spłatali niektórym (w tym początkowo i mnie) figla, tworząc ułudę końca świata właśnie poprzez tak zręczne operowanie emocjami, symboliką, montażem oraz ogólną estetyką. Żadne z Was nie wymieniło jako zalety filmu rewelacyjnej ścieżki dźwiękowej w wykonaniu Clinta Mansella, a szkoda, bo jest to kolejna cegiełka świetności High-Rise. Ja z kolei jako jedyny minus uznam fakt, że zespół Portishead, który wykonuje cover piosenki S.O.S. ABBY, zastrzegł sobie, aby utwór ten był dostępny tylko w filmie i nigdzie – do ciężkiej cholery – nie mogę go przesłuchać.

Sylwia: Po pierwsze wypraszam sobie, bo wśród plusów wymieniłam muzykę, a po drugie – ja również bardzo żałuję, że zespól podjął taką a nie inną decyzję. Co prawda utwór pojawił się dziś na chwil kilka, ale szybko został usunięty. Szkoda – jaki to był kawałek!

High-Rise Laing tańczy

NAJLEPSZA SCENA

Sylwia: Cały film obfituje w symboliczne, hipnotyzujące niemal sceny, ale mimo to wybór nie będzie dla mnie trudny. Najlepszą sceną ogłaszam uroczyście tę, w której wszystko spowalnia, wszystkie dźwięki się wyciszają, a kilku bohaterów przeżywa w pewnym sensie punkt kulminacyjny. Temu wszystkiemu towarzyszy natomiast wspomniana wyżej, genialna, rewelacyjna i absolutnie powalająca wersja utworu S.O.S, oryginalnie szybkiego i tanecznego przeboju ABBY, tutaj natomiast wykonuje go Portishead i robi to tak, że powala – zarówno samo wykonanie, jak i połączenie go z wymowną, przygnębiającą sceną, z leżącym na łóżku Laingiem i Charlotte, która piętro wyżej przeżywa swój własny kryzys, swoje własne upodlenie.  Rewelacja. Tę scenę mogłabym oglądać po kilka razy przewijać ją i odtwarzać jako wizualizację i udźwiękowienie depresji, niemego wołania o pomoc, kryzysu człowieka jako przedstawiciela ludzkości w momencie, kiedy zdaje sobie sprawę ze wszystkich swoich wad i przewin, z każdego błędu, jaki popełnił, prezentując ludzkość.

Mateusz: Podpisuję się pod Twoimi słowami rękami i nogami ;). Mało tego, ta piosenka w wykonaniu Portishead to najlepsze wykonanie ABBY w historii świata. Utwór ten tak cudownie wpasowuje się w klimat tej opowieści i w połączeniu z aktualnymi wydarzeniami na ekranie i również jest to jeden z moich ulubionych fragmentów filmu.

Michał: O tak, to zdecydowanie jedna z najlepszych scen w całym filmie. Jakże wymowne stają się słowa, wyśpiewane powoli depresyjnym głosem Beth Gibbons (It used to be so nice, it used to be so good…). Zostało to dobrane perfekcyjnie.

Sylwia: Oprócz tej sceny, niezwykle zapadł mi w pamięć również z pozoru nic nie wnoszący do filmu moment z supermarketu, kiedy kamera ukazuje w przybliżeniu kosze z nektarynkami, od tych świeżych, przez lekko podgniłe, kończąc swój kurs na tych całkowicie zgniłych i spleśniałych. Z pozoru byle co, ale niezwykle wymownie i dobitnie odzwierciedlać to miało zarówno proces gnilny ludzi w wieżowcu, jak i społeczeństwa ogółem, ludzkości takiej, jaką znamy, nie tylko filmowej.

Michał: Mnie z kolei zapadła w pamięci scena, w której, SPOILER, obserwujemy samobójstwo Munrowa. Jego lot z wieżowca, pokazany w zwolnionym tempie i zakończony upadkiem na samochód, miał w sobie coś poetyckiego. Sposób w jaki ciało majestatycznie zapadło się w maskę, a wokół niego w przepiękny sposób unosiły się odłamki szkła, wywołał w moim mózgu sprzeczną reakcję. Przecież człowiek się zabił. Ale jak pięknie mu to wyszło!

High-Rse samobójstwo

Mateusz: Michał, wymieniłeś kolejną scenę, którą uważam za jedną z najlepszych w całym filmie i w trakcie jej oglądania miałem zbliżony do Twojego dysonans.

Sylwia: Również chciałam wymienić i tę scenę, ale pomyślałam, że zostawię coś dla Was ;).

Mateusz: Jednak żeby nie być jak ta przysłowiowa papuga – dodam coś od siebie. Bardzo podobała mi się scena z czaszką. Bezkompromisowa, brutalna, w zasadzie zawierająca w pigułce przekaz całego filmu, że gdzieś tam w głębi człowiek jest istotą paskudną, obrzydliwą i nie nadającą się do oglądania. Podobały mi się również liczne pojedyncze kadry – jak na przykład ujęcia prysznica, scena SPOILER mordowania psa lub moment, w którym Laing oraz Charlotte uprawiają seks na balkonie. Praca kamery jest tam tak dobra, że w jednej sekundzie miałem autentycznie lęk wysokości.

NAJGORSZA SCENA

Sylwia: Scena zdzierania skóry z czaszki, o której wspomniałeś, Mateusz. Ja wiem, ona była mocna i potrzebna i również symboliczna. Nazywam ją najgorszą jedynie ze względu na stopień obrzydzenia, jakie wzbudziła; pomijając to, poprzez jej symbolikę i bezpośredniość również musiałabym zaliczyć ją do najlepszych scen.

Michał: Bardzo ciężko się doszukać słabej sceny w tak dobrym filmie. Jeśli już musiałbym się do czegoś doczepić (a byłoby to naprawdę na siłę), to dla mnie trochę zbyt szybko dokonuje się zmiana całej atmosfery. Do pewnego momentu wszystko jeszcze jest w miarę w normie, mimo wielu, mniej lub bardziej subtelnych przesłanek (jak chociażby wspomniane gnijące owoce), a nagle, zupełnie bez ostrzeżenia zostajemy rzuceni w całkowity i totalny chaos. Ale, tak jak napisałem, to tylko taki mały zgrzyt, którego czepiam się tylko dlatego, żeby nie było tak idealnie.

Mateusz: Muszę polemizować, przynajmniej troszeczkę. Zarzut, że nieco zbyt szybko zmienia się atmosfera byłby (przynajmniej moim zdaniem, bo ja to tak odbieram) trafny, gdyby sam początek filmu nie oznajmił nam, że oto będziemy świadkami upadku ludzkości. Główny bohater stosując narrację z tak zwanego “offu”, opowiada nam, jak bardzo stoczyli się wszyscy ludzie. Opowiada jakieś banały o zsypie na śmieci, ale sugeruje widzom, że stało się tu coś paskudnego. Następnie –  jeśli dobrze pamiętam – jest nowe ujęcie oraz napis “trzy miesiące wcześniej”, który informuje nas, ile czasu zajęło ludziom doprowadzenie się do takiego stanu. Co do najgorszej sceny – wstrzymuję się od głosu.

High-Rise świta

Sylwia: Ja również się z Tobą, Michał, nie zgodzę. Zazwyczaj jestem niezwykle wyczulona na wszelkie ludzkie zmiany ukazywane w filmie i uwielbiam przyczepiać się do tego, że dzieją się one zbyt szybko, a przez to nienaturalnie. Przy High-Rise w ogóle tego nie odczułam, bo wszystko, od samego początku sygnalizuje, że to, co film ukazuje nam zwłaszcza na koniec, dokonało się w mieszkańcach wieżowca już dawno. Dopiero teraz jednak wychodzi na zewnątrz. To nie jest zmiana ich charakterów czy postrzegania świata (prócz tej, która dokonuje się w Laingu), a tylko przyzwolenie na to, aby zobaczyli ją inni, aby wypełzła na wierzch, bo przecież żadne konsekwencje już się nie liczą.

EFEKTY SPECJALNE / KWESTIE TECHNICZNE

Sylwia: Twórcy doskonale wiedzieli, kiedy kamera powinna zwolnić, kiedy na dłużej się zatrzymać, a kiedy spece powinni uczynić daną scenę spowolnioną do pożądanego efektu. Film jest niezwykle dynamiczny, składa się w pewnym sensie z warstw, chociaż wypadałoby może powiedzieć – pięter. Muzyka również dodatkowo działa na zmysły i została świetnie dobrana do filmu. Szare, nijakie mury budynku kontrastują z kolorowymi, krzykliwymi mieszkaniami i strojami ludzi, którymi próbują zamaskować swoją wewnętrzną brzydotę lub smutek. Świetnie to wszystko zagrało i myślę, że nawet najbardziej wymagający widz powinien być zadowolony.

High-Rise Szarlot

Michał: Mam nadzieję, że po tym filmie, operator Laurie Rose zostanie dostrzeżony i jego talent się nie zmarnuje, bo w High-Rise pokazał naprawdę klasę. Świetnie była też zrealizowana cała stylizacja na lata 70. Tom Hiddleston w skrojonym na miarę garniturze, ze spodniami “dzwonami”, prezentował się wyśmienicie. Nie wspominając już o pięknej Siennie Miller w kusych sukienkach w kwiaty.

Mateusz: O muzyce już każde z nas zdążyło kilkukrotnie wspomnieć, montaż też został przywołany… Co tu jeszcze wspomnieć? Myślę, że godne odnotowania są zarówno kostiumy (osoby za to odpowiedzialne miały szerokie pole do popisu, gdyż nawet poprzez ubrania stworzono silny kontrast tak w drabinie społecznej, jak i w epokach – wszak jest tu scena balowa, w której wszyscy poza doktorem Laingiem ubrani są w stroje wieczorowe z minionych epok), jak scenografia, która również uwypukla kontrasty, co chyba najlepiej było widać w scenach na niskich piętrach oraz na ostatnim, którego właścicielem był architekt – Anthony Royal.

High-Rise bal

AKTORSTWO

Sylwia: Powiedziałabym, że poziom był naprawdę równy i prawie wszyscy aktorzy wykonali porządnie powierzone im zadanie. Tom Hiddleston fajnie odegrał rolę zmęczonego, udręczonego w pewien sposób życiem lekarza, który ewidentnie nosi w sobie jakąś drobną tajemnicę, a który w końcu daje się ponieść szaleństwu, które wyciąga z niego wieżowiec. Również Sienna Miller zagrała przekonująco, a rola jej i Wildera, granego przez Luke’a Evansa, to chyba najbardziej charakterystyczne postaci, zapadające w pamięć i barwne. Wydają się poruszać dużo szybciej niż inni mieszkańcy wieżowca, zdają się bardziej dynamiczni. Upatruję tu właśnie dobrej gry aktorskiej, która pozwoliła widzowi odnieść takie wrażenie. Natomiast Jeremy Irons zagrał poprawnie, ale w jego postaci czegoś zabrakło, jakiegoś błysku. Wszystko było niby w porządku, ale możliwe , że ta postać miała większy potencjał, który nie do końca został przez aktora wykorzystany.

Mateusz: A ja nie do końca się zgodzę, przynajmniej w niektórych kwestiach. O ile wszyscy aktorzy faktycznie bardzo dobrze wykonali swoją pracę, o tyle dwóch aktorów wyróżnia się na tyle, by bez wahania powiedzieć, że “skradli” reszcie show. Mówię tu oczywiście o odtwórcy głównej roli – czyli o Tomie Hiddelstonie, który miał chyba najwięcej do pokazania (nie chodzi mi o ciało, drogie panie ;))…

Sylwia: (Ale mogłoby…)

High-Rise Laing się opala

Mateusz: …i wywiązał się ze swego zadania dobrze, zapisując się w mojej głowie jako utalentowany aktor, którego wcześniej nie doceniałem (nie rozumiem fenomenu filmu Avengers), bądź w jakiś sposób pomijałem. Podobała mi się jego gra twarzą, a w kreacjach aktorskich zawsze wyżej cenię tę umiejętność nad drastycznymi zmianami wagi czy poświęceniem się dla roli w kaskaderskich ujęciach.

Michał: Właśnie w Avengers Hiddleston stanowił najjaśniejszy punkt, jego kreacja Lokiego skradła wszystkie filmy, w których ta postać się pojawiła. W High-Rise Tom tylko potwierdza swój talent, którego zdecydowanie mu nie brakuje. Do pewnego momentu wydaje się, że to on jest najbardziej zrównoważonym lokatorem wieżowca, ale dość szybko okazuje się, że to tylko pozory, które to właśnie jemu udaje się utrzymać najdłużej. Świetnie udało się Hiddlestonowi odegrać właśnie ten ostatni, desperacki akt kurczowego trzymania się “normalnego” życia, kiedy w sklepie zajadle walczy o ostatnią puszkę farby, podczas gdy inni zabijają się o jedzenie. A późniejsze szaleństwo, które ogarnia go, kiedy maluje mieszkanie, jest kwintesencją tej postaci.

High-Rise Laing farba szara

Mateusz: Drugim aktorem, który zdecydowanie “wygrał” High-Rise jest Luke Evans, który wcielił się w postać demonicznego samca alfa, który nie boi się sięgać po to, czego chce, mimo że nie zawsze może to otrzymać oraz mimo świadomości, że należy on do przedstawicieli najniższych szczebli drabiny społecznej nowoczesnego wieżowca, który poprzez swoją jurną naturę powiększa tylko swoją liczną już rodzinę i wpędza się w tylko większe kłopoty. Nie bez powodu postać ta ma na nazwisko Wilder, co oczywiście nasuwa nam skojarzenie z czymś dzikim, nieokiełznanym. Taki właśnie jest Richard Wilder i mnie osobiście strasznie swoją kreacją ujął. Najbardziej chyba za scenę, w której nagrywa sam siebie na dyktafon.

Michał: Sam też zastanawiałem się nad znaczeniem nazwisk. Bo z drugiej strony jest też Royal (Jeremy Irons), czyli “królewski”, odgrywający rolę wielkiego architekta, niemal boga, który stworzył swój mały, pionowy świat. A co do Wildera, to prawdę mówiąc, nie wiedziałem, że Luke Evans potrafi być tak ekspresyjny, do tej pory kojarzył mi się raczej z rolami statecznych, aczkolwiek zdolnych do heroicznych czynów mężczyzn (vide łucznik Bard z Hobbita). Przyznam, że w High-Rise wzniósł się na wyżyny (gra słów zamierzona), a scena, o której wspominasz, była bardzo symboliczna (jak zresztą większość scen w tym filmie). Twórcom udało się świetnie pokazać dehumanizację w skali mikro, kiedy Wilder coraz bardziej niewyraźnie powtarza swoje nazwisko.

High-Rise Łajlder we wodzie

OMÓWIENIE WYBRANYCH POSTACI

Sylwia: Spokojny, zdystansowany, w swoim nienagannie wyprasowanym garniturze doktor Laing przechadza się po budynku niczym jakiś James Bond na tle kolorowych, nierzadko przesadnie wystrojonych postaci. Ale to tylko sprytne przebranie, bo Laing jest równe niestabilny emocjonalnie, co większość współlokatorów. Wprowadzając się do budynku, w którym jest wszystko, co potrzebne do życia, zamknęli się oni w pułapce, uwypuklając wszystkie wady i tęsknoty, wszystkie ciemne strony swoich osobowości i wszystkie, nie zawsze moralne zachcianki. Każdy z nich inaczej radzi sobie z życiowymi porażkami, samotnością i poczuciem beznadziei.

Mateusz: Postać Lainga przypadła mi do gustu również dlatego, że jest niezwykle bajroniczna, co zresztą powiedziała bohaterowi wprost jedna z mieszkanek wieżowca. Robert Laing skrywa bowiem pewnie kilka mrocznych tajemnic, których nie będzie dane nam poznać, co tylko dodaje smaczku tej jednostce. Można jednak łatwo stwierdzić, że jego bajronizm w trakcie filmu będzie tylko narastał, bowiem z jednej strony będą nim targać skrajnie sprzeczne emocje, z drugiej strony wzmaga się w nim nieufność wobec społeczności, w której żyje, a jego późniejszy występek będzie miał znaczny wpływ nie tylko na jego losy, ale również na cały wieżowiec. Uwielbiam takich bohaterów, dlatego też wpisuje się on w grono moich filmowych ulubieńców.

Sylwia: Jest też Anthony Royal – mieszkający na najwyższym piętrze architekt budynku ukrywa się przed mieszkańcami niższych pięter, zdając sobie sprawę z tego, że przyczynił się poniekąd do klasowego podziału. Szybko zdaje sobie sprawę, że wieżowiec nie jest utopijnym miejscem, jakim w założeniu miał być, choć nie potrafi uzmysłowić sobie dlaczego. Charlotte oddaje się rozkoszom seksualnym, Wilder zapłodniwszy po raz kolejny żonę, nie jest w stanie wytrzymać z nią dłużej w jednym pokoju – chce zmieniać świat, chce sprawiedliwości i równości, ale nie potrafi pogodzić się z tym, że jako mężczyzna nie zawsze może dostać wszystko, czego chce. Wśród zdeprawowanych, omotanych żądzą i nienawiścią lub po prostu smutkiem dorosłych są jeszcze dzieci – zagubione i przestraszone. Wszyscy ci ludzie składają się na takie skomplikowane tetris, po ułożeniu którego przywita nas obraz nędzy i małej apokalipsy. Dodam jeszcze, że dla mnie omawiany przez Was wyżej Wilder od początku był tym, o którym wiedziałam, że finalnie okaże się najbardziej normalny, o czym zadecydowała, mam wrażenie, ta jego dzikość właśnie. Bowiem kiedy u innych wynikała ona z chęci zemsty, zbrodni, wywyższenia się lub była przyczynkiem do orgii, u Wildera była ona naturalna, niemal prosta, co mam wrażenie uratowało go w pewnym sensie.

High-Rise architekt

SŁOWEM PODSUMOWANIA

Sylwia: High-Rise to film, który trzeba zobaczyć, choć jeśli jesteście zwolennikami kina czysto rozrywkowego – możecie sobie od razu darować. Produkcja ta naszpikowana jest symbolami i znaczeniami, w dodatku zbudowana została warstwowo, oddając piętrowość budynku, w związku z czym należy obejrzeć go co najmniej dwa razy. To alegoria na nasze upadające społeczeństwo, w którym człowiek znaczy tyle, ile banknoty w jego portfelu, w którym dajemy się ponieść uczuciom najtrudniejszym do opanowania, w związku z tym najłatwiej nam wypuścić je na zewnątrz, dać się im opanować i przemawiać przez nas. Zazdrość, nienawiść, zemsta, poczucie wyższości, gnicie moralne, powierzchowność – o tym wszystkim, i nie tylko, opowiada ten film. Jak również o cichym S.O.S, które wielu z nas tak często wysyła w świat, wiedząc, że nikt go nie usłyszy, ponieważ ledwo my sami jesteśmy w stanie zdać sobie sprawę z jego znaczenia. To opowieść o samozniszczeniu, do jakiego dążymy, w dodatku opowieść, której sposób realizacji idealnie wpasowuje się właśnie w jej tematykę.

Michał: Dla mnie ten film stanowił bardziej jedną wielką metaforę i nie odebrałem go całkowicie dosłownie. High-Rise to przestroga, która, mimo że oryginalna historia narodziła się w głowie J.G. Ballarda ponad czterdzieści lat temu, nie straciła nic na swojej aktualności. To jeden z tych wielkich autorów wizjonerów science-fiction, których wizja “fiction” powoli przeradza się w rzeczywistość. Film Wheatleya przemielił mnie i wypluł z sali kinowej, a na zewnątrz wszystko nagle zaczęło wyglądać bardzo dziwnie. Rzadko kiedy tak mam, ale autentycznie jeszcze długo po filmie, nie mogłem dojść do siebie. Robiąc zakupy w Biedronce, z niepokojem przyglądałem się ludziom kręcącym się między półkami, a później wracając do domu tramwajem, czekałem tylko, aż ktoś zacznie krzyczeć i rozpęta się piekło. High-Rise to dla mnie zdecydowanie jeden z najlepszych filmów tego roku i mimo że mamy dopiero kwiecień, raczej wątpię, że na ekranach pojawi się coś, co mogłoby go przebić (przynajmniej pod względem siły przekazu).

Mateusz: Ja powiem krótko: Naprawdę nie pamiętam sytuacji, kiedy ostatnio wychodząc z sali kinowej, miałem w głowie taką gonitwę myśli i taki natłok emocji. Nie zdarzyło się to ani po Zjawie, ani po Oscarowym Spotlight ani też po innych produkcjach ostatnich kilkunastu miesięcy. To film brutalny, mocny, niekonwencjonalny, zdecydowanie nie dla każdego odbiorcy, ale jednak taki, który powinien trafić do najszerszego grona odbiorców. To również jeden z tych niewielu przypadków, kiedy widz otrzymuje materiał, który może trawić, przeżywać i układać w swojej głowie jeszcze na wiele dni po seansie. Przychylam się do Twojej opinii Michał, że jest to solidny kandydat na najlepszy film roku, a już w tym momencie jest to mój murowany numer jeden do tegorocznego odkrycia roku. Przed nami co prawda jeszcze wiele miesięcy, ale nie wydaje mi się, by High-Rise miało być zagrożone.

High-Rise Lainf z farbą na fejsie

Ocena Mateusz: 10/10

Fot.: M2 Films

High-Rise

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Mateusz Cyra

Redaktor naczelny oraz współzałożyciel portalu Głos Kultury. Twórca artykułów nazywanych "Wielogłos". Prowadzący cykl "Aktualnie na słuchawkach". Wielbiciel kina, który od widowiskowych efektów specjalnych woli spektakularne aktorstwo, a w sztuce filmowej szuka przede wszystkim emocji. Koneser audiobooków. Stan Eminema. Kingowiec. Fan FC Barcelony.  

Michał Bębenek

Dziecko lat 80. Wychowany na komiksach Marvela, horrorach i kinie klasy B, które jest tak złe, że aż dobre. Aktualnie wiekowy student WoFiKi. Odpowiedzialny za sprawy techniczne związane z Głosem Kultury.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *