Skoro ptaki czynią słońce to już drugi wydany w Polsce zbiór opowiadań autorstwa kanadyjskiego pisarza Alistaira MacLeoda. O pierwszym z nich, zatytułowanym Utracony dar słonej krwi, nie szczędząc zresztą publikacji pochwał, pisaliśmy już na łamach naszego portalu. Tym razem również zostaliśmy zauroczeni nie tylko wyjątkowym, niepodrabialnym stylem tego twórcy, ale także tematyką, jaką podejmuje w kolejnych spisanych przez siebie historiach. Jest w nich mowa o rodzinie, o przemijalności wszystkiego, o starości, o nowym, które przychodzi bez względu na to, czy jest proszone, o szacunku, miłości, o przeznaczeniu. Są to tematy być może i oklepane, ale MacLeod pisze o nich w taki sposób, że grzechem byłoby zarzucić mu tandetę czy powtarzalność. W poniższym tekście Patryk, Mateusz i Sylwia wymieniają się uwagami na temat zbioru opowiadań, który w naszym kraju ukazał się dzięki wydawnictwu Wiatr od Morza. Głos Kultury kolejny raz miał ogromną przyjemność objąć publikację gdańskiego wydawcy patronatem medialnym.
WRAŻENIA OGÓLNE
Patryk Wolski: Ze wstydem muszę przyznać, że nazwisko Alistaira MacLeoda umknęło mi z głowy na tyle, że pamiętałem jedynie, iż Skoro ptaki czynią słońce nie będą pierwszą książką tego autora, z którą się zapoznam. Dlatego też z początku podchodziłem do niej ostrożnie, nie tworząc nie wiadomo jakich oczekiwań. Ale wystarczyło, że przypomniałem sobie naszą opinię na temat poprzedniego zbiór opowiadań – Utracony dar słonej krwi – abym zdał sobie sprawę, że na tę książkę powinienem czekać jak na wiosnę. Kanadyjczyk już wtedy zauroczył nas z jednej strony prostymi (można wręcz powiedzieć, że banalnymi) tematami opowiadań, w których potrafił jednocześnie zawrzeć ogromne ładunki emocji i uczuć. Najnowszy zbiór opowiadań MacLeoda można równie dobrze nazwać drugim tomem jego spuścizny krótkiej formy literackiej.
Sylwia Sekret: Skoro ptaki czynią słońce to zbiór – w przeciwieństwie do tego, jak zapamiętałam poprzednie wydane u nas dzieło Kanadyjczyka – bardzo nierówny, nie jednak ze względu na jakość zawartych w nim opowiadań, a przez wzgląd na ich styl i na podejmowaną tematykę. Niektóre utwory zachwycają prostotą i ściskają serce zwykłym ludzkim żalem, by z kolei inne trzymały w napięciu i niosły za sobą jakiś tajemniczy mrok, jakieś fatum przyczepione do kolejnych pokoleń. Są więc opowiadania, których podstawą jest codzienność, ale są również te oparte na wielkiej tajemnicy lub na niewyjaśnialności rzeczy. Takie zróżnicowanie jest bardzo dużą zaletą, bo nawet jeśli któreś z opowiadań nie przypadnie czytelnikowi do gustu, istnieje spore prawdopodobieństwo, że spodoba mu się jakieś inne.
Mateusz Cyra: Uwielbiam opowiadania – powtarzam to niemal za każdym razem, gdy przychodzi do opisywania tytułów, które stanowią jakiś ich zbiór. Skoro ptaki czynią słońce to druga wydana w Polsce książka Alistara MacLeoda i po raz drugi to bardzo udany i satysfakcjonujący zbiór opowieści. Szczerze przyznam, że gdy już dowiedziałem się o decyzji wydawnictwa Wiatr od Morza o kolejnej publikacji, i że właśnie będzie to ponownie Kanadyjczyk – poczułem przyjemny dreszczyk i przepełniała mnie nerwowość oczekiwania. Wciąż w głowie mam rewelacyjną Łódź z Utraconego daru słonej krwi.
ZALETY I WADY ZBIORU
Patryk: Nie wiem jak Wy, ale ja mam wrażenie, że spora część naszego wspólnego tekstu będzie niejako powtórzeniem tego, co powiedzieliśmy o Utraconym darze słonej krwi. Co oczywiście nie oznacza, że Skoro ptaki czynią słońce automatycznie staje się zbiorem podrzędnym i mniej wartościowym. Alistair MacLeod w łącznie siedmiu opowiadaniach ponownie przenosi nas na kanadyjskie peryferia w okolicach drugiej połowy XX wieku – w miejsca, gdzie świat nie poszedł naprzód tak szybko. Pisze o zwykłych ludziach, którzy z pokolenia na pokolenie żyją w tych – często niegościnnych – regionach, gdzie pomimo cywilizacyjnych opóźnień nie można zaprzeczyć, że nic się nie zmienia. Melancholia przebija się tutaj na każdym kroku – to ciężkie jak kamień przeczucie każdego z narratorów, że te historie będą miały swój kres, że kolejne pokolenia wyjadą w wielki świat, pójdą na studia i zapomną o chatach, w których urodzili się ich ojcowie i dziadkowie. Prostota, z jaką MacLeod z banalnych historii wyłuskuje uczucia człowieka, to bezcenny skarb jego prozy.
Jeśli chodzi o jakość opowiadań, nie mogę uniknąć porównań z Utraconym darem słonej krwi. Tam wszystko było idealne i nie byliśmy w stanie dopatrzyć się słabych elementów. Osobiście pochłaniałem je jeden za drugim, żałując, że książka liczy sobie niecałe 300 stron. Różnica polega jednak na tym, że w Skoro ptaki czynią słońce pojawiły się opowiadania, które w moich oczach nie zyskały na wartości i, w przeciwieństwie do pierwszego tomu – tutaj będę już mógł nominować najsłabszy tekst. Ale o tym niżej, oddaję głos do studia.
Sylwia: Opowieść o przeznaczeniu i jego nierzadko gorzkim ciężarze – to dla mnie chyba największa zaleta omawianego przez nas zbioru. Zwróćcie uwagę, że niemal w każdym tekście owo przeznaczenie jest niezwykle istotne – nieważne czy czytelnik bądź bohater opowieści czy nawet sam narrator w nie wierzy. Narrator – kolejny duży plus w Skoro ptaki czynią słońce… to ktoś, kto wydaje nam się bliski, bo tak bardzo ludzki, ale jednocześnie daleki, bo należący do świata swoich przodków, tak dla nas mimo wszystko egzotycznego, wypełnionego trudami życia, połowem ryb, słonym posmakiem wody codziennie odczuwanym na języku. Narrator jest często również komentatorem, ale jego komentarz jest bardzo ostrożny; on nie osądza i nie wydaje jednoznacznych wyroków, bo wie, że nie wszystko jest w stanie pojąć. Historia jego przodków, bohaterów tych opowieści, go tego nauczyła. Ten narrator jest w pewnym stopniu pośrednikiem – pomostem łączącym czytelnika i postaci kolejnych opowieści. On zna trochę i nas, i ich. My natomiast możemy jedynie wyobrażać sobie, że znamy jego. Ale jeśli przyjmiemy, że jest w nim spora dawka tych, których poznajemy na kartach zbioru – możemy obdarzyć go szacunkiem i sympatią.
Swobodna gawędziarskość wielu opowieści, bardzo swobodna i przyjacielska – czego nie zapamiętałam z poprzedniej książki autora – również wysuwa się na prowadzenie w wyścigu po bycie największą zaletą publikacji. Ale o tym opowiemy jeszcze później, w odpowiedniej do tego kategorii.
Myślę, że również samo ułożenie opowiadań jest ważne dla Skoro ptaki czynią słońce. Nie zmieniłabym nic w ich kolejności, bo uważam, że właśnie tak powinno się je czytać i jest w tym sens, jest w tym… odrobina przeznaczenia?
Mateusz: Odnosząc się do ostatniego zdania Sylwii – fakt. Coś w tym jest. Myślałem o tym przelotnie, gdy zobaczyłem spis opowiadań i przypominałem sobie ich fabułę zaraz po ukończeniu książki. Tym bardziej biorąc pod uwagę, że z każdym kolejnym opowiadaniem autor coraz silniej odrywa się od rzeczywistości, wprowadzając coraz więcej okruchów magii, metafizyki w poszczególne historie.
Jeśli chodzi o zalety? Nie chciałbym jakoś w znacznym stopniu powtarzać tego, o czym sami wspomnieliście, ponieważ w dużym stopniu z większością się zgadzam. Dlatego napiszę zwięźle – najbardziej cenię ten zbiór za dwie rzeczy – za niepowtarzalny, głęboki i poruszający styl Alistara MacLeoda, który nawet w opowiadaniu, które mnie kompletnie nie porwało, potrafił czarować słowami tak, że nie umiałem nie delektować się poszczególnymi zdaniami, oraz za dwie fenomenalne, wgniatające w fotel opowieści związane z psami. Pewnie przemawia przeze mnie osobista miłość do czworonogów, ale to właśnie te historie wywołały we mnie największe spustoszenie.
Natomiast pragnę wykazać się wobec Patryka drobną uszczypliwością – Ciebie zachwyciły wszystkie opowiadania poprzedniego zbioru, ja pamiętam, że tytułowe opowiadanie nie przypadło mi do gustu, dlatego w przypadku Skoro ptaki czynią słońce nie mam poczucia zawodu.
NAJLEPSZE OPOWIADANIE
Patryk: To niemożliwe, żeby ot tak wytypować jeden najlepszy tekst. Przy tylu różnych emocjach w każdym z nich, wybranie jednego opowiadania byłoby obrazą dla pozostałych. Przejmujący był Zimowy pies, opowiadający o przyjaźni chłopca i psa, która w kulminacyjnym momencie okazała się dla jednego i drugiego zbawienna, chociaż nie obeszło się bez smutnego finału. Podejrzewam, że Wam ono również rozdarło serce, zwłaszcza że sami pod własnym dachem gościcie czworonoga.
Warte wyróżnienia są również dwa opowiadania, w których zauważyłem nowy element w prozie Alistaira MacLeoda. Zarówno tytułowe Skoro ptaki czynią słońce, jak i Widzenie, oprócz trudów codziennego życia mają również aspekt mistyczny, który sprawia że oba opowiadania bardzo zbliżają się do klasycznej opowieści grozy. Pierwsze z nich chyba najbardziej – to wszak historia o istocie, która w rodzinie narratora przybrała miano widma czy też klątwy, która ma prześladować ich z pokolenia na pokolenie. Bardzo fajnie się to czytało i faktycznie zbudziło to we mnie niepokój. Widzenie natomiast nie jest aż tak “magiczne”, ale kupiło mnie gawędziarskim stylem opowieści i stale towarzyszącą historii tajemnicą, która ostatecznie wychodzi na światło dzienne. To opowiadanie jest zadziwiająco szczegółowe i pełne pomniejszych wątków, które sprawiają, że nabiera realizmu i trudno nie odnieść wrażenia, że mogły mieć miejsce naprawdę.
Sylwia: Bez owijania w bawełnę: Skoro ptaki czynią słońce, Widzenie i Dostrajanie ideału – to moje osobiste perełki z tego zbioru. Każde z nich czytałam z zapartym tchem, do każdego będę chętnie wracać. Każde z nich potrafi być rozczulające, niezwykle plastyczne, przez co obrazy tworzone przez pisarza jak żywo stają nam przed oczami, ale każde z nich potrafi także rozedrzeć serce na kawałki. A przynajmniej uczyniły tak z moim. Było tak w przypadku niesamowitej historii miłości człowieka i niezwykłego psa, ślepej kobiety, którą los tak okrutnie potraktował, a także mężczyzny, który w ciągu w zasadzie jednej nocy stracił dwoje najbliższych sobie ludzi. Te opowieści są cholernie angażujące, są tak prawdziwe i namacalne, że nie mogłabym uwierzyć, że nie wydarzyły się naprawdę. Są wspaniałe. A główny bohater Dostrajania ideału skojarzył mi się z taką łagodniejszą wersją Mosesa Sweetlanda z powieści Michaela Crummeya Sweetland. I moje skojarzenie nie było chybione, bo z tego co już rozmawialiśmy, Ty, Patryku, miałeś podobne odczucia?
Patryk: Tak! To typowy Sweetland, który rękami i nogami trzyma się swojej ziemi, swoich tradycji i swoich wspomnień. Cieszę się, że wspólnie zauważyliśmy to podobieństwo :).
Mateusz: Ja również przychylam się do zdania, że główny bohater Dostrajania ideału oraz Crummeyowskiego Sweetlandu mają wiele cech wspólnych. Może to po prostu zbiór cech u niektórych jednostek z dawnych lat, który uwypukla się częściej w zestawieniu ze srogą naturą?
Przechodząc jednak do sedna – już drugie opowiadanie chwyciło mnie mocno za serce i kręciło nim na wszelkie możliwe strony. Odczuwałem wiele emocji podczas lektury, cieszyłem się z sukcesów bohaterów i przeżywałem olbrzymi smutek w trakcie finału Zimowego psa. Dlatego też długo myślałem, że żadne opowiadanie nie będzie w stanie go przebić, aż trafiłem na opowiadanie tytułowe, które nie dość, że potraktowało mnie solidnym ciosem mentalną cegłówką w głowę (na tyle mocne, że autentycznie musiałem przeczytać konkretną stronę ponownie, a i tak nie mogłem uwierzyć w to, co przeczytałem dwukrotnie) to jeszcze stopniowo zaczęło wyłaniać metafizyczną ścieżkę okruchów, która prowadziła w bardzo ciekawe i zarazem smutne miejsce. W ogóle pointy MacLeoda to jest coś pięknego.
NAJSŁABSZE OPOWIADANIE
Patryk: Wszystko ma swój czas było po prostu nudne. Narratorem jest młody chłopiec, który czeka na powrót brata na święta. I właściwie o tym cały czas mówi, wspominając jedynie o chorym ojcu. Gdy do spotkania dochodzi, opowiadanie się kończy i… właściwie nie wiadomo, o co chodzi. W połowie opowiadania spodziewałem się jakiegoś tragicznego zwrotu akcji, jednak nic takiego nie zaszło, a w efekcie ostatnie zdanie, które zapewne miało mieć mocne przesłanie, w moim przypadku odbiło się jak grochem o ścianę. Też tak mieliście?
Mateusz: Zaliczam to opowiadanie do ulubionych, dlatego nie – nie miałem tak. Dla mnie pointa tego opowiadania jest tak świetna, tak wielowymiarowa i tak trudna do przełknięcia zarazem, że w zasadzie tym ostatnim zdaniem całe opowiadanie z dość przeciętnej i prostej historii przeistoczyło się w jedno z tych, które podobało mi się najbardziej.
Sylwia: Nie chcę wskazywać “najsłabszego” opowiadania. Żadnego nie nazwałabym złym. Muszę jednak z ręką na sercu przyznać, że największe trudności sprawiła mi pierwsza historia, opowiadanie otwierające zbiór – Zamknięcie lata. Najczęściej uciekały mi przy nim myśli i nie potrafiłam dobrze wniknąć w świat przedstawiany mi przez Alistaira MacLeoda. Jak jednak mówiłam – nie chcę nazywać go gorszym od innych, to bowiem, że ja miałam z nim trudności, nie znaczy, że nie obroni się ono przed oczami innego czytelnika – być może uważniejszego, a może wrażliwszego.
Patryk: To prawda, to opowiadanie jest problematyczne o tyle, że wydaje się być o wszystkim i o niczym. Narrator jakby wyrwany ze stuporu co chwila zmienia wątki, opowiada o innych rzeczach, ale to akurat ma sens w kontekście dalszych opowiadań. Równie dobrze Zamknięcie lata można byłoby nazwać prologiem, które ma czytelnika wprowadzić do najczęściej bolących tematów, które dotykają społeczność tego regionu w tamtych latach.
Mateusz: W moim prywatnym rankingu ostatnie miejsce zbioru Skoro ptaki czynią słońce należy do opowiadania Następnej wiosny. Nie przypadł mi do gustu główny bohater, nie potrafiłem wczuć się w jego pobudki, a chęć założenia klubu cielęcego jest dla mnie rzeczą niezrozumiałą. Może też niechęć do tego opowiadania wynika z dużego nagromadzenia przemocy wobec zwierząt i ogólnie, z dość dusznego klimatu całości. A może to po prostu ta historia ze mną nie rezonuje.
STYL, JĘZYK
Patryk: Jeśli czytaliście Utracony dar słonej krwi, to nic Was tutaj nie może zdziwić, chyba że podciągniemy pod to uwagi, które napisałem odnośnie elementów grozy i niepokoju przy okazji najlepszych opowiadań. Alistair MacLeod posługuje się prostym, zrozumiałym językiem bez poetyckiej egzaltacji, nie bawi się w ukryte znaczenia i podwójne dna – ma konkretną treść do przekazania i to właśnie robi. Lubię tę surowość, która pojawia się u Kanadyjczyków wydawanych przez Wiatr od Morza.
Sylwia: A mnie się wydaje, że jest jednak niewielka różnica. Mam wrażenie, że w niektórych opowiadaniach Alistaitr MacLeod jest swobodniejszy i bardziej bliski czytelnikowi, niż miało to miejsce w Utraconym darze słonej krwi. Jakby chciał nam przybliżyć jeszcze bardziej swoich bohaterów, ukazując ich, otoczonych gawędziarskim stylem, który sprawi, że poczujemy się jak wśród przyjaciół lub rodziny – i faktycznie tak się dzieje. Nie zmienia to jednak faktu, że styl Kanadyjczyka jest na tyle wyrazisty, iż nie sposób pomylić jego dzieł z pracą innego pisarza. Ja przynajmniej wierzę, że rozpoznałabym go po samej stylistyce zdań właśnie. Ale kto wie – może się mylę…
Mateusz: MacLeod to kowal języka. Z prostych słów potrafi wykuć piękne opowieści, a (powtarzam to chyba po raz trzeci) jego pointy robią na mnie niebywałe wrażenie, ponieważ w końcowych zdaniach nie tylko potrafi zamknąć opowieść, ale też nadać jej nowy wymiar, inne dno, bądź wzmocnić tezy, które budował przez cały tekst. Zgadzam się z Patrykiem, że MacLeod operuje pewną surowością języka, ale zgadzam się także z Sylwią, która uważa, że w kolejnym zbiorze da się zauważyć większą otwartość na odbiorcę i jakąś taką… większą wrażliwość. W każdym razie – jest bardzo dobrze.
WYDANIE
Patryk: Niestety nie widziałem jeszcze książki na żywo (czytaliśmy ją w formie e-booka), więc mogę się jedynie domyślać, że książka stylistycznie będzie się świetnie komponowała z pozostałymi pozycjami z katalogu Wiatru od Morza. Znając jednak projekt okładki, bardzo się cieszę, że zachowano ich namacalne podobieństwo – wydaje się nawet, że to jest ta sama łódka na wodzie, tylko że z innej perspektywy.
Sylwia: Biorąc pod uwagę fakt, że fizyczne egzemplarze dopiero do nas “jadą”, powinniśmy chyba wymazać tę kategorię, ale jak zauważyłeś, znamy projekt okładki, możemy też zaobserwować w Internecie, jak prezentuje się na zdjęciach. Publikacja jest faktycznie utrzymana w jednej stylistyce – zresztą takiej, która bardzo mi odpowiada od samego początku, od wydania Dostatku. Okładki książek od Wiatru od Morza są często takie, jak same te powieści – surowe i minimalistyczne, ale jednocześnie niosące nie tylko spory ładunek emocjonalny, ale także dosadny przekaz, w którym nieraz kryje się drugie dno.
Mateusz: Nic dodać, nic ująć. I nie, to nie jest ta sama łódka (a przynajmniej mam takie przekonanie). I jeśli mam być szczery – ta okładka mimo wszystko bardziej mi się podoba. Może dlatego, że w połowie listopada już tęsknię za żywymi kolorami z okładki, które kojarzą mi się z latem…
SŁOWEM PODSUMOWANIA
Patryk: Skoro ptaki czynią słońce to kolejny zbiór opowiadań Alistaira MacLeoda, z którego jestem zadowolony. To, że pojawiło się tu opowiadanie słabsze od pozostałych, nie zmienia faktu, że kilka wieczorów z tą książką upłynęło mi fantastycznie, tym bardziej że przy obecnej aurze i zimnych nocach aż czuć ten chłód bijący znad morza, który tak często towarzyszy bohaterom w utworach kanadyjskiego pisarza. Jestem bardzo zadowolony i jeżeli jest jeszcze więcej utworów MacLeoda gotowych do publikacji, to tym razem będę miał go już na szczególnym względzie; tymczasem pozostaje mi powrócić do kilku wspaniałych opowiadań z Utraconego daru słonej krwi.
Mateusz: Wydany właśnie zbiór opowiadań Alistara MacLeoda to książka, która mogłaby być zdecydowanie dłuższa, z kilku powodów – w głównej mierze za sprawą samego autora, który doskonale potrafi operować słowami i ma dar do wydobywania z historii prostych, przyziemnych, być może nudnych w innych rękach (piórach?) rzeczy magicznych i niezaprzeczalnie niezapomnianych. Dodatkowo specyfika zbiorów opowiadań pozwala czytelnikowi na to, by móc smakować te opowieści, dawkując sobie przyjemność, co czasem nie jest możliwe w przypadku powieści, których finał chcemy poznać już, teraz, zaraz. Wiatr od Morza kończy 2018 rok w bardzo dobrym stylu.
Sylwia: Skoro ptaki czynią słońce to – jak już wspomniałam – zbiór niejednorodny. W moim odczuciu znajdują się tu opowiadania bardzo różne, ale to nie tylko sprawia, że książkę będzie się czytało ciekawiej, ale także powinna ona trafić do szerszego grona odbiorców. Druga wydana w Polsce publikacja autorstwa kanadyjskiego pisarza momentami wywoływała we mnie przeogromne emocje. Opowiadania o przyjaźni, miłości, przeznaczeniu, a nawet fatum mają niezwykłą moc. Wiąże się to zapewne z tym, że więzi łączące kolejne pokolenia w tym świecie pełnym surowej siły natury, są niezwykłe. A ta niezwykłość szybko wlewa się i w samego czytelnika, który odczuwa ją jeszcze długo po przeczytaniu ostatniej strony.
Na koniec chciałam jeszcze zwrócić uwagę na tytuł. Być może sprawa banalna i mało istotna dla niektórych, ale dla mnie ważna. Tytuł tej publikacji, a zarazem jednego z opowiadań, jest magiczny. Jest tak zapadający w pamięć, tak pięknie skonstruowany i tak rewelacyjnie przetłumaczony… Może to zabrzmi śmiesznie, ale uwielbiam powtarzać sobie ten tytuł – zarówno na głos, jak i w myśli… Skoro ptaki czynią słońce.
Skoro ptaki czynią słońce.
… i sprawia mi to przyjemność.
Fot.: Wiatr od Morza