Znacie może najnowszy przepis na wielki przebój małego ekranu? Nie? No więc prosimy bardzo, oto on: wystarczy szczypta miłości, garść śmierci (tutaj dozować należy według własnego uznania, dla smaku, jak mówiła babcia – „na oko”) i cała masa robotów. Co otrzymamy z tej wybuchowej mieszanki? Jedną z najlepszych, póki co, telewizyjnych premier tego roku, a przypominamy, że minął już pierwszy kwartał 2019. Miłość, śmierć i roboty to tytuł, który szturmem podbił Netflixa, wpisując się (obok chociażby Czarnego lustra) w modny ostatnio nurt futurystycznych dystopii. Jedno z najnowszych dzieł platformy-giganta korzysta również z upodobania twórców wszelakich do obrazów antologicznych, gdzie każdy odcinek opowiada inną historię, jednak wszystkie one mają swój wspólny mianownik (patrz: Pokój 104, High Maintenance czy też całe serie American Crime lub American Horror Story). Tym razem kilkanaście osób z ciekawymi pomysłami połączyło siły, by owo niezbyt pozytywne przesłanie dotyczące naszej przyszłości przedstawić za pomocą krótkometrażowych animacji. Wynikiem współpracy będą m.in. rządzący światem jogurt, radzieccy żołnierze walczący z demonami, ewolucja rasy ludzkiej w zamrażalniku, zagubiony w przestrzeni kosmicznej statek czy też – surprise, surprise! – trzy pocieszne robociki zwiedzające naszą planetę na wieeele lat po ludzkiej autodestrukcji. Czy eksperyment w postaci Miłości, śmierci i robotów rzeczywiście jest aż tak dobry? Wszystkie za i przeciw znajdziecie w Wielogłosie autorstwa Michała, Mateusza oraz Przemka.
WRAŻENIA OGÓLNE
Przemek Kowalski: Jakie są moje wrażenia po obejrzeniu Miłości, śmierci i robotów? Bardzo pozytywne! Osiemnaście krótkometrażowych filmów (głównie różnego typu animacji) to mieszanka, w której każdy znajdzie coś dla siebie. Jedynym wspólnym mianownikiem wszystkich składających się na całość tytułów jest umiejscowienie akcji w mniej lub bardziej odległej przyszłości oraz zazwyczaj niezbyt pozytywne przesłanie. Rzecz jasna samo nasuwa się w tym momencie porównanie do Czarnego lustra i jest to porównanie jak najbardziej słuszne, bowiem obie produkcje stanowią dla siebie swego rodzaju konkurencję i tutaj pierwszy spory plus dla twórców Love, Death + Robots za to, że odważyli się w ogóle stanąć w szranki z kultowym już dziełem Charliego Brookera. Czy Netflixowa nowość rzeczywiście dorównuje poziomem do Black Mirror? I tak, i nie. Strona wizualna to z pewnością największy atut M+Ś+R. Spory również plus za różnorodność prezentowanych historii. Minusem (w porównaniu do Czarnego lustra) będzie rzecz jasna długość odcinków, a także nierówny poziom, nie da się bowiem ukryć, że opowieści ocierające się o geniusz przeplatane są przeciętniakami. Summa summarum, zdecydowanie warto poświęcić swój czas na poznanie futurystycznego świata Love, Death + Robots.
Michał Bębenek: David Fincher jako producent, Tim Miller (to ten od pierwszego Deadpoola) jako twórca – z takimi nazwiskami to po prostu musiało się w jakiś sposób udać. No i rzeczywiście, udało się. Oceniając cały serial (a właściwie cały pierwszy sezon) jako całość, śmiało mogę stwierdzić, że jest to bardzo dobra produkcja. Nieco gorzej wypada, kiedy rozebrać go na czynniki pierwsze i pojedyncze odcinki. Nie wszystkie bowiem trzymają równy poziom i wśród prawdziwych perełek zdarzają się zwykłe zapychacze. Czyli, generalnie, moje zdanie pokrywa się z wrażeniami Przemka. Sama koncepcja Miłości, śmierci i robotów bardzo do mnie przemawia, wszak przepadam za wszelkimi przejawami dystopijnych i/lub postapokaliptycznych opowieści. Tutaj jednak twórcy poszli krok dalej, nie ograniczając się do tylko jednego gatunku, są tu bowiem historie fantastyczne, osadzone w “naszej” teraźniejszości doprawionej szczyptą nadnaturalności, lecz są też przedstawiciele najlepszego rodzaju hard SF czy cyberpunka. Znalazło się tutaj nawet miejsce dla steampunka, co było dla mnie ogromnym (i miłym) zaskoczeniem (odcinek Udanych łowów). Nie do końca jestem jednak przekonany do krótkiej formy. Z jednej strony pozwala to w szybkim tempie uporać się z całym sezonem, z drugiej – chciałoby się niektóre historie oglądać dłużej, bowiem pomysły w nich zawarte zasługują na odcinki trwające przynajmniej godzinę.
Mateusz Norek: Miłość śmierć i roboty to bardzo dobra i przede wszystkim świeża produkcja. W sieci znaleźć można sporo świetnych, krótkometrażowych animacji, ale często nie mają one jak przebić się do szerszej widowni, więc pomysł, żeby stworzyć bogatą i różnorodną antologię, spiętą w jeden tytuł i udostępnioną przez Netflixa, było strzałem w dziesiątkę. Osiemnaście krótkich historii, z których najdłuższe trwają niecałe 20 minut, to prawdziwa ucztą dla oka i pokaz przeróżnych stylów artystycznych. Część z nich jest również bardzo dobrze napisana, a zamknięcie fabuły w takiej krótkiej formie wcale nie jest łatwe. Zgadzam się z Przemkiem i Michałem, że zdarzają się odcinki lepsze i gorsze, ale w ogólnym rozrachunku Miłość śmierć i roboty wypada bardzo dobrze.
WADY I ZALETY SERIALU
Michał: Właściwie to większość wad i zalet wymieniłem już we wrażeniach ogólnych. Nierówny poziom, zbyt krótka forma, niektóre z odcinków zupełnie niepotrzebne – to niewątpliwie wady. Zalety jednak zdecydowanie te wady przyćmiewają. Love, Death + Robots to wizualna perełka, każdy z odcinków zrealizowany jest innym rodzajem animacji, lecz każdy z nich, nawet te słabe fabularnie, są dopracowane w najmniejszych szczegółach, jeśli chodzi o stronę wizualną. Oglądając niektóre odcinki, miałem nawet problem z odróżnieniem wygenerowanych komputerowo postaci od prawdziwych aktorów (ci występują chyba tylko w Epoce lodowcowej, ale, no właśnie, nie jestem tego pewien w stu procentach). Chyba właśnie to stanowi największą siłę tej produkcji, bo studia animacyjne naprawdę przyłożyły się do swojej pracy (wśród nich znalazło się nawet nasze Platige Image, odpowiadające za odcinek Rybia noc).
Mateusz: Nie ukrywam, że również część odcinków chętnie widziałbym w o wiele dłuższej formie, niemniej – chyba powinniśmy oceniać produkcję Netflixa za to, czym jest, a skoro jest ona krótkim metrażem, nie uznam tego za jej minus. Tym bardziej że stworzenie godzinnej, tak dopieszczonej animacji, to naprawdę czasochłonne i kosztowne przedsięwzięcie, a jako rekompensatę za długość odcinków, mamy to, że jest ich prawie 20. Przyczepię się natomiast do tego, że niektórzy twórcy chyba zbyt mocno wzięli sobie do serca tytuł antologii i w kilku odcinkach czułem, że epatowanie nagością i brutalnością jest wymuszone i niepasujące do całości opowieści. I absolutnie nie piję tutaj do pierwszego odcinka, Przewaga Sonnie (jak powinno brzmieć tłumaczenie, a nie Sonnie ma przewagę, psuje to efekt finałowej sceny), gdzie te elementy pasują do opowieści, która od początku uderza w ciężkie tony. Przy okazji, jestem w stanie uwierzyć, że ktoś po pierwszym odcinku zrezygnuje z dalszego oglądania z uwagi na zbyt krwawe sceny, więc uspokajam – dalej nie jest już tak hardcorowo, poza paroma wyjątkami.
Największym plusem są zdecydowanie aspekty wizualne serialu. Za poszczególne odcinki odpowiadają inne studia i twórcy, mamy więc bardzo różne techniki animacji – od klasycznych, rysowanych, poprzez cel-shading (autorstwa Platige Image, które w tym samym stylu stworzyło również film Jeszcze dzień życia), aż po różnego rodzaju techniki animacji komputerowej. Każdy odcinek ma jakiś charakterystyczny element wizualny, kreskę, podejście do tworzenia modeli bohaterów. Niech nie zwiedzie Was tytuł, bohaterami odcinków są nie tylko roboty, choć pojawiają się one prawie w każdym odcinku. Ale same historie również są bardzo różnorodne, mamy klasyczne kosmiczne Sci-Fi, cyberpunk, steampunk, historie alternatywne, usytuowane w teraźniejszości lub nawet przeszłości i kilka wyraźnie komediowych odcinków, bawiących się konwencjami.
Przemek: Michał oraz Mateusz na dobrą sprawę powiedzieli już wszystko to, co sam chciałbym powiedzieć. Do zalet zdecydowanie można zaliczyć animację. Osobiście nie jestem akurat najlepszą osobą, by ją oceniać, bowiem raczej nie oglądam filmów animowanych, nie czytam komiksów oraz nie gram w gry komputerowe (czy jak to się teraz na to mówi ;) ). Potrafię jednak, tyle o ile, mym okiem laika zauważyć, czy coś zrobione jest porządnie, czy na szybko. Tak jak Michał, w niektórych odcinkach miałem problem z odróżnieniem, czy patrzę właśnie na żywego człowieka, czy też animację, co w wystarczający chyba sposób wyjaśnia tę kwestię. Nie przyczepiłbym się do epatowania przemocą i nagością, chociaż rzeczywiście pierwszy odcinek może (niepotrzebnie) odstraszyć część widzów. Myślę, że w większości przypadków wszystko było na swoim miejscu (tu dobrym przykładem będzie odcinek Świadek, w którym sporo nagości, jednak to po prostu pasowało do klimatu historii). Maleńkie minusiki postawiłbym, zaznaczając nierówny poziom całości (summa summarum – mimo wszystko wysoki) oraz podobieństwo pomiędzy niektórymi epizodami (chociażby Zimna wojna – Mechy). Tu naprawdę – przynajmniej moim zdaniem – nie za bardzo jest na co narzekać.
NAJLEPSZY ODCINEK/SCENA
Przemek: Tutaj, choć zwycięzcę kategorii mam jednego, wyróżnić muszę kilka odcinków, gdyż naprawdę krzywdzącym dla pozostałych byłby wybór jednego zaledwie tytułu. Ponoć w różnych częściach świata kolejność epizodów bywa inna (Netflix udostępnia cztery wersje, choć na dobrą sprawę nie ma to większego znaczenia dla odbioru całości), zakładam jednak, że w Polsce wszyscy oglądaliśmy odcinki w tej samej kolejności. Piszę to dlatego, by łatwiej było je numerować, wyróżniając. Tak więc z mojego punktu siedzenia ;), przed szereg wychylają się odcinki numer 2 – Trzy roboty – zdecydowanie najzabawniejszy epizod całej serii, z ostatnią sceną, przy której naprawdę trudno się nie uśmiechnąć; numer 3 – Świadek – za bardzo fajną i nieco psychodeliczną animację oraz twist fabularny; numer 12 – Rybia noc – za prostotę oraz… sam nie wiem, jak to ująć, powiedzmy więc po prostu, że przemawia do mnie takie fantasy, oraz numer 16 – Epoka lodowcowa, dla którego uzasadnienie można skopiować z tego przy odcinku dwunastym, choć w jakże inny sposób zobrazowane.
Teraz jednak czas na Grand Prix całej zabawy i tutaj bez wahania złoty medal przyznaję odcinkowi numer siedem – Za szczeliną Orła, czyli opowieści o (poddanej hibernacji) załodze statku kosmicznego, który niespodziewanie zbacza z kursu o jakieś 150 tysięcy lat świetlnych. Dlaczego to właśnie ten epizod najbardziej przypadł mi do gustu? Ano dlatego, że zawiera on najlepszą scenę (a właściwie sceny) całego Love, Death + Robots. O tym jednak dopiero w kolejnym punkcie naszej rozmowy.
Michał: Cóż, nie będę oryginalny – dla mnie również czarnym koniem tego sezonu jest Za szczeliną Orła. Tutaj gra wszystko – świetna historia, lekko pachnąca Matrixem, uzupełnia się tutaj z doskonałą animacją i genialnym klimatem. Jednak moje pozostałe wyróżnienia będą już nieco inne niż Twoje, Przemek. Na miejscu drugim umieściłbym Tajną wojnę – równie klimatyczny odcinek, osadzony jednak w zupełnie innej scenerii. To jeden z tych niewielu przedstawicieli odcinków rozgrywających się nie w przyszłości, lecz w nieco alternatywnej wersji przeszłości. Konkretnie w czasie II wojny światowej, na terenach zaśnieżonego Związku Radzieckiego, gdzie elitarne jednostki Armii Czerwonej toczą nierówną bitwę z krwiożerczymi demonami (początkowo przywołanymi w celu przeważenia szali wojny na korzyść Rosjan). Momentami ten odcinek bardzo przypominał mi wizualnie Metro Exodus, które ciągle jeszcze siedzi w mojej głowie. Być może właśnie dlatego Tajna wojna tak bardzo przypadła mi do gustu.
Bardzo podobały się także Trzy roboty i Epoka lodowcowa (czy ja pisałem, że moje wybory będą inne? No cóż, kłamałem). Ten pierwszy zaczyna się niczym Terminator, by w chwilę później zupełnie zmienić atmosferę i przedstawić nam tytułowe trzy roboty, które wybrały się na wycieczkę do postapokaliptycznego miasta, by popatrzeć sobie na szczątki ludzi i poznać ich dziwaczne zwyczaje. Dodatkowo, końcowy twist tego odcinka stanowi swego rodzaju wisienkę na torcie (czy Wam też przyszedł na myśl kot Behemot?). Z kolei Epoka lodowcowa to totalnie absurdalna koncepcja, która o dziwo się udała, dodatkowo wspomagana przez parę aktorów – Tophera Grace’a i Mary Elizabeth Winstead (to chyba jedyny odcinek, w którym pojawiają się prawdziwi aktorzy).
Świadek również był niezły, choć bardziej podobał mi się pod kątem wizualnym niż fabularnym. Setting tego odcinka to tak bardzo cyberpunkowe miasto, że aż trzeszczą wszczepy ;). Na myśl od razu przychodzi klasyczny Ghost in the Shell.
Mateusz: Chyba w przypadku Miłości, śmierci i robotów można śmiało powiedzieć, że każdy znajdzie coś dla siebie, bo faktycznie poszczególne odcinki różnią się od siebie już nawet nie tyle na poziomie wizualnym, co tonem, realiami i narracją. Mnie w głowie najbardziej siedzi pierwszy odcinek, mroczny, szalenie dobrze wykonany, krwisty i z tak satysfakcjonującym i zaskakującym zakończeniem, że oglądałem je już kilkukrotnie. Przyjemnie oglądało mi się odcinek czwarty, Mechy, który nie był w żaden sposób odkrywczy, ale w nostalgiczny sposób kojarzył mi się z grą Starcraft. Mocno zaskakujący był ósmy – Udanych łowów – bardzo oryginalna i smutna historia, ciekawie napisani bohaterowie, klimat steampunka, magii i chińskiej mitologii oraz komentarz na temat kolonializmu. Szczęśliwa 13 również bardzo przypadła mi do gustu, miała moim zdaniem najlepszą animację komputerową, ex aequo z Tajną wojną, która była wyśmienitym zamknięciem pierwszego sezonu. I jasne, Za szczeliną Orła również jest świetnym odcinkiem; gdybym miał stworzyć podium, byłby to odcinek pierwszy, ostatni i właśnie Orzeł, w kolejności przypadkowej.
Przemek: No i przyszła pora na uzasadnienie mojego wyboru odcinka numer siedem (Za szczeliną Orła) jako tego najlepszego. Zawiera on moim zdaniem najlepszy ciąg scen całej serii i hmmm, zaryzykuję stwierdzenie, że jedno z fajniejszych rozwiązań Sci-Fi, jakie dano mi było oglądać kiedykolwiek. Postaram się nie zaspoilerować za bardzo, wiadomo bowiem, że szkoda by było psuć przyszłym widzom zabawę, a przypominam, że rozmawiamy o tytułach krótkometrażowych. Coś jednak napisać muszę. Tak więc w epizodzie siódmym poznajemy niezbyt liczną załogę statku kosmicznego wyruszającą w misję – na dobrą sprawę nieistotne gdzie i w jakim celu. Załoga oczywiście poddana jest hibernacji. Po „pewnym czasie” ze snu wybudza się kapitan, który dowiaduje się od znanej sobie kobiety, że statek zboczył z kursu i obecnie znajduje się kilkaset tysięcy lat świetlnych od wyznaczonego miejsca docelowego. I tu zaczyna się mały spoiler, choć uważam, że nie będzie to jakieś drastyczne naruszenie, kiedy weźmiemy pod uwagę co oglądamy, a więc serial futurystyczny z niekoniecznie pozytywnym przekazem. Dlatego też chyba oczywistym wydaje się, że coś tu (w odbiciu z kursu oraz powierzchownie „normalnym” wybudzeniu) musi być nie do końca ok. I widz czuje to podskórnie. Okazuje się, że rzeczywiście nie jest kolorowo, czego ukoronowaniem są dwie sceny. Pierwszą wyróżniam przez duże „W”. Jest to scena, w której kapitan statku krzykiem domaga się od kobiety, by powiedziała mu, gdzie naprawdę się w tej chwili znajdują, ta z kolei ze łzami w oczach mówi: „Nie jesteś na to gotowy”, kapitan znów krzyczy, kobieta ponownie odpowiada, że nie jest gotowy poznać prawdę. I w tym momencie koniec sceny. W wielu produkcjach (najlepszym i najbliższym przykładem będzie Bird Box) wyczuwalne zło nie zostaje pokazane do samego końca, co wielu widzom się podoba, choć mnie niekoniecznie. Wiadomo, niedopowiedzenia bywają fajne, jednak nie w każdym przypadku. I tutaj również twórcy mogli zakończyć odcinek na słowach: „Nie jesteś na to gotowy”, wrzucając napisy końcowe. Tak się jednak nie dzieje, a zło zyskuje swoją twarz. Rzecz jasna nie zdradzę, jaką i ok – nie jest to może szczyt pomysłowości, jednak osobiście jestem pod ogromnym wrażeniem, bo aż ciarki przeszły mi po plecach! Genialne! I tej wersji będę się trzymał.
Mateusz: Pisząc „zło”, też nie jesteś do końca precyzyjny, bo przecież intencje były jak najbardziej dobre :). Odcinek Za szczeliną Orła świetnie żonglował atmosferą, która przechodziła od zagubienia, poprzez chwilową radość i niemal idyllę, aż po strach i najprawdziwszą grozę. Końcówka przywołała mi w pamięci film Ukryty wymiar i opowiadanie Barbarzyńcy Williama Gibsona, w ogóle horror i Sci-Fi to genialne połączenie i szkoda, że tak mało eksploatowane.
NAJGORSZY ODCINEK/SCENA
Przemek: Na samym początku tej kategorii zaznaczę, że nie jestem w stanie podać najsłabszej sceny, bowiem żadna aż tak rażąco nie odbiegała in minus od reszty. Mogę jednak wskazać odcinki, które z różnych powodów (najczęściej nudy lub zmarnowanego potencjału) najmniej przypadły mi to gustu. Będą to odcinki numer 10 – Zmiennokształtni – w mojej ocenie zdecydowanie najsłabszy epizod całego sezonu i to na wielu płaszczyznach; odcinek numer 5 – Wysysacz dusz – za zmarnowany potencjał (choć kreska ogromnie mi się spodobała); a także numer 13 – Szczęśliwa trzynastka – jak na mój gust niestety niezbyt szczęśliwa. Sama historia miała potencjał, ale jakoś tak nijako to wyszło.
Michał: Jeśli chodzi o najsłabsze odcinki, to nie do końca się zgadzam. Zarówno Zmiennokształtni (czyżby inspiracja Dog Soldiers?), jak i Wysysacz dusz były całkiem udanymi historiami. Zgadzam się jednak odnośnie Szczęśliwej trzynastki – odcinek ten, mimo świetnej realizacji, fabularnie był jakiś taki nijaki. Niezbyt przemówiły do mnie też Historie alternatywne i Gdy zapanował jogurt – odcinki zbliżone do siebie niezbyt poważnym tonem i kreskówkowym stylem animacji. Również Wysypisko, mimo bardzo udanej, przypominającej nieco produkcje studia Pixar, animacji, niespecjalnie porwało mnie swoją fabułą. Ot, taki zapychacz.
Mateusz: Nie mam pojęcia, co odcinek Historie alternatywne robi wśród reszty, ale różnica w wykonaniu aż bije po oczach. Rozumiem pewną konwencję wykonania, ale dla mnie jest po prostu brzydki i niechlujny. Historia miała być zabawna i absurdalna, ale nie zaśmiałem się ani razu. Zdecydowanie najsłabszy element całości. Średnio podobał mi się Martwy punkt, bo nie było tam nic charakterystycznego, ot takie – do obejrzenia i szybkiego zapomnienia. I faktycznie, trochę podobnie myślę o Wysypisku. Natomiast odcinki, które mi się podobały, ale pozostawiły niedosyt, bo urywały się nagle i bez jakiejś puenty, to Wysysacz dusz i Rybia noc. Szczególnie szkoda tego drugiego, bo wizualnie ten zrobiony przy pomocy cel-shadingu odcinek zachwyca, brakuje mu jednak zdecydowanie jeszcze jednej czy dwóch scen, żeby można było traktować go jako zamkniętą historię.
Michał: Racja, Martwy punkt był na tyle niewyróżniającym się odcinkiem, że aż musiałem sprawdzić, o czym to właściwie było, bo tytuł nic mi nie mówił ;).
SŁOWEM PODSUMOWANIA
Michał: Miłość, śmierć i roboty uznaję za bardzo udany eksperyment. Netflixowi po raz kolejny udało się wyprodukować coś naprawdę dobrego i oryginalnego. To takie trochę kieszonkowe Black Mirror (w moim przypadku dosłownie, bo większość odcinków oglądałem na ekranie smartfona, przemieszczając się po mieście). W przeciwieństwie jednak do dzieła Charliego Brookera, serial Tima Millera nie jest tak jednoznacznie przygnębiający, bowiem odcinki ciężkie przeplatane są lekkimi, ociekającymi humorem historyjkami. Najczęściej pojawiającym się w tym tekście zarzutem jest nierówny poziom, ale to akurat jest przypadłość każdej antologii (nie tylko serialowej) złożonej z zupełnie odrębnych historii. W końcu nawet genialne Black Mirror miało swoje słabsze momenty. Mam tylko nadzieję, że Love, Death + Robots nie będzie jednorazowym projektem Netflixa i doczekamy się drugiego sezonu.
Przemek: Właściwie cały nasz Wielogłos upływa w przyjaznej i zgodnej atmosferze. Nie ma się czemu dziwić, bo wzięliśmy z chłopakami na warsztat naprawdę udaną produkcję. Love, Death + Robots nie wystrzega się błędów, bo tak jak w większości zbiorów opowiadań, tak i w tej antologii zdarzają się momenty słabsze (stąd też do znudzenia będę twierdził, że trudniej jest napisać świetny zbiór opowiadań aniżeli świetną powieść). Niektóre odcinki wydają się być tak zwanymi „zapchajdziurami”. Nie ma w tym jednak nic złego, skoro przewijają się również epizody, które, gdyby zabrać się za nie „porządnie”, można by z nich stworzyć bardzo interesujące filmy pełnometrażowe (tutaj dobrym przykładem będzie niesłusznie pominięty przez nas odcinek Zima Blue). Wracając jeszcze do porównań z Black Mirror, to wydaje mi się, że twórcy Robotów… dysponują o wiele większym polem manewru i być może nadejdzie taki dzień, że to omawiany w tym momencie tytuł będzie stanowił wzór do naśladowania. Póki co, odsłonę pierwszą z pewnością uznać należy za niezwykle obiecującą premierę i nie pozostaje nam nic poza wyczekiwaniem kolejnych części, które – i nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości – powstaną niebawem.
Mateusz: Serial wszedł na Netflixa bez hucznych zapowiedzi i zbiera same dobre opinie, więc chyba nic nie stoi na przeszkodzie, aby powstały kolejne sezony. Zdolnych twórców nie brakuje, zarówno jeśli chodzi o pisanie nowel, jak i wizualizowanie ich najróżniejszymi technikami. Animacje komputerowe świetnie pasują do światów Sci-Fi, ale myślę, że nic nie stałoby na przeszkodzie, aby następnym razem uderzyć w zupełnie inny klimat. Co powiecie na przykład na Miłość, śmierć i smoki? Możliwości są nieograniczone.
Michał: Miłość, śmierć i smoki? Zdaje się, że już jest taki serial, tylko ma inny tytuł: Gra o tron ;).
Przemek: Miłość, śmierć i smoki już za chwilę w ostatniej odsłonie! Nie wiem, czy jestem gotów na życie po nich ;).
Fot.: Netflix
Przeczytaj także:
Wielogłosem o…: „Black Mirror”, sezon 3
Podobne wpisy:
- Muchy singlem "Miłość" zapowiadają nowy album!
- Wznowienie książki "Dym i lustra" Neila Gaimana od…
- Gdy serce Stalina przestało bić - Fabien Nury,…
- „Tylko miłość się liczy” — bestsellerowy tomik…
- Dziadek opowie najlepiej – James Flora – „Okropne…
- Świat bez ojca – Śmierć przychodzi nawet latem – Zsuzsa Bank