Wielogłosem o…: „Joy”

Oscarowych wielogłosów ciąg dalszy. Tym razem rozmawiamy o filmie, za który Jennifer Lawrence dostała już Złotego Globa za najlepszą żeńską rolę, a w tym momencie ma nominację do Oscara. Joy to film, który całkiem zgodnie uznaliśmy za przeciętniaka, którego można obejrzeć w wolnej chwili, jednak naszym zdaniem najnowszy obraz Davida O. Russella nie jest żadnym obowiązkiem każdego szanującego się kinomana. Widzieliśmy też znacznie lepsze filmy biograficzne, a zabawa formą i scenariuszem nie wyszła w tym wypadku na dobre. Między innymi o tym rozmawiają Sylwia, Przemek i Mateusz. 

WRAŻENIA OGÓLNE

Przemek Kowalski: Pierwsze moje wrażenie po obejrzeniu Joy to: “To był dobry film”. Nie był wybitny, ale też nie aspirował do tego miana; generalnie wychodzę z założenia, że po filmach opierających się na czyimś życiu nie można oczekiwać, że będzie to arcydzieło 10/10 pokroju powiedzmy Skazanych na Shawshank itd. I nie, nie zaczynam od usprawiedliwień, raczej od wyjaśnienia, jak podchodzę do tego typu kina. Sam omawiany tu film przypadł mi do gustu i spędziłem na kinowej sali 2 przyjemne godziny; nie było dłużyzny, wciągnęło, jedna bardzo dobra rola; było miło. Joy to film typu “fajnie obejrzeć, podnosi na duchu” i w tej kategorii sprawdza się świetnie. Ma rzecz jasna swoje wady, o których za chwil kilka, jednak summa summarum, ja z seansu jestem zadowolony.

Sylwia Sekret: Joy to film przyzwoity, średni i zwyczajny zarazem. Szczerze mówiąc, po opisie filmu i aktorach spodziewałam się czegoś więcej. Były momenty naprawdę dobre i wciągające, ale były również – tu nie zgodzę się jednocześnie z Tobą, Przemku – dłużyzny. Zdarzało się, że w kinie się zaczynałam wiercić i nudzić, poza tym moim zdaniem film mógłby być spokojnie o te pół godziny krótszy bez żadnej straty, a kto wie – może nawet wręcz przeciwnie, z zyskiem dla tego tytułu. Nie żałuję wybrania się na seans Joy, bo jest to film dobry, ale jeden z tych, które obejrzy się raz, bez potrzeby wracania do niego w przyszłości.

Mateusz Cyra: Ja właściwie od ujrzenia zwiastuna byłem przekonany do Joy tak, jak pies do zjedzenia choinki, czyli w ogóle. Kolejny raz David O. Russell skompletował obsadę, bazując na tej, która przyniosła mu rozgłos i największy sukces. Problem jednak w tym, że nie każdemu reżyserowi i nie w każdym filmie wychodzi na dobre stawianie na nazwiska, które dotychczas wróżyły sukces, kluczem jest ich umiejętne wykorzystanie. To jednak nie jedyna bolączka, która trawi Joy. Nie twierdzę, że film jest zły, ale prawdę mówiąc – kilkukrotnie zerkałem na zegarek, obliczając, za ile skończy się produkcja, która nie potrafi się zdecydować, czy jest komedią, dramatem, filmem biograficznym, czy (nieudanym niestety) kolażem gatunkowym.

joy biznes jest biznes

PLUSY I MINUSY FILMU

Przemek: Największym plusem jest tu Jennifer Lawrence, która ratuje ten film. Do zalet można też zaliczyć takie rzeczy jak podnoszenie (widza) na duchu i generalnie ciepły, miły przekaz. Niestety poza tym jest dość przeciętnie, są momenty lepsze i gorsze. W sumie ciężko mi powiedzieć, co jest największą wadą Joy, choć gdybym miał odpowiedzieć z lufą pistoletu przystawioną do skroni, to powiedziałbym, że największą bolączką jest sztampowy scenariusz.

Mateusz: W tej chwili nie widzę w filmie żadnych na tyle wyraźnych plusów, bym mógł o nich swobodnie napisać. Musiałbym bardzo głęboko sięgać pamięcią, żeby znaleźć chociaż jeden, a zwyczajnie nie chce mi się tego robić. Joy na pewno ma plusy, ale obraz Davida O. Russella jest zwyczajnie zbyt przeciętny, by wypisywać tu nie wiadomo co na jego temat. Trzeba jednak przyznać Przemkowi, że choć jest to chyba najsłabsza rola Lawrence, to i tak dziewczyna w jakiś sposób podjęła próbę, by udźwignąć tę produkcję. Minusów dostrzegam znacznie więcej – niebywale irytowała mnie zabawa formą, którą podjął reżyser. Nic mnie nie drażni w filmach bardziej niż brak konsekwencji i nieudolne próby eksperymentowania z formą. Niestety, coś skłoniło reżysera do odejścia od klasycznego, biograficznego ujęcia przedstawianej historii i zamiast dać nam zwykłą, ale przyzwoitą, opartą na sensownych fundamentach opowieść, Russell oferuje artystyczny miszmasz, który dezorientuje, wytrąca z rytmu i – zwyczajnie – nudzi. O tym, o co dokładniej mi chodzi, napiszę w kwestiach technicznych. Podsumowując jednak: największym minusem filmu jest reżyser i scenarzysta.

Sylwia: Do plusów zaliczyłabym przede wszystkim to, że ktoś podjął się opowiedzenia historii kobiety w zasadzie zwyczajnej, która nie wynalazła aspiryny, dynamitu czy stringów, tylko innowacyjnego mopa. Także fajnie, że i takie opowieści mają szansę na sfilmowanie. Bardzo dobrze, choć zarazem w przykry sposób, zostały przedstawione relacje rodzinne, bo zazwyczaj w tego typu produkcjach to rodzina jest tym, co wspiera i podtrzymuje głównych bohaterów. Tutaj to podejście było bardziej życiowe, bo przecież nie zawsze w rzeczywistości tak właśnie jest. Czasami rodzina bywa tylko na papierku. Minusy? Film był za długi, było parę potyczek, zabawa formą też nie wyszła najlepiej. A  tytułową Joy, mimo udanej finalnie kreacji Lawrence, mogła jednak zagrać starsza kobieta. Tym bardziej, że próba postarzenia jej na koniec wypadła dość komicznie.

joy przytula dziecko

NAJLEPSZA SCENA

Przemek: Najlepsze sceny wyróżniłbym dwie. Pierwsza to ta, w której cała rodzina Joy ogląda telewizyjny debiut wyprodukowanego przez nią mopa; drugą jest scena, w której sama autorka prezentuje przed kamerami swoje dzieło. Obydwie niosą sporą dawkę emocji, mało tego – jakże skrajnych emocji! Przy pierwszej aż wstrzymałem oddech, przy drugiej szczerze uśmiechnąłem się do siebie. Na tym polega magia kina, by tego typu emocje wywoływać i w moim przypadku twórcom jak i aktorom (żeby nie powiedzieć “aktorce”) to się udało.

Sylwia: Hm… ja z kolei z najlepszą sceną będę miała problem. Na pewno nie będą to te momenty, które wymieniłeś, bo po prostu we mnie nie wzbudziły aż takich emocji, w związku z czym nie wybiły się moim zdaniem jakoś specjalnie na tle pozostałych. Czy jest jednak choć jedna taka, która szczególnie zapadła mi w pamięć? Póki co żadna taka scena nie przychodzi mi do głowy.

Mateusz: Joy zaczyna nabierać sensu i jako tako przyciąga do ekranu dopiero w momencie, gdy zdesperowana główna bohaterka za wszelką cenę próbuje sprzedać tego przeklętego mopa. Dlatego za najlepsze sceny uznaję te, w których widzimy duet Lawrence-Cooper, ale nie chcę, żebyście od razu pomyśleli, że się nad czymś zachwycam.

Sylwia: Spkojnie, nie pomyślimy ;).

NAJGORSZA SCENA

Sylwia: Tutaj wypowiem się krótko i na temat, bo rozwinięcie i uzasadnienie jednej z gorszych scen znajdzie się poniżej w kategorii dziur fabularnych. Pierwszą sceną będzie jednak ta, kiedy Jennifer Lawrence i jej filmowy były mąż (choć w retrospekcji wciąż jeszcze przyszły) grany przez Édgara Ramíreza wychodzą wspólnie na scenę i śpiewają. Nie, nie i jeszcze raz nie. Scena ta pozostawiła po sobie jakiś niesmak i była moim zdaniem w Joy kompletnie niepotrzebna. Drugą sceną jest scena przełomowa dla fabuły filmu, bo to właśnie ona decyduje o tym, że w głowie Joy rozwinęła się myśl o wymyśleniu takiego a nie innego mopa. Mowa więc o scenie na jachcie, kiedy podczas silnego wiatru na pokładzie zaczyna rządzić chaos, a jego konsekwencją jest to, że kobieta zbiera mopem z desek rozlane wino i odłamki szkła. I tutaj przechodzimy do bodaj największej bzdury w tym filmie, która po prostu aż razi po oczach, ale o tym za chwilę..

Przemek: O ile odnośnie sceny na jachcie mogę się częściowo zgodzić, choć może nie byłbym tak dosadny jak Sylwia, bo mnie akurat nie raziło w niej to, co odrzuciło poprzedniczkę [o tym za chwilę – przyp. red.] scena była słaba z tego względu że była zrobiona na siłę. I nie mówię tu o zbieraniu odłamków szkła, a o sztuczne zachowanie bohaterów, w tym akcję “Tylko nie przynoście czerwonego wina” i po chwili pojawia się czerwone wino. Ha-ha. Nie zgodzę się jednak à propos  sceny wspólnego śpiewu. Niesmak? A cóż ona miała z niesmakiem wspólnego? Ta scena poniekąd pokazała, dlaczego relacje Joy i jej byłego męża, nawet po rozwodzie były bardzo dobre. W pewnym momencie życia ich obojga to była czysta miłość.

Mateusz: Myślę, że wspomniany niesmak budziło w Sylwii to, że… Lawrence ma bardzo ubogie umiejętności wokalne. O ile uważam, że jest utalentowaną aktorką, która może na długie lata zdominować przemysł filmowy, o tyle śpiewać nie powinna.

joy musical

Zgodzę się z Wami odnośnie sceny na jachcie – rozumiem zarówno podejście Sylwii, jak i rozumiem Przemka, bo dla mnie między innymi ta scena, a dokładniej dialogi w niej ujęte, były sztuczne, wymuszone. Niestety – film ten ma takich scenariuszowych potworków całkiem sporo i niezbyt przyjemnie się to ogląda.

Przemek: Oj, od razu “ubogie umiejętności wokalne”… Jej The Hanging TreeKosogłosa było swego czasu na 12. miejscu na liście „Billboardu” i z tego co pamiętam zaszło jeszcze wyżej ;). Zresztą, to nie piosenkarka ;). Dalej będę się trzymał tego, że ta scena miała w sobie jakiś urok, ładnie podkreśliła to, co łączyło filmową Joy z jej (później już byłym) mężem.

Sylwia: Wokal aktorki to odrębna sprawa, ale ta scena mi się po prostu nie podobała i mam do tego prawo. Była sztuczna, nazbyt ckliwa i trąciła jakimiś scenami z dawnych Kopciuszków i innych Pięknych i Bestii. I o ile w bajkach ma  urok, o tyle w Joy było to tandetne. Tak, ta scena była dla mnie tandetna. A twórcy spróbowali wcisnąć do filmu kolejny gatunek, tym razem musical, i wybaczcie, ale tu to po prostu nie wyszło. I nie, ta scena nie pokazywała, czemu Joy miała dobre relacje z mężem nawet po rozwodzie, bo właśnie ich dobre stosunki zaczęły się tak naprawdę właśnie po rozwodzie, jak już wiedzieli, że nie łączy ich żaden papierek, żadna żądza, żadne romantyczne uczucie. Gdyby scena, o której mówisz, miała takie znaczenie, to każda para ćwierkałaby sobie po rozwodzie i wspierała się, bo u każdej pary takie romantyczne momenty zapewne były – kiedy dana osoba sprawia że nabieramy odwagi, widzimy w sobie coś, czego nie widzieliśmy do tej pory itd., itp – bo inaczej byśmy się z nią nie związali. A więc Twoje tłumaczenie kompletnie do mnie nie przemawia. W ogóle za dużo dla mnie było retrospekcji, a niektóre niewiele do filmu wnosiły.

joy kuper lołrens

EWENTUALNE DZIURY FABULARNE

Sylwia: W życiu nie uwierzę, że mądra, inteligentna kobieta, będąca prymuską w szkole, od lat wynajdująca różne pomysłowe i przydatne rzeczy, która – co istotne – na co dzień sprząta, gotuje i zajmuje się domem, a więc takie czynności nie są jej obce, zbiera ogromne odłamki szkła mopem, po czym bierze go w ręce, wykręca, a później dziwi się, że kaleczy sobie dłonie! Po czym oczywiście wymyśla mopa, którego nie trzeba wykręcać ręcznie. Wybaczcie, ale również sprzątam na co dzień w domu i jeszcze nie wynaleziono mopa, którym można by sprzątać tak duże szklane, ostre odpadki. Każda normalna kobieta (a nawet mężczyzna) zebrałaby najpierw szkło, a później umyła podłogę z rozlanego płynu. Na boga, to nawet nie było śmieszne! Ta scena dla mnie zakrawała o jakiś absurd, a tym gorzej, że była punktem zapalnym dla reszty filmu.

Przemek: Ajajaj, coś się dziś nie we wszystkim zgadzamy Sylwia ;). Czy scena była naciągana? Trochę tak. Czy w ogóle rzuciło mi się to w oczy podczas seansu? Zupełnie nie. Joy to historia oparta na prawdziwych wydarzeniach, jednak czy takie były okoliczności wymyślenia przez główną bohaterkę tego mopa? Tego nie wie nikt z nas. Mnie to zbieranie szkieł w ogóle nie ruszyło, nie przywiązałem do tego większej wagi podczas seansu. Jeśli już miałbym się czepić jakichś nielogiczności, to byłby to moment, w którym tytułowa bohaterka, będąc na skraju bankructwa i utraty marzeń, wydzwania do Hongkongu, Bangkoku, czy gdzie ona tam dzwoniła, po czym w pięć minut robi miazgę z kowboja, któremu wydawało się, że ma ją w garści. Nawet nie próbował się bronić. Fakt – zagrane było nieźle, i: tak – miało pokazać siłę Joy, jednak chwilę po seansie uważam, że jakoś zbyt gładko to poszło.

Mateusz: I w tym wypadku bliżej mi do zdania Sylwii. Pamiętam, że podczas tej sceny parsknąłem śmiechem, bo naprawdę nie jestem w stanie pojąć, jak jakakolwiek zdrowa umysłowo kobieta przed przetarciem mokrej podłogi mopem nie zbiera widocznych gołym okiem kawałków szkła. Ponieważ i mi wielokrotnie w życiu zdarzyło się potłuc szklanki pełne różnego rodzaju płynów i nigdy ani ja, ani osoby mi towarzyszące nie wpadły na tak skrajny idiotyzm, jaki zaprezentowano w Joy. Nie bardzo wiem, co ta scena miała na celu – prawdopodobnie ukazanie, że Amerykanie to nacja ćwierćmózgów. Cóż, twórcy ewidentnie nie mieli pomysłu jak pokazać moment, w którym bohaterka wpada na swój rewolucyjny wynalazek, bądź – w przypadku, jeśli ta scena jest jak najbardziej prawdziwa – ponownie ludzkość udowadnia, jak bardzo ułomnym gatunkiem jest.

Odnosząc się do zarzutu Przemka – ja również w scenie rozmowy z kowbojem nie mogłem uwierzyć, że wszystko poszło tak gładko. Jax Teller (ze swoją skłonnością do tego typu rozwiązań) byłby dumny.

Sylwia: Już nie chciałam o tym wspominać, żeby nie wyjść na tę, która szuka dziury w całym, więc cieszę się, że obydwoje o tym wspomnieliście. Wracając jednak do szkła – naprawdę nie razi Cię, Przemek, że zrobili z głównej (mądrej, inteligentnej, błyskotliwej, pomysłowej, kreatywnej, logicznie myślącej) bohaterki na rzecz tej jednej sceny kretynkę, która wykręca mopa gołymi rękami, o którym wie, że są tam wielgachne kawałki szkła, bo sama je tam wpakowała, po czym na jej twarzy gości mina: “Krew? Skaleczenia? Ale na Boga! Jak to się stało?!”, po czym zrzuca całą winę na mopa, a nie na swoją tępotę….? No nie gadaj, że Ci się to klei…. Chyba nie po to twórcy kreują Joy przez cały film na nie wiadomo jak mądrą i zaradną, ogarniętą kobietę, która ma wyłącznie pecha w życiu, żeby zaskoczyć nas czymś takim…

joy śnieżek

EFEKTY SPECJALNE/SPRAWY TECHNICZNE

Mateusz: Wrócę do tego, co najbardziej drażniło mnie w Joy. Cholerne, irytujące, niezwykle męczące niezdecydowanie reżysera. W biograficznym filmie o kobiecie, która wynalazła (między innymi) mopa, który ułatwił życie milionom ludzi na całym świecie David O. Russell wrzucił komedię, dramat (ok, to wciąż są elementy naturalne, mające swoje uzasadnienie), sny, wizje, retrospekcje, futurospekcje, wszystkowiedzącego, martwego narratora, musicalowe śpiewanie oraz pastisz telenoweli do jednego wora, następnie go zamknał i potrząsał tak długo, aż otrzymał to, co możemy oglądać na ekranie. Nie wiem, jak pozostałych widzów, ale mnie męczyło to niemiłosiernie. Ja naprawdę nie mam nic przeciw zwykłym, porządnie zrealizowanym filmom biograficznym, ba, ja je bardzo lubię!

Sylwia: Nie bardzo wiem, co mogłabym tutaj napisać. Muzyki nie pamiętam, reszta kwestii technicznych również nie rzuciła mi się w oczy. Wydaje mi się jedynie, że – o ile dobrze pamiętam – kolorystyka w filmie była dość żywa, momentami wręcz ostra. Ale dlaczego? Nie wiem. Chyba że dotyczyło to tylko teraźniejszości, aby odróżnić ją od przeszłości i przyszłości, którą twórcy żonglują, ale nie jestem pewna, czy faktycznie tak było.

joy sprawdzone trio

AKTORSTWO

Przemek: Sumując, było naprawdę nieźle. Przed szereg, co chyba nie jest zaskoczeniem, wybiła się Lawrence i jako jej fan, muszę przyznać że odetchnąłem z ulgą. Wielu przed premierą zastanawiało się, czy młoda aktorka podoła roli przygniecionej obowiązkami matki dwójki dzieli. Śmiem twierdzić, że podołała i to nawet bardzo. Nie jest to może najlepsza kreacja w jej karierze, jednak jak wspomniałem na początku – dla mnie kino inspirowane biografią zawsze będzie jednak słabsze (sorry, tak już mam), dlatego też sam film automatycznie jest przeze mnie nieco gorzej odbierany, sama Jennifer zrobiła jednak wszystko tak jak trzeba i stanęła na wysokości zadania. Odnośnie reszty, to o dziwo i De Niro i Cooper wypadli dość dobrze, choć obędzie się bez wielkich zachwytów z mojej strony. Wyżej oceniałbym rolę Édgara Ramíreza, jako byłego męża głównej bohaterki, oraz wcielającej się w jej najlepszą przyjaciółkę głównej bohaterki postać graną przez Dasche Polanco. Nie da się ukryć, że Joy to One (Wo)Man Show i ciężko w związku z tym wyróżnić pozostałych.

Sylwia: No cóż, nie do końca się z Tobą zgodzę, Przemek, bo Lawrence zagrała poprawnie i dobrze, ale nic ponadto. Nie winiłabym jednak jej, a raczej rolę, która wbrew pozorom nie pozostawiała dużego pola do popisu aktorce. Albo jeszcze inaczej, winiłabym nie rolę, a scenariusz. Rola była bowiem skonstruowana tak, że wręcz obawiałam się, jak większość z nas, że młodziutka aktorka nie podoła. Kobieta po przejściach, zmęczona życiem, z dwójką dzieci, byłym mężem w piwnicy, ojcem z problemami, matką z jeszcze większymi problemami i wredną przyrodnią siostrą; kobieta mądra i wykształcona, której życie nie oszczędza i nie dało szansy na rozwinięcie skrzydeł i wykorzystanie umiejętności i potencjału – wydaje się, że to rola, która daje wręcz wachlarz możliwości. Dlatego uważam, że czegoś zabrakło w scenariuszu. Joy ma naprawdę niewiele scen, kiedy aktorka może pokazać coś wybitnego, choć postać aspirowała do czegoś zupełnie innego. Jeśli chodzi o poostałych aktorów, wyróżniłabym rolę przyrodniej siostry Joy, Peggy, którą zagrała Elisabeth Röhm, ale dla mnie największą perełką filmu jest postać córki Joy, Christie, w którą wcieliły się bliźniaczki Aundrea i Gia Gadsby (co ciekawe, w rolę jej brata również wcieliły się bliźniaki, Tomas i Zeke Elizondo). Dziewczynki zagrały rewelacyjnie, a ja (podobnie jak w przypadku filmu Do utraty sił) ubolewam, że role najmłodszych nie są niemal w ogóle doceniane podczas przyznawania nagród filmowych. Miło było też zobaczyć Daschę Polanco w zupełnie innej roli (i stylistyce) niż ta, z której znamy ją z serialu Orange is The New Black. Natomiast co do roli De Niro – myślę, że aktora krzywdzą tak podobne do siebie ostatnio role. Zresztą w ogóle, obsada, która jest nam już znana zarówno z Poradnika pozytywnego myślenia (Lawrece, De Niro, Cooper) i z Amercian Hustle (Lawrence, Cooper, Röhm)  mogłaby zostać przynajmniej w jakiejś części zmieniona lub chociaż bardziej urozmaicona.

Mateusz: Przemek, dla Ciebie kino biograficzne jest zawsze słabsze, ale pragnę tylko nadmienić, że w samych ostatnich latach statuetki za najlepsze role zgarniali aktorzy, którzy przyjmowali role biograficzne właśnie. Nie trzeba daleko szukać – Eddie Radmayne czy Julianne Moore tylko w zeszłym roku. Filmy biograficzne często są rewelacyjne, bo wiadomo, że najlepsze scenariusze pisze samo życie. Tym bardziej nie rozumiem eksperymentów Russella, ale już nie będę się więcej czepiać. Tutaj praktycznie wyczerpaliście temat, ale ponownie bliżej mi do zdania Sylwii – Lawrence starała się, jak mogła, ale scenariusz jest byle jaki, a jak wiadomo – nawet Salomon z pustego nie naleje. Zaskakująco dobrze oglądało mi się jednak Coopera, który ponownie może i nie zagrał nic, czego już byśmy nie widzieli, ale jakoś o dziwo był dla mnie plusem w kwestiach aktorskich, przeciwnie do coraz bardziej irytującego De Niro, który – mam wrażenie – na stare lata się rozmienił na drobne i niemal wszędzie gra z tą samą, okropnie nudną miną.  Na uwagę zasługuje dziewczynka grająca córkę Joy. Grające dzieci to w kinematografii ewenement, a już dobrze grające dzieci to istny Święty Graal.

joy telewizja

OMÓWIENIE WYBRANYCH POSTACI

Przemek: Jeśli mamy tu omówić wybrane postaci, to ja zaskoczę i nie napiszę o idolce mej, zwanej Jennifer Lawrence, a o wcielającym się w jej męża Édgarze Ramírezie. W zasadzie nie wychyla się zbytnio przed szereg, jednak jakoś spodobała mi się ta postać. Facet koło 30-tki, niby “wieczny chłopiec”, który wierzy, że zostanie nowym Tomem Jonesem (na co nie wskazuje przebieg jego “kariery’) i gość, który po prostu nie sprawdza się w codziennym życiu jako głowa rodziny. Tyle tylko, że ten typek ma też jedną sporą zaletę – naprawdę kocha swoją byłą żonę, mimo że wie, że nie jest w stanie dać jej tego, czego ona oczekuje. Rozstają się, jednak mimo wszystko oboje wiedzą, że mogą na siebie liczyć, a ten “wieczny chłopiec” ma w sumie dobre serce i chce dla miłości swego życia jak najlepiej. Ramírez nie skradł show, jednak zagrał bardzo poprawnie i ode mnie ma plusa za tę właśnie rolę.

Mateusz: Zamiast skupiać się na konkretnych personach, omówię po krótce ogólny trend postaciowy w tym filmie. Scenarzysta (tak się składa, że jest to David O. Russell) tak skonstruował swój film, że pierwsze skrzypce miała grać Joy. I to mu generalnie wyszło. Nie wiem tylko, w jakim celu postaci matki, ojca, siostry, babci oraz potencjalnej macochy naszej głównej bohaterki są tak skrajnie przerysowane i zarazem modelowo schematyczne. Zresztą to nie jedyne dość średnie i sztuczne postaci – banalny jest także grany przez Coopera Neil Walker. Jedynie przyjaciółka oraz mąż Joy odbiegają od utartych schematów.

Sylwia: Postaci są dość banalnie skonstruowane, nie ma jakiejś jednej, której wielopłaszczyznowość skłoniłaby mnie do jakiejś rozprawki na jej temat, więc zwyczajnie sobie daruję. Ot, kobiety i mężczyźni, którzy mają swoje problemy, są wredni bądź wspierający. Takie tam zwykłe postaci.

joy tatuś wrócił

OSCAROWE SZANSE

Przemek: Możliwość sięgnięcia po Oscara w jakiejkolwiek kategorii ma tutaj wyłącznie Jennifer Lawrence. Złoty Glob już zdobyty, tak więc jakaś szansa na statuetkę jest, może nawet spora. Nie wiem, jakie będą inne nominowane panie, dlatego też ciężko mi się konkretnie wypowiedzieć o szansach Lawrence. Czy jest to Oscarowa rola? Powiedzmy sobie szczerze – bywały lepsze, i mówię zarówno  o zwyciężczyniach Oscarów z lat ubiegłych, jak i lepszych rolach samej Jennifer. To znaczy… Wszystko jest super i jestem zdania że młodziutka aktorka spisała się świetnie, dźwigając na swych barkach cały film,  ponadto wcielając się w postać bardziej dojrzałą niż te, do których przywykliśmy, oglądając ją na ekranie. Być może już samo to powoduje, że statuetka powinna powędrować w jej ręce, jednak jeśli nawet jako fan miałbym być szczery – zeszłoroczna rola Jullianne Moore była bardziej Oscarowa. Jako że Jennifer Lawrence to moja ulubienica, z pewnością będę trzymał za nią kciuki i pomimo tego co napisałem wyżej (m.in. o Moore), nagrodą dla Jenny zaskoczony nie będę, ba – będę się cieszył ;).

Mateusz: Oscarowe szanse? Miejmy nadzieję, zerowe ;). Za znacznie lepsze kreacje Lawrence nie otrzymała statuetki, dlatego jeśli za – co by nie mówić – dobrą, ale zupełnie niezasługującą na Oscara rolę otrzyma Złotego Rycerza, to będzie ewidentny znak, że Akademia przyznaje nagrody nie za aktorstwo. Wszak choćby Charlotte Rempling zagrała znacznie lepiej.

Przemek: Rozdawano już Oscary za gorsze kreacje i za gorsze filmy ;). Tak, jak wiadomo jestem fanem talentu Jennifer Lawrence i jak napisałem – prawdopodobnie statuetki z tego nie będzie, bo ona sama miewała już dużo lepsze role, jednak nie odbierałbym jej szans. Tegoroczny faworyt [Leonardo Dicaprio – przyp. red.] wśród mężczyzn (choć to dyskusja na kiedy indziej) jeśli dostanie w tym roku Oscara, to tylko w ramach “zadośćuczynienia” i też miewał już dużo lepsze role. Choć – podkreślę raz jeszcze – rzeczywiście szanse Lawrence są mniejsze, niż miało to miejsce w przypadku Poradnika pozytywnego myślenia. Inna sprawa, że za jeszcze lepszą kreację w American Hustle statuetki nie było, więc… zobaczymy, co przyniesie gala.

Sylwia: Póki co z nominowanych w tej jedynej kategorii, w jakiej nominację zgarnął film Joy, a więc za rolę kobiecą pierwszoplanową, widziałam do tej pory jedynie grę wspomnianej przez Mateusza Charlotte Rempling, i co tu dużo mówić, w nostalgicznym 45 lat zagrała po prostu lepiej, choć o dziwo, miała do pokazania mnie niż Lawrence (i nie “piję” tu do wieku i wyglądu obu aktorek. Dlatego nie chciałabym, aby Lawrence dostała statuetkę, bo w rywalizacji obu kobiet, należy się ona Rempling.

joy wszyscy razem

PODSUMOWANIE

Przemek: Nie ma co się czarować – Joy wybitnym filmem nie jest. Nie jest również złym, jest… dobry. I tylko tyle. Mnie oglądało się przyjemnie, choć też nie powiem, by wbiło mnie w fotel. W którymś momencie nie popisał się scenarzysta. W którym? Sam nie wiem. To ciepły, miły film o walce z przeciwnościami losu i wiarą we własne marzenia, jakich było już wiele i na ich tle Joy specjalnie się nie wyróżnia. Jennifer Lawrence rządzi w każdej ze scen i chwała jej za to, bo tak jak napisała wcześniej Sylwia – ta rola, mimo że wielu obawiało się czy Lawrence jej podoła, nie do końca pozwoliła jej rozwinąć skrzydła, co z kolei nie zmienia faktu, że uratowała ona ten film przed byciem czymś gorszym niż przeciętność. Joy to całkiem mile spędzone dwie godziny z jedną perełką w postaci głównej aktorki, jednak raczej nie zapada w pamięć na dłużej.

Mateusz: Cieszy mnie, że nawet taki psychofan Jennifer Lawrence jak Ty, potrafi przyznać, że w Joy nie wszystko gra, a sam film mógł być zwyczajnie znacznie lepszy. Co prawda moim zdaniem, uroczej, pyzatej blondynce nie udało się udźwignąć tego filmu powyżej przeciętności (scenariusz jest po prostu kiepski) i wiem, że nigdy więcej tego filmu nie obejrzę, bo szkoda mi czasu na produkcje, które drażnią obraną formą i udają coś, czym nie są. Wiem jednak, że przy niedzielnym obiedzie wiele osób odnajdzie przyjemność w oglądaniu wygibasów Lawrence nad mokrym mopem.

Przemek: Do psychofana jeszcze mi daleko ;). Choć fakt, udam, że nie widziałem tego “pyzatej” ;).

Sylwia: Joy, jak wspominałam na samym początku, jest filmem do obejrzenia na raz. Chodzi w nim bowiem o poznanie pewnej historii, a nie zagłębianie się w meandry ludzkich emocji, moralnych potyczek i zagadnień. Dlatego nie widzę sensu wracać do tego filmu, choć seans był przyzwoity. Czegoś jednak zabrakło, gdzieniegdzie wkradła się nuda, a całość pozostawia pewien niedosyt, tym bardziej że, jak mniemam, z filmu można było wyciągnąć dużo więcej. Ale to zarzut do reżysera i scenarzysty, bo aktorzy – mam wrażenie – zrobili co w ich mocy, skoro już dostali angaż do takiej a nie innej roli.

Ocena Mateusz: 5/10

Fot.: Imperial – Cinepix

 

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Mateusz Cyra

Redaktor naczelny oraz współzałożyciel portalu Głos Kultury. Twórca artykułów nazywanych "Wielogłos". Prowadzący cykl "Aktualnie na słuchawkach". Wielbiciel kina, który od widowiskowych efektów specjalnych woli spektakularne aktorstwo, a w sztuce filmowej szuka przede wszystkim emocji. Koneser audiobooków. Stan Eminema. Kingowiec. Fan FC Barcelony.  

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *