Wielka i momentami bardzo nierówna przygoda z hitem Netflixa, jakim bardzo szybko stał się serial Orange is The New Black, dobiegła końca. Niektóre wątki otrzymały satysfakcjonujące zakończenie, inne pozostawiają niedosyt, losy jeszcze innych więźniarek… po prostu chwytają za serce. Ale finałowemu sezonowi nie można odmówić tego, że po pierwsze jest bardzo życiowy, a po drugie jest swego rodzaju rekompensatą za to, co zostało spieprzone w dwóch poprzednich. I chociaż irytującej Piper Chapman nadal jest tu sporo, to nawet jej wątek razi jakoś mniej. Scenarzyści nie zapomnieli w dodatku o aktualnej i głośnej obecnie tematyce. Wszystko to otrzymujemy w ostatnim sezonie serialu o więźniarkach, które starają się przeżyć kolejne dni w zakładzie karnym. Czym jeszcze ostatnie, pożegnalne odcinki zaskarbiły sobie sympatię naszych redaktorów? Czy finał OiTNB ma jakiekolwiek wady? Jakie postaci przeszły największą przemianę i jacy aktorzy zapadają w pamięć najmocniej? Tego wszystkiego dowiecie się z poniższego Wielogłosu.
WRAŻENIA OGÓLNE
Sylwia Sekret: Podchodziłam do tego sezonu sceptycznie i bez większych emocji. Traktowałam go raczej jako serialowy obowiązek, bo po tylu wspólnych latach wypadałoby się przecież pożegnać. Skąd ten sceptycyzm i brak tęsknoty za bohaterami? Wynika to ze spadku, jaki ta produkcja zaliczyła w sezonach 5. i 6. Nie wierzyłam, że cokolwiek da się z tego jeszcze wykrzesać, domyślając się, że scenarzyści znów zaserwują nam odgrzewanego kotleta. Tymczasem – proszę państwa – szok, niedowierzanie! Okazuje się, że Orange is The New Black odchodzi z klasą, a we mnie emocje, jakie wzbudził ten finałowy sezon, wciąż buzują i zapewne zostaną na dłużej.
Martyna Michalska: Widzę, że z podobnym nastawieniem podchodziłyśmy do finałowego sezonu. Ja również byłam wręcz zniesmaczona spadkiem poziomu w ostatnich dwóch seriach i nie spodziewałam się niczego specjalnego po kończącej naszą sześcioletnią przygodę z serialem serii 7. Nie do końca wierzyłam, że producenci będą w stanie wycisnąć coś z opowieści, która już od pewnego czasu wydawała się niepotrzebnie przeciągana. Tymczasem otrzymałam wszystko to, za co pokochałam OiTNB – mnóstwo emocji, ciekawe historie i doskonałe aktorstwo. Czyli zakończenie wręcz wymarzone dla każdego fana serialu.
Mateusz Cyra: Podchodziłem do tego ostatniego sezonu, jak do jeża. Faktycznie rzecz ujmując – nie byłem zbyt zainteresowany tym, co mają do zaoferowania w finale twórcy. Gdyby nie namowy Sylwii, pewnie do tej pory ten tytuł czekałby u mnie w zakładce “do obejrzenia”. I bardzo dobrze, że uległem namowom mojej żony, bo ten siódmy sezon był bardzo dobry. Może nie rewelacyjny, ale naprawdę mocny i udany pod wieloma względami. Na tyle, że serial kończy się, zostawiając we mnie pozytywne uczucia i pewną pustkę po bohaterach, których już nie zobaczymy (chyba, że odpalimy powtórkę całości).
WADY I ZALETY FINAŁOWEGO SEZONU
Sylwia: Zacznę może od wad, by szybciutko przejść do zalet, których w tym sezonie jest zadziwiająco wiele. Oczywiście wątek naszej kochanej Piper, od której wszystko się zaczęło… Jasne, jest już mniej irytująca, ale jej wątek (myśliwska wyprawa, próba rozładowania napięcia…) jest nudny i moim zdaniem spokojnie mógłby zostać skrócony choćby na rzecz dziewczyn z więzienia w Ohio. No ale to jest cała Chapman – denerwuje od samego początku i chyba taka jej rola. Jako wadę wskazałabym także nadmierną swobodę, na jaką pozwalają sobie więźniarki. Momentami naprawdę można zapomnieć, że akcja dzieje się w maxie, bo przecież bohaterki, kiedy jeszcze nie były w więzieniu o zaostrzonym rygorze, o wiele bardziej kryły się z takimi rzeczami jak narkotyki czy telefony. Z tymi ostatnimi to już w ogóle poszaleli – osadzone używają smartfonów bezustannie, namiętnie i bez strachu. Wszystkie cały czas mają oczywiście wyłączone dźwięki i wibracje, poza tym jednym momentem, który może tak wiele zmienić…
Mateusz: Zgadzam się. Ta wieczna swoboda i to nieustanne przymykanie oczu na wiele spraw przez strażników było dla mnie chyba najbardziej irytującym elementem ostatniego sezonu (poza Piper). Jasne, zostało to w pewien sposób umotywowane samymi strażnikami oraz tym, jakie pobudki nimi kierują, jednak to był kolejny element “na nie” dla ostatniego sezonu Orange is the new black. Tak wielkie więzienie, a my widzimy wciąż te same twarze strażników? Naliczyłem dosłownie kilka scen, w których pojawiają się nieznajome twarze statystów ubranych w uniformy strażników. Jest jeszcze jeden element, którego nie mogę postawić zarówno po stronie wad, jak i po stronie zalet. To coś pasowałoby raczej do kategorii “nie podoba mi się, ale nie można uznać tego za wadę”. Chodzi mi o rozwiązanie wątków niektórych bohaterów. Chyba najbardziej nie podobało mi się to, co ostatecznie zrobiono z Red. To chyba jeden z większych upadków w historii seriali. Przykre. Nie podoba mi się to, ale jest to mocno życiowe.
Sylwia: Przejdźmy jednak do plusów. Po pierwsze i najważniejsze, a także dla mnie zaskakujące: ten sezon jest niesamowicie smutny i depresyjny. Ale moim zdaniem, zwłaszcza mając w pamięci 6. odsłonę Orange… właśnie tego potrzebowała ta historia! I choć oczywiście serce się kraje na myśl o losach większości bohaterek (nie, Piper, nie mówię o Tobie), to dzięki temu serial kończy się wiarygodnie i do bólu życiowo. Szczęśliwe zakończenia nie są dla wszystkich.
Jako zaletę wymieniłabym także wplecenie wątków będących obecnie sporą częścią światowego dyskursu – takich jak ruch Me Too czy (będący dość istotnym) wątek imigrantów. Twórcy podkreślają tym samym umiejscowienie serialu w czasach nam współczesnych, ale także robią to umiejętnie, świetnie wykorzystując jako poprowadzenie dalszej fabuły serialu.
Martyna: Tak, to było rewelacyjne. Pomimo że trochę tych tematów się nagromadziło, to zostały wplecione tak, żeby nie raziły sztucznością. No i dzięki temu twórcy odmitologizowują wizję Ameryki jako kraju mlekiem i miodem płynącego, pokazując, że sprawiedliwość czy równość obywateli bardzo często nie mają w niej miejsca.
Sylwia: Kolejną sprawą jest muzyka – świetnie została dobrana ścieżka dźwiękowa w tych ostatnich 13 odcinkach. Podobało mi się również to, że w czołówce finałowego epizodu została zmieniona nieco aranżacja utworu You’ve got time.
Martyna: O tak! Była tak dobra, że pierwszy raz od moich początków z Orange… nie pominęłam czołówki.
Sylwia: Do tego dochodzą wszystkie te elementy, które sprawiają, że serial po prostu dobrze się ogląda. W tym sezonie nie było (w przeciwieństwie do poprzedniego) żadnych dłużyzn, nie było wątków, które byłyby totalnie niepotrzebne (Piper pomijam), wszystko miało ręce i nogi, prowadząc nas do finału, który może i nie satysfakcjonuje w pełni, ale nie dlatego, że został źle napisany, tylko dlatego, że… cóż… takie jest życie.
Mateusz: W zasadzie nie pozostaje nic innego, jak tylko się zgodzić i potakiwać na każde Twoje zdanie. Tak, największą pozytywną niespodzianką jest dojrzały i piekielnie dobrze napisany scenariusz. Aż momentami zastanawiałem się, czy pisały go te same osoby, które były odpowiedzialne za słabsze poprzednie odsłony (sprawdziłem – i tak, te same osoby są odpowiedzialne za scenariusz). Tym bardziej cieszy mnie fakt, że ten ostatni sezon jest naprawdę mocny i zapadający w pamięć. Zbyt wiele kultowych seriali cierpi na fabularny spadek formy ze spektakularnie spieprzonymi finałowymi sezonami.
Martyna: Obiema rękami podpisuję się pod praktycznie wszystkim, co napisaliście, zwłaszcza w kwestii pobłażania osadzonym. Pod tym względem więzienia, w których znajdują się osadzone, przypominają bardziej poprawczak niż zakład karny o zaostrzonym rygorze, co odbiera serialowi wiarygodność. Nie zgodzę się jednak z opiniami dotyczącymi zamknięcia historii poszczególnych bohaterek. Owszem, można czuć przez nie poczucie niesprawiedliwości, ale, cóż, takie jest życie. Cieszę się, że nie wszystkie tematy zostały zamknięte pozytywnie i zgodnie z moimi oczekiwaniami, bo dzięki temu ten sezon był dla mnie najbardziej emocjonalnym ze wszystkich.
Sylwia: Ależ my uważamy tak samo – z jednej strony nie podoba nam się, co zrobiono z niektórymi wątkami, ale z drugiej wiemy, że takie jest życie, przez co ten sezon jest jeszcze lepszy. Właśnie o tym pisaliśmy :).
Martyna: Kolejnym ogromnym plusem tego sezonu i czymś, co jest miłą odmianą po sezonach 5. i 6., jest sposób prowadzenia bohaterek. Kiedy w dwóch ostatnich seriach musieliśmy oglądać bandę idiotek, które wciągają nosem kawę, tym razem dostaliśmy postaci z początków serialu, gdzie każda miała swoją własną historię, w dodatku znakomicie odegraną. Miło było znowu to zobaczyć.
NAJLEPSZY ODCINEK/ SCENA
Sylwia: Tradycyjnie już nie wymienię najlepszego epizodu, tym bardziej że ten sezon Orange is The New Black był naprawdę równy pod tym względem… Jeśli zaś chodzi o ulubione sceny, to na pewno będą to wszystkie, w których na ekranie widzimy Joego Caputo i jego byłą przełożoną, a obecnie partnerkę – Fig. Kto by pomyślał, że tę parę będzie się tak miło oglądało i tak mocno kibicowało przy tym każdemu z osobna, jak i im jako parze!? Fig do pewnego czasu była postacią wywołującą same negatywne emocje, tymczasem proszę bardzo – potrzeba jej było dobrego poczciwego Joego, byśmy odkryli jej prawdziwe oblicze. Bardzo dobrze i z wielkim zaangażowaniem oglądało się także te sceny, w których załoga kuchenna miała interakcje z kobietami imigrantkami i próbowały im pomóc.
Doceniam też scenę, jedną z ostatnich, w których pokazane zostają nawet te bohaterki, których nie było w całym finałowym sezonie. Miło było zobaczyć, co u nich słychać i że w ogóle cokolwiek.
Mateusz: Ja też doceniam finałowe sceny z Ohio, ale jednocześnie mam taki wewnętrzny żal, że twórcy odsunęli na bok te istotne niegdyś bohaterki i ich losy już po buncie. Rozumiem ekonomiczne i logistyczne czynniki, które wpłynęły na to, że ich nie pokazano, ale jakoś tak w momencie, gdy zobaczyłem dziewczyny z Litchfield, to z jednej strony poczułem się fajnie, z drugiej właśnie było mi żal, że dostały tylko kilkanaście sekund.
Jeśli chodzi o ulubiony odcinek – nie jestem w stanie wymienić jednego, ale nie będzie niczym złym, jak uznam ostatnie trzy epizody za najlepsze i najbardziej emocjonujące. Za najlepsze sceny uważam te powiązane ściśle z postaciami Mendozy i Aleidy.
Martyna: Nagromadzenie emocji, niepewność, co do losów bohaterek i zakończenia poszczególnych historii sprawiają, że najlepszym w mojej opinii odcinkiem był odcinek finałowy. Po zakończeniu przedostatniego epizodu zastanawiałam się, jak twórcy w jednym zaledwie odcinku zamkną wszystkie historie i obawiałam się, że nie będą w stanie w sensowny sposób wybrnąć. Tymczasem wszystkie wątki zostały zamknięte w sposób wiarygodny i sensowny. I choć zdaję sobie sprawę z tego, że niektórym zakończenia mogą się nie spodobać, to nie sądzę, że można na nie narzekać. Miło było zobaczyć, choć przez chwilę dziewczyny, które trafiły do Ohio, choć, faktycznie, biorąc pod uwagę cały sezon, było ich trochę za mało.
NAJGORSZY ODCINEK/ SCENA
Sylwia: Tak, jak wspomniałam, poziom odcinków był równy. Jeśli natomiast miałabym wskazać sceny, które mi się nie podobały, to poza smęceniem Piper, nieco wynudził mnie wątek dziejący się w kurniku. Myślę, że z Suzanne i Lolly można było wyciągnąć o wiele więcej.
Mateusz: A ja chyba mam najmniej ulubiony odcinek, będzie to epizod prawdopodobnie piąty. Właśnie w nim było chyba najwięcej Piper (a nie znoszę jej do cna) i w dodatku to właśnie w tym odcinku wraz z ciapowatym bratem postanowili się upalić idiotycznymi hipsterskimi ciasteczkami z marihuaną. W ogóle większość wątków związanych z Piper męczyło mnie ogromnie i były dla mnie niczym droga przez mękę.
Martyna: Tak jak napisała Sylwia – poziom serialu był bardzo równy i bardzo dobrze się go oglądało, dlatego ja tutaj nie wskażę żadnego odcinka.
PROBLEMATYKA
Sylwia: Twórcy wciąż poruszają tematykę, wokół której serial krążył od samego początku. Mamy tu zatem wątki opowiadające o dobrych ludziach podejmujących złe decyzje, a także czasami o złych lub zagubionych ludziach, którzy zaczynają dokonywać słusznych wyborów. Orange is The New Black to nie od dzisiaj opowieść o niesprawiedliwości, która spotyka nas wszędzie – nie tylko przed obliczem sądu czy w więzieniu. To opowieść o radzeniu sobie z własną przeszłością, o więziach rodzinnych, a także o tym, że często ci, z którymi nie jesteśmy spokrewnieni, mogą okazać się nam bliżsi i bardziej pomocni niż ci, w których płynie ta sama krew. Mogłabym wymieniać jeszcze długo, ale powinniśmy skupić się chyba głównie na tematyce, która została poruszona w finałowym sezonie, a której nie było – lub było mniej – w odsłonach poprzednich. Bardzo ważnym wątkiem są tu imigrantki, które przebywają w kraju nielegalnie. Serial z pełną premedytacją pokazuje, jak są traktowane – nierzadko totalnie bezprawnie, bo sąd, strażnicy i urzędnicy tak manipulują kruczkami prawnymi i swoją władzą, by odmówić im podstawowych praw. Ten wątek oglądało się często z pękającym sercem, ale był on bardzo potrzebny i uważam, że został świetnie poprowadzony – wprowadzając zarówno świeżość do serialu, jak i poruszając bardzo ważny i aktualny problem.
Mateusz: To fakt, losy nielegalnych imigrantek zdominowały ostatni sezon i naprawdę ciężko się to oglądało i człowiek w trakcie zadawał sobie w duchu pytanie – czy w Stanach faktycznie takie rzeczy są na porządku dziennym? Twórcy nie żyją w jaskini i nieobcy jest im niezwykle popularny w ostatnich latach smród ciągnący się za Harveyem Weinsteinem oraz powstały w związku z jego zachowaniem ruch #MeToo. To, co jednak bardzo mi się podobało, to podejście do ważnego tematu w sposób… lekki, humorystyczny i zdecydowanie z przymrużeniem oka. Czuć, że twórcy chcieli poruszyć tę kwestię, ale nie chcieli popaść w skrajność bądź niepotrzebną poprawność polityczną i ubrali w ten wątek Joego Caputo, który już dawno zyskał sympatię wielu widzów. I chociaż przedstawiono problem molestowania oraz nadużyć przez mężczyzn, to nie mogę nie odnieść wrażenia, że zrobiono to w mocno satyryczny sposób. I dobrze. Bo ten sezon obfitował w zbyt wiele dramatów.
Martyna: Faktycznie sporo w tym sezonie nagromadziło się tematów bardzo aktualnych, jak właśnie #MeToo, czy, wychodzący na pierwszy plan, problem imigrantek. Jednak, co jest ogromnym plusem, zostały one wprowadzone bardzo naturalnie, przez co nie czułam, że twórcy chcą mnie nimi zbombardować, a jedynie że za pośrednictwem serialu otwierają oczy widzów na bardzo ważne kwestie. Szczególnie wątek imigrantek był dla mnie wręcz bolesny. Nie można się nie zgodzić z tym, że przekraczając nielegalnie granice, łamią prawo, jednak, po pierwsze, robią to z konkretnego powodu, jakim najczęściej jest ucieczka od nędzy czy niebezpieczeństwa, po drugie, system nie bierze pod uwagę, że niektóre z nich (tak jak Maritza, której, notabene, historia została oparta na faktach) nigdy nawet nie były w kraju, z którego pochodzą. Ogromna niesprawiedliwość tego podejścia jest momentami cholernie bolesna i niewątpliwie, pod względem emocji, to jeden z najcięższych tematów tego sezonu.
Sylwia: I choć serial kończy się w większości negatywnie, to mimo wszystko odczytuję go także jako przypowieść o tym, że nigdy nie należy się poddawać, że trzeba walczyć o swoje nawet, jeśli zdaje się, że nie ma już nadziei. Nawet bowiem, jeśli nie ma jej dla nas – możemy zawalczyć o nadzieję dla kogoś innego.
OMÓWIENIE WYBRANYCH POSTACI
Sylwia: Dość ciekawą, choć niepozorną, postacią jest w tym sezonie Maria Ruiz, która, jak wiemy, za oskarżenie o podżegania do buntu dostała 10 dodatkowych lat, co brzmi okrutnie, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że kobieta ma malutką córeczkę, która większość dzieciństwa spędzi bez matki. Nie o jej macierzyństwie chciałam jednak opowiedzieć, a o przemianie, którą przechodzi bohaterka. Sęk w tym, że ta przemiana przez niemal cały sezon jest… powierzchowna i nawet – zaryzykuję to stwierdzenie – udawana. Choć owo udawanie może dotyczyć tylko jej samej. Kobieta uważa, że się zmieniła i że pracuje nad sobą, jednak podczas zajęć prowadzonych przez Caputo, kiedy osadzone mają odbyć udawaną rozmowę z osobami, które skrzywdziły, Maria uparcie twierdzi, że to ona jest tu ofiarą i że sama nikogo nie skrzywdziła. Choć zarówno jej życie więzienne, jak i to, które widzimy w retrospekcjach, temu przeczą. Więźniarka przez bardzo długi czas nie dopuszcza do siebie myśli, że ona również mogła kogoś zranić, że ona również mogła być dla kogoś oprawcą. Dopiero dwa wydarzenia (oba mające zresztą miejsce podczas wspomnianych zajęć prowadzonych przez byłego dyrektora więzienia) zmieniają nastawienie kobiety i dociera do niej, że ma ona na sumieniu co najmniej kilka ofiar – niektóre skrzywdziła z pełną tego świadomością, inne niekoniecznie. I dopiero wtedy następuje zmiana bohaterki, a ostatnia scena z nią jest naprawdę wzruszająca i autentyczna.
Mateusz: Mnie w ogóle w tym ostatnim sezonie podobały się wątki latynoskich więźniarek. Każda z nich miała ciekawą historię, każda inne problemy i poza Dayą – która zabrnęła w fatalne miejsce i jest idealnym przykładem tego, że czasami więzienie nie jest dobrym miejscem na resocjalizację, a przynajmniej nie dla niektórych osób – interesowały mnie ich losy. Z ciekawością, ale i sporym przerażeniem oglądało się losy Blanki, Karli oraz Maritzy, z przyjemnością oglądało ostatnie tygodnie Mendozy w więzieniu i ze sporą przykrością obserwowałem, jak Aleida Diaz zatoczyła w swoim życiu błędne koło. To właśnie wątek tej ostatniej chciałbym poruszyć głębiej. Aleida po wyjściu z więzienia pozostaje dokładnie takim samym człowiekiem, jakim była od dawna – jest porywcza, emocjonalna, i to “jej” musi być zawsze “na wierzchu”. Kobieta nie boi się mówić (często krzyczeć) wprost, co myśli na dany temat, przy okazji uprawiając niebezpieczną grę ze swoim byłym oraz obecnym partnerem. Ten pierwszy jest dilerem, ten drugi szefem strażników w więzieniu Litchfield. Z Oscarem w dalszym ciągu dilują narkotykami i spędzają upojne chwile na tyle jego samochodu, z kolei Hopper jest dla Aleidy przykrym obowiązkiem, pewnego rodzaju zabezpieczeniem na przyszłość oraz środkiem do jej celów, o których tylko możemy się domyślać, ale biorąc pod uwagę, że kobieta odkłada pieniądze, to ma w planach z pewnością ucieczkę i wyrwanie się na dobre z obecnej sytuacji. Niestety dla Aleidy – w dalszym ciągu jest matką, a jedna z jej córek osiąga ten trudny nastoletni wiek, w którym to hormony i własne myśli górują nad tym, co do przekazania mają rodzice. Coraz bardziej rozwścieczona i bezsilna wobec postępowania córki wpada w szał, co z kolei sprawia, że szybko wraca do więzienia. Przykry sposób na zatoczenie błędnego koła, ale jak wiemy z licznych retrospekcji poświęconych Aleidzie – to nie pierwszy taki błąd w jej życiu, a tym razem powrót do więzienia podyktowany był chęcią obrony córki przed takim samym życiem.
Martyna: Mnie z kolei najbardziej podoba się przemiana, którą przeszła Fig od pierwszego sezonu. Wtedy poznaliśmy ją jako zimną kobietę, która gardzi będącymi pod jej nadzorem więźniarkami, która na pierwszym miejscu stawia pieniądze i, jak mogłoby się wydawać, ludzkie odruchy są jej zupełnie obce. Tymczasem w ostatnich dwóch sezonach, na pewno trochę dzięki wpływowi Caputo, pokazuje zupełnie inne oblicze. Owszem, nadal widać jej charakterek, jednak w bardzo pozytywnym wydaniu. Głośno krytykuje cięcia budżetowe proponowane przez PolyCon, a nawet przemyca do więzienia dla imigrantek kontrabandę, aby pomóc jednej z osadzonych. Ta bardziej sympatyczna strona Fig świetnie koresponduje z jej twardym charakterem, przez co jej postać bardzo urosła w moich oczach.
O dziwo irytująca mnie od pierwszych odcinków Piper w tym sezonie miała parę momentów, w których autentycznie zrobiło mi się jej żal. Oczywiście, tych, w których była nie do zniesienia było dużo więcej, ale mimo wszystko pewna nutka współczucia zagrała.
Sylwia: A ja jakoś nie potrafiłam jej współczuć. Zwłaszcza że na tle wszystkich innych więźniarek miała zarówno za sobą, jak i przed sobą, lepsze życie niż one, a użalała się nad sobą bardziej niż niektóre z nich.
Co do Fig natomiast – zastanawiam się, na ile była to faktycznie przemiana, a na ile kwestia tego, że Natalie przyjmowała pewną postawę z jakiegoś powodu, i dopiero poznanie jej lepiej za sprawą jej związku z Caputo, dało nam szansę po prostu odkryć jej prawdziwe ja.
AKTORSTWO
Sylwia: Nie wiem, czy się ze mną zgodzicie, ale mam wrażenie, że dopiero w tym sezonie Orange is The New Black wiele aktorek dostało szansę wykazania się, ukazania prawdziwych emocji. Nawiązuję tutaj do tego, o czym już wspominaliśmy, a mianowicie do tej depresyjności sezonu i do smutku, jaki go spowija. Owszem, wcześniej były momenty, w których aktorzy mieli pole do popisu, a ich ekspresja nie była ograniczana. W finałowym sezonie jednak ich zadanie polegało na czymś innym – na ukazaniu równie ważnych emocji w sposób o wiele bardziej subtelny i stonowany. Wiele bohaterek tonie bowiem w beznadziei, smutku, bezradności, marazmie. I udało się to pokazać bardzo wiarygodnie. Bardzo podobała mi się w tym sezonie kreacja Taryn Manning, która wcieliła się w rolę Tiffany “Pennsatucky” Dogget (uwierzycie, że ta aktorka ma 40 lat?!). Wielki szacunek dla tej kobiety, bo na przestrzeni tylu sezonów stworzyła postać niesamowicie wielopłaszczyznową, a jednocześnie udało jej się ani razu nie przeszarżować.
Mateusz: Fakt, gdy na pierwszy plan wysnuła się beznadzieja, żal i narastająca apatia, wiele aktorek mogło wreszcie rozwinąć skrzydła. Mam tu na myśli między innymi Taryn Manning (Pennsatucky), Laurę Gómez (Blanca), Danielle Brooks (Taystee) czy Yael Stone (Lorna). I bardzo dobrze, ponieważ wcześniej wspomniane aktorki znacznie częściej miały do pokazania kompletnie inne emocje, bardziej skierowane w stronę żartobliwą. Podobało mi się, że Uzo Aduba w dalszym ciągu konsekwentnie prowadziła swoją Suzanne tak, jak od pierwszych odcinków – nadmierną gestykulacją oraz mimiką. I chociaż jej wątek momentami mnie nużył (kurczaki) to jej postać dostała ładny, wyciszający finisz z okazją na to, że i jej losy odmienią się na lepsze. Tak, jak nie lubię Piper, tak grająca ją Taylor Schilling wykonała dobrą robotę. Czy ktoś mnie rozczarował, bądź spodziewałem się po czyjejś grze czegoś więcej? Mam niedosyt po tym, co pokazała Susan Heyward. Najlepsze momenty miała tylko wtedy, gdy grała wspólne sceny z Danielle Brooks.
Martyna: Czy ja wiem, czy dopiero teraz mogliśmy poznać pełen wachlarz ich możliwości? Poprzednie sezony Orange… były momentami bardzo różnorodne i mogliśmy zobaczyć chociażby Tucky w sytuacji, kiedy trafia na oddział psychiatryczny, czy kiedy zostaje zgwałcona. To też były cholernie przykre sytuacje i Taryn Manning odnalazła się w nich znakomicie. Pod względem aktorstwa nie sądzę, żeby ten sezon jakoś mocno wybijał się ponad poprzednie, poza jedną postacią, a mianowicie strażniczką McCullough. Do tej pory gdzieś tam się przewijała, ale nie grała ani pierwszych, ani drugich skrzypiec. Dopiero w tym sezonie scenarzyści odgrywającej ją Emily Tarver dali możliwość większego wykazania się, z czego ochoczo skorzystała, tworząc postać złożoną, nieradzącą sobie do końca z własnymi emocjami, próbującą żyć, pomimo traumy, jaką zafundowało jej wojsko. I choć do jej postaci nie pałam sympatią, to jestem w stanie poniekąd ją zrozumieć i docenić wysiłek Tarver w wykreowanie jej.
KWESTIE TECHNICZNE
Sylwia: Już o tym wspominałam, ale bardzo podobała mi się ścieżka dźwiękowa do tego sezonu. Tobie, Mateusz, też bardzo przypadła do gustu – nie mylę się?
Mateusz: Oj tak, wspominałem to podczas seansu wielu odcinków! Ten sezon obfituje w świetne piosenki, dużo tu nut jazzowych, soulowych i bluesowych i tego się po prostu bardzo przyjemnie słucha.
Sylwia: Warto wspomnieć także, że ciekawy i przyjemny dla oka był montaż tych trzynastu odcinków. Przejścia między kolejnymi ujęciami może nie były innowacyjne, ale nadal pozostawały ciekawe i momentami zabawne. W kwestiach technicznych raczej nie mam się do czego przyczepić – wszystko było poprawne, a kilka elementów pozytywnie się wybijało.
SŁOWEM PODSUMOWANIA
Sylwia: Finałowy sezon Orange is The New Black okazał się odtrutką na dwie poprzednie odsłony produkcji Netflixa. Nie sądziłam, że twórcom uda się reanimować ten serial, tymczasem miło mnie zaskoczyli. Siódmy sezon to pełna smutku i beznadziei opowieść o ludziach, którzy się nie poddają, choć wiedzą, że walczą z wiatrakami. To także historia tych, którzy być może wywiesili białą flagę, ale zrobili to na swoich własnych warunkach. Rzadko zdarzają się seriale, które kończyłyby się z taką klasą. I choć wiele wątków kończy się w sposób łamiący serce, a za niektóre mogłabym zdzielić scenarzystów (Red), to uważam, że Orange is The New Black… nie mogło dostać lepszego zakończenia, a scenarzyści tym samym zrehabilitowali się za ostatnie głupotki. Pochłonęłam ten ostatni sezon z wilczym apetytem, choć nikt nie lubi jeść, gdy łzy cisną się nam do oczu.
Mateusz: Ostatni sezon zamyka wątki większości bohaterek w sposób definitywny, ale twórcy wiedzą, jak wielką popularność udało się zdobyć serialowi od pierwszego sezonu i postanowili dać ludziom coś więcej, wykraczając poza świat rozrywkowy – stworzono więc Fundusz Poussey Washington, który ma pomagać wielu kobietom. Piękna akcja! Orange is The New Black kończy się w najlepszy możliwy sposób, pozostawiając po sobie smutek i mentalne otwarte rany, które jeszcze przez długi czas będą się goić. Wielkie brawa dla twórców za tak udany i przemyślany sezon.
Martyna: Nic dodać, nic ująć. Włączając ten sezon Orange is The New Black trochę czułam się jak kibic drużyny, która miała swoje dobre chwile, ale od pewnego czasu nie osiąga żadnych sukcesów. Choć bardzo obawiałam się finałowego sezonu i kolejnej porażki, to nie mogłam nie dać jednemu z moich ulubionych seriali szansy. I opłacało się gdzieś tam w duchu wierzyć, że tych sześć lat, podczas których dostawaliśmy całą gamę emocji, gdzie historie bohaterek śledziliśmy nieraz z zapartym tchem, nie pójdą na marne. Nie poszły. Finał to klasa sama w sobie. Choć można się nie zgadzać z niektórymi pomysłami scenarzystów, to nie można powiedzieć, że było to zakończenie słabe. Wręcz przeciwnie. We mnie zostanie jeszcze na długi czas, jako pamiątka serialu, od którego tak naprawdę zaczęło się u mnie pochłanianie kolejnych tytułów. Dzięki, Orange.
Fot.: Netflix
Przeczytaj także: