Trainspotting zero

Wielogłosem o…: „Trainspotting Zero”

Trainspotting Zero, prequel, w którym powracają bohaterowie znani z przeniesionej na kinowy ekran powieści Trainspotting, to książka niełatwa i bardzo dosadna. Zrównoważona została jednak czarnym humorem, sprośnością i naturalizmem, to z kolei sprawiło, że otrzymujemy powieść wyjątkową, choć nie każdy zdobędzie się na to, aby przeczytać ją do końca. Jak jednak, w pozytywnych słowach, opowiedzieć o dziele, które mówi o grupie młodych ludzi staczających się na samo dno przez uzależnienie od narkotyków? Sylwia, Przemek i Mateusz podjęli sie tego wyzwania w poniższym Wielogłosie. Irvine Welsh zaskoczył ich lekkim stylem, w którym opowiada o tematach trudnych, i mnogością narratorów, która pozwala na szerszy ogląd i zrozumienie. Trainspotting Zero to powrót Marka Rentona, Sick Boya, Spuda i innych skagboys, którzy w prequelu historii dopiero zaczynają swój romans z heroinową kochanką. Wad nasi redaktorzy znaleźli mało, co nas cieszy ze względu na to, że niniejszą powieść Głos Kultury objął patronatem medialnym. Podobnie jednak jak Irvine Welsh w książce starał sie być bezstronny, tak i my, idąc w jego ślady, póbujemy obiektywnie wypowiedzieć się o jego dziele.

WRAŻENIA OGÓLNE

Przemek Kowalski: Kamień spadł mi z serca, a jego miejsce zajęła duma! Kiedy (za co raz jeszcze dziękuję) Sylwia i Mateusz zaproponowali mi napisanie wspólnego tekstu na temat książki, którą nasz portal objął patronatem, zgodziłem się bez wahania, jednak, jeśli mam być szczery, po chwili przyszła refleksja: Kurcze, a jeśli powieść okaże się dnem? Z jednej strony głupio napisać o czymś opatrzonym logo portalu, który staram się współtworzyć, że to kicha, z drugiej (gdyby okazało się słabe) nie fair byłoby wciskać kit i zachwalać na siłę. Starałem się być jednak optymistą, bo choć – nie będę ukrywał – Trainspotting Zero jest moim pierwszym spotkaniem z twórczością Welsha, to podobne tematycznie dzieła nie są mi obce i poza jednym wyjątkiem (Nagim lunchem Williama Sewarda Burroughsa) nigdy na tego typu literaturze się nie zawiodłem. O zawodzie nie ma też mowy w przypadku najnowszej (na naszym rynku) powieści popularnego Szkota, dlatego też kamień spada z serca (nie muszę naginać rzeczywistości), a i duma rozpiera z uwagi na to, że udało się Głosowi Kultury wyłowić z morza publikacji tak świetny tytuł! Bez żadnej ściemy i fałszywego słodzenia powiem nawet więcej – ze wszystkich przeczytanych przeze mnie tegorocznych premier Trainspotting Zero zdecydowanie zaliczyłbym do ścisłej czołówki!

Mateusz Cyra: Ja na pewno jestem zaskoczony tym, jak szybko Trainspotting Zero mi się czytało. Ponad 500 stron nieco większego niż zazwyczaj formatu, w dodatku z bardzo wąskimi marginesami, dawało mi do myślenia, że ten tytuł raczej zbyt prędko nie zostanie przeze mnie przeczytany. A tu proszę – pióro Welsha jest niezwykle plastyczne i lekkie, co pozwala przeczytać jednorazowo nawet sto stron i nie odczuwamy przy tym żadnej czytelniczej zadyszki. Jeśli jednak o pierwszych wrażeniach mowa – już patrząc na genialną okładkę, wiedziałem, czego mogę się spodziewać i pod tym względem szkocki autor jakoś specjalnie mnie nie zaskoczył, choć zdarzyły się – i owszem – wyjątki. Oglądałem też kilka lat temu Trainspotting z Ewanem McGregorem w roli głównej i choć dziś niewiele pamiętam z tego filmu, to jednak te dwa czynniki sprawiły, że wiedziałem, na co ewentualnie się nastawiać, sięgając po prequel zekranizowanego hitu Irvine’a Welsha. I cóż mogę powiedzieć – niezwykle się cieszę, że mam tę książkę na półce, a jeszcze bardziej raduje mnie fakt, że na czwartej stronie okładki widnieje logo mojego portalu, bo jest to soczysty kawał bezkompromisowej literatury, w którym obserwujemy upadek pewnej grupy społecznej spowodowany tak naprawdę wcale nie tylko przez naudyżwanie narkotyków.  

Sylwia Sekret: Ja natomiast przyznaję się bez bicia, że powieść czytałam długo. Bardzo długo. W tym miejscu wypadałoby przeprosić Was za to, że to przeze mnie niniejszy Wielogłos został wstrzymany na pewien czas. Dlaczego tak długo czytałam Trainspotting Zero? O tym opowiem w odpowiedniej kategorii, nie myślcie jednak, że świadczy to o mojej niskiej ocenie dla powieści. Dzieło Welsha to literatura specyficzna i bezkompromisowa i sięgając po tego typu historię, musimy zdawać sobie sprawę, co bierzemy w swoje ręce. Czyje i jakie dzieje autor będzie wtłaczał nam do żył, powodując wizje przypominające halucynacje. Brak tej wiedzy może być niebezpieczny. Tytuł oryginalny powieści – Skagboys – od razu dawał do zrozumienia, z czym będziemy mieli do czynienia, jednak Replika, zmieniając go, nie wprowadza na szczęście w błąd czy niewiedzę, a wręcz przeciwnie, bo od razu daje sygnał, z jakim uniwersum będziemy mieć styczność. Historia Marka Rentona i jego znajomych to gorzka, choć okraszona mnóstwem czarnego i często sprośnego humoru, opowieść, której bohaterami nigdy nie chcielibyśmy być. Wiedziałam o tym, sięgając po książkę – nie wiedziałam jednak, jak silny będzie to sprzeciw.

ZALETY I WADY POWIEŚCI

Przemek: Skoro napisałem wyżej, że to jedna z najlepszych książek, jaką w tym roku czytałem, wypadałoby wymienić kilka jej zalet. Pierwszym, co urzekło mnie w zasadzie od samego początku, jest specyficzne poczucie humoru autora. Dlaczego specyficzne? Bo nie każdemu spodobają się te momenty, przy których ja – próbując powstrzymać śmiech – musiałem na chwilę odkładać lekturę. Niektórzy mogą uznać je za niesmaczne, a żarty za te niższych lotów. No cóż, ja takie lubię i nie wstydzę się, że bawiły mnie bezczelne odzywki chłopaków z Leith czy cotygodniowe zawody w mierzeniu… nie będę już mówił czego, niech zostanie to słodką tajemnicą dla przyszłych czytelników. Humor w większości przypadków jest dość chamski, jednak świetnie pasujący do całości. A skoro już o całości mowa, to pochwalić należy również klimat powieści, to, jak zręcznie udało się Welshowi przenieść czytelnika do Edynburga lat 80., cofnąć w czasie, oddając panujące w społeczeństwie nastroje – a te radosne nie były. I tu kolejny plus, a mianowicie kapitalne żonglowanie emocjami. Jako pierwszą z zalet wymieniłem poczucie humoru, tymczasem Trainspotting Zero nie jest w ogólnym rozrachunku komedią, a dramatem – dramatem ludzi, którzy przez brak nadziei i perspektyw pogrążają się w narkotykowym bagnie, staczając coraz niżej. Strasznie podobało mi się też to, że nie ma w tej powieści prawienia morałów; Welsh przedstawia nam życie zamieszkujących szemraną dzielnicę młodych ludzi, którym można zarzucić (i wielu zapewne zarzuci) lenistwo i pójście na łatwiznę, jaką była odmierzana kolejnymi dawkami heroiny droga, jednak nie ocenia, nie osądza.

Jeśli miałbym wymienić jakiekolwiek wady, to widzę tylko jedną – przed rozpoczęciem lektury zastanówcie się, czy na pewno jest to coś dla Was. Książka przepełniona jest scenami seksu (napisałbym dosadniej, ale nie wypada), narkotykowych libacji, rodzinnej patologii oraz posiadówek w barze, których tematem przewodnim bywa zazwyczaj udowadnianie, jaki klub piłkarski rządzi w Szkocji. Jeśli kogoś zniechęciłem, przepraszam, jednak taki właśnie jest Trainspotting Zero.

Mateusz: Największą zaletą powieści Welsha jest to, że jest ona mrocznym i dość ciężkim dramatem, który został ubrany w komediowe tony. Bohaterowie tylko pozornie są prości i jednoznaczni, ale gdzieś między wierszami kryje się coś więcej. I chociaż niespecjalnie podoba nam się to, co widzimy – nie sposób zarzucić autorowi, że wciska czytelnikom ściemę. Mimo iż bardzo się starałem – nie potrafiłem polubić Marka Rentona ani całej reszty edynburskiego kręgu wzajemnej adoracji. Pragnę jednak od razu nadmienić, że nie jest to w żadnym wypadku wada powieści Trainspotting Zero. Mam takie wewnętrzne przekonanie, że wcale nie mieliśmy lubić tych ludzi, ale autor postanowił, aby w naszej ocenie pozostała skala dystansu, jaką nabierzemy do Heroinowych Chłopców. Welsh jest zresztą nie byle jakim obserwatorem, który w odpowiedni sobie – a więc niezbyt piękny i subtelny, ale trafiony w sedno – sposób pokazał zjazd po równi pochyłej bohaterów znanych z Trainspotting.

Sylwia: Dla mnie największą zaletą tej powieści jest wrażenie, jakie robi na czytelniku, niepokój, jaki w nim wywołuje i to, w jaki sposób to robi. Niechęć do bohaterów i sytuacji powoli, ze strony na stronę, z rozdziału na rozdział przeobrażają się w niesmak, potem w pożałowanie wobec niektórych postaci i autentyczną nienawiść do innych. Im jednak bliżej finału, przeradza się to w przerażenie i niedowierzanie, by po przeczytaniu ostatnich stron wywołać czysty smutek i niemal żałobę po stracie ludzi, jakimi kiedyś byli bohaterowie lub jakimi mogli być. Tutaj zresztą na scenę wkracza kolejna zaleta – język, jakim ta książka została napisana. To on właśnie przyczynia się do finalnego wrażenia – niezwykle silnego i dojmującego. Bezczelny, prostacki, zwyczajny – pozwala dostrzec to, co siedzi pod skórą chłopaków, a nie tylko to, co widzą ich najbliżsi.

Mateusz: Jeśli chodzi o wady – nie jest to z pewnością książka dla każdego czytelnika. Niestety, ale nie kupisz jej w księgarni jako prezent dla cioci i nie dasz mamie do przeczytania.

Przemek: No, cioci bym jej nie kupił ;).

Mateusz: Zdecydowanie nie jest to ten rodzaj literatury z prostej przyczyny – niedzielni czytelnicy oraz fani lukrowanych powieści w stylu Sparksa po prostu wysiądą po kilkunastu stronach. Z drugiej strony nie traktowałbym tego jako jakąś okropną wadę, bo Trainspotting Zero znajdzie swoich odbiorców.

Sylwia: Ja z wad mogłabym wskazać natomiast lekki chaos związany z wieloosobową narracją i wieloma punktami widzenia przedstawionymi w książce. Jeśli tak jak ja nie zna się bohaterów, można niekiedy się gubić, gdy początkowe akapity kolejnych rozdziałów nie przynoszą odpowiedzi na to, o kim teraz czytamy. Minusem nie jest jednak mnogość narratorów, a fakt zbyt późnego nakierowania czytelnika.

NAJBARDZIEJ ZAPADAJĄCY W PAMIĘCI FRAGMENT

Przemek: Z wybraniem najbardziej zapadającego w pamięć momentu nie mam najmniejszego problemu, była to bowiem jedyna akcja w Trainspotting Zero, która autentycznie mnie zszokowała. Chodzi o ten fragment, w którym największy Casanova ekipy z Edynburga, Sick Boy, świadomie wystawia swoją dziewczynę (tak ją nazwijmy) na gwałt. Jakby tego jeszcze było mało, gwałtu tego dokonuje facet, który poniekąd zabił ojca owej dziewczyny! Teraz lekki SPOILER, choć według mnie niezbyt wpływający na całą lekturę: wymieniony przeze mnie fragment szokuje tym bardziej że po śmierci ojca Marii to właśnie nasz uwodziciel wmawia dziewczynie, że zaopiekuje się nią i wspólnie obmyślą plan zemsty na właścicielu baru, który pobił jej tatusia na śmierć. Jaki jest efekt tej „opieki”? Sick Boy przymusza Marię do prostytucji, by w ten sposób zdobyć pieniądze na kolejną porcję heroiny, czego punktem kulminacyjnym jest wymieniony przeze mnie fragment powieści.

Sick.

Boy.

Bardzo sick.

Mateusz: Mój ulubiony fragment, to ten moment w książce, w którym Mark, Sick Boy i reszta chłopaków pracują na statku. Jest to mniej więcej środek powieści i zdążyliśmy się w pewien sposób oswoić z bohaterami i ich dziwactwami i zdarzyło nam się parę razy pośmiać z naprawdę odjechanych momentów z ich barwnego życia. Przejdę jednak do tego, co podobało mi się najbardziej – nie tyle samo przebywanie na statku, zabawa w przemyt i walenie narkotyków jest tym, co sprawiło, że to akurat ten moment lektury uważam za najprzyjemniejszy. Otóż główny bohater poznaje na statku świetną dziewczynę, z którą zaczyna go łączyć coś zgoła odmiennego niż wszystko, co przeżywał z płcią przeciwną dotychczas. Uderzające dla mnie było to, że całkowicie wbrew sobie Mark przeżywał wreszcie prawdziwe emocje, których nawet heroinowe odpływy nie były w stanie stłamsić, przygasić czy jak to jeszcze inaczej nazwać. A Charlene po prostu – zaczarowała naszego Rentona i nie chodzi tylko o to, że była świetna w łóżku oraz że na starcie powiedziała mu wprost, że nic z tego nie będzie. Jej osobisty urok, światopogląd, sposób wymowy, mowa ciała – wszystkie te elementy wprost obezwładniły biednego Marka i właśnie dlatego tak dobrze wspominam ów fragment – główny bohater został postawiony w nowej, ciekawej sytuacji i pokazywał przy tym prawdziwe emocje.

Sylwia: Trainspotting Zero jest wiele momentów zasługujących tu na wyróżnienie, które odciskają na pamięci swe piętno brutalnością, szczerością czy po prostu barwnością. Dobrze zapamiętałam scenę pogrzebu, ale także moment, kiedy rodzice odbierają Marka z ośrodka odwykowego – pełni radości, nadziei i dumni z syna, który pokonał nałóg. Scena ta uderza tym bardziej że widzimy ją oczami młodego Rentona, który wie, że choć chciałby, aby radość rodziców trwała dłużej, jego myśli zajmuje tylko hel, hel, hel…

Jednak chyba największe wrażenie robiły na mnie każdorazowo sceny (a było ich kilka, jeśli nie kilkanaście), w których któryś z bohaterów spoglądał z pożałowaniem na swojego kolegę, widząc jego chude, pokryte strupami ręce, podkrążone oczy, tłuste włosy, wygłodniały wzrok, czuł nieświezy oddech – słowem: obraz nędzy i rozpaczy – i obiecywał sobie, że nigdy nie doprowadzi się do takiego stanu. Tymczasem my (głównie za sprawą innych postaci) wiemy, że ów bohater już taki się stał. A więc naprawdę los upodabnia nas do tych, którymi gardzimy? Przy tych scenach zawsze pojawiało się pytanie: czy i ja kiedyś spoglądałam na kogoś pełna litości, żalu lub obrzydzenia, podczas gdy sama byłam taka sama? Jeśli książka wywołuje tego typu refleksje, to musi być, przynajmniej w jakimś ułamku, dobra.

OMÓWIENIE WYBRANYCH POSTACI

Mateusz: Wspominaliśmy o tym już wcześniej, ale Irvine Welsh stworzyl całą paletę inywiduów, które wypełniły strony Trainspotting Zero po brzegi. Z tego względu nie będę rozpisywał się o jakimś szczególnym bohaterze, ponieważ chciałbym poczynić obserwację na temat całej grupy. To naprawdę zwariowana i nieprzewidywalna w pewien sposób grupka młodych ludzi, którzy stracili gdzieś sens życia i w swojej egzystencji raz po raz próbują przesuwać granicę przyzwoitości, żeby poczuć, że wciąż żyją. To nierzadko inteligentni i błyskotliwi ludzie, którzy z braku perspektyw zawodowych oraz (trzeba to otwarcie przyznać) kompletnego lenistwa obrali taką, a nie inną drogę. Dlatego też przygodny seks we wszelkich jego możliwych odmianach, eksperymentowanie z narkotykami wszelakimi, wieczny haj bądź kombinatorka skąd zdobyć towar lub jaką tym razem szaloną akcję odwalić – to dla naszej hardkorowej paczki chleb powszedni. W ogólnym rozrachunku są to absolutnie odpychający bohaterowie, których w zasadzie całkiem trudno polubić, no bo jak tu pałać sympatią to człowieka, który na własne życzenie stacza się na dno i uważa się przy tym za osobnika, który zjadł wszystkie rozumy i poznał prawdę o otaczającym go świecie? Autorowi udało się jednak zrobić pewną bardzo ciekawą i fajną rzecz – otóż w całej tej antypatii, którą żywimy do bohaterów, jest coś, co sprawia, że chcemy czytać dalej i poznawać kolejne coraz bardziej popieprzone wybryki chłopaków i dziewczyn zaprzyjaźnionych z Markiem Rentonem. I nie wiem, czy ze strony czytelników jest to “niezdrowa” ciekawość, czy po prostu potrzeba innej niż zazwyczaj rozrywki.

Przemek: Trudno nie zgodzić się z Mateuszem, jednak w przeciwieństwie do poprzednika mnie dwójkę bohaterów udało się polubić, a są nimi Alison oraz Spud. Alison nie należy co prawda do paczki, choć obraca się w tymże towarzystwie, również ma swoje za uszami – tak samo jak chłopcy nie stroni od helu, a mimo to z przyczyn, których sam nie jestem w stanie sprecyzować, zrobiła na mnie dobre wrażenie. W przeciwieństwie do zdecydowanej większości bohaterów wydawała się być bardziej dojrzała (o ile można tak napisać o dziewczynie, która szprycuje się heroiną) i jakby bardziej ogarnięta. Inna sprawa, że to jedyna żeńska „główna” bohaterka, być może właśnie dlatego wyróżniła się w moim odczuciu na tle bandy kiboli – bezrobotnych ćpunów.

Spuda z kolei było mi trochę żal. Nieśmiały (zwłaszcza w kontaktach z płcią przeciwną) i wykorzystywany często przez resztę grupy nie był w żadnym wypadku aniołem, ćpał i kradł jak cała reszta ekipy, było jednak coś w tej postaci co – przynajmniej u mnie – powodowało westchnienie: „Oj Ty biedny chłopaku”.

Poza tym, tak jak napisał Mateusz – niełatwo polubić bohaterów tej książki. Z drugiej jednak strony są oni tak skonstruowani, że chce się dalej poznawać ich popapraną historię.

Sylwia: Zgodzę się z Wami – galeria osobliwości jest tu spora i niełatwo kogoś wyróżnić. Ja jednak, podobnie jak Ty Przemek, zapałałam jakąś niezrozumiałą sympatią do Alison i wręcz czekałam na te, nieliczne w zasadzie, rozdziały, w których to ona była główną bohaterką. Moją sympatię do dziewczyny tłumaczę sobie tym, że przeżycia związane z chorobą matki i ogólną złą kondycją rodziny, wpłynęły na destrukcyjne zachowania i działania bohaterki. To z Alison wiąże się także scena, o której powinnam wspomnieć w kategorii wcześniejszej, bo również zrobiła na mnie spore wrażenie. Nie będę mówić dokładnie, o co mi chodzi, powiem tylko coś, co powinno być zrozumiałe dla tych, którzy czytali powieści, a nie zdradzi jednocześnie nic tym, którzy lekturę mają jeszcze przed sobą. Chodzi mi o fakt, jak szybko bohaterka ta zorientowała się, co zrobiła. Trwało to w zasadzie kilkanaście sekund i pokazało to, co miało pokazać. Enigmatycznie, ale chyba rozumiecie, o którą scenę mi chodzi.

Wspomnę jeszcze słówko o w zasadzie głównym bohaterze powieści, Marku Rentonie. Nie mogłam pogodzić się z faktem, że autor sugerował kilkukrotnie, że Mark stoczył się i popadł w nałóg głównie ze względu na los swojego brejdaczka. Było to dla mnie kompletnie niezrozumiałe i w zasadzie bezpodstawne. Aczkolwiek nie można zaprzeczyć, że sam Renton to postać szalenie skomplikowana, co sprawiło, że jako główny bohater świetnie się spisał.

STYL I JĘZYK POWIEŚCI

Mateusz: Irvine Welsh ma styl dość prosty, ale i przy tym niegłupi. Pisane przez niego zdania czyta się szybko, sprawnie i całkiem przyjemnie. Autor postanowił, aby w jego powieści ukazać punkt widzenia wielu bohaterów, co z jednej strony stanowi sporą zaletę, ale i w tym wszystkim nie udało mu się obejść bez drobnych wad – zdarza się (jak już wspomniałaś Ty, Sylwia), że wiedzę o tym, kto w danym momencie do nas przemawia, kto relacjonuje przebieg wydarzeń, zyskujemy dopiero pod koniec konkretnego rozdziału i jest to troszkę mylące. Dodatkowo domyślanie się, kto tym razem “przejął pałeczkę” zwalnia nieco tempo czytania. Z drugiej strony – zyskujemy dzięki takiemu zabiegowi szerszą perspektywę i znacznie dokładniejszy wgląd w przedstawione wydarzenia, a całość zdaje się być znacznie bardziej filmowa. Podoba mi się również fakt, że Welsh nie bawi się ani w moralizatora, ani w fana opisywanych przez siebie wydarzeń – zresztą bohaterowie nie dzielą się ani na dobrych, ani na złych. Tutaj osąd pozostaje w gestii czytelnika.

Przemek: No to ja muszę się najpierw do czegoś przyznać, mianowicie dopiero gdzieś przy trzecim rozdziale zorientowałem się, że narratorem nie jest cały czas ta sama osoba ;). Czy jest to zabieg wytrącający z rytmu czytelnika? Wydaje mi się, że nie, choć faktycznie – nie każdemu musi przypaść do gustu. Sam styl Welsha określiłbym z kolei mianem ciekawego chociażby ze względu na to, że jak zostało już tu napisane, bohaterowie nie wzbudzają sympatii; mnóstwo w Trainspotting Zero scen, które mogą zostać odebrane jako gorszące, a mimo to czyta się świetnie i chce się więcej. Język używany przez pisarza jest prosty, ale nie prostacki, powiedziałbym, że dokładnie taki, jaki być powinien. Największą zaletą jest jednak (również wspomniana wcześniej) umiejętność opisywania wydarzeń bądź co bądź dramatycznych w sposób lekki, często ocierający się o komedię. Zwłaszcza ta ostatnia cecha powoduje, że pomimo dość trudnej tematyki książkę czyta się zadziwiająco szybko i sprawnie.

Sylwia: Teraz mogę wrócić do tego, o czym mówiłam na samym początku. Zrobiłam jeden podstawowy błąd, czytając Trainspotting Zero – sama tematyka była na tyle trudna, a bohaterów tak wielu, że uznałam, że dobrze zrobią mi przerwy w lekturze. Tymczasem styl Welsha ma to do siebie (przynajmniej moim zdaniem), że po jakimś czasie czytelnik wyczuwa w nim rytm i dopiero wtedy “dopasowuje się” do książki i lektura idzie już gładko. Natomiast wrócić do akcji po przerwie i na nowo wdrożyć się w całą opowieść było trudno. Tym bardziej że szkocki pisarz cały czas prowadzi narrację tak, że nawet, kiedy mamy do czynienia z inna postacią i innym wątkiem – czujemy się jakby autor od lat pisał o tej jednej scenie i nie przerywał ani na moment. Trzeba wgryźć się w ten rytm, który wybija Welsh i nie odpuszczać jak najdłużej. Bez względu na niełatwą tematykę.

WYDANIE

Przemek: Tym, co jako pierwsze rzuca się w oczy, gdy patrzymy na rodzime wydanie, jest format książki. Nie jestem znawcą w tym temacie i nie mam zamiaru takiego zgrywać, powiem więc najprościej jak się da: format większy niż „standardowy”. Potencjalnego czytelnika może to zniechęcić, zwłaszcza jeśli dodamy do tego fakt, że powieść liczy ponad 500 stron; mówiąc po ludzku –  sprawia wrażenie sporej „cegły”. Na szczęście wrażenie to jest mylne, ponieważ gdy zajrzymy już do środka, okazuje się, że większy rozmiar ułatwia sprawę (jakkolwiek dwuznacznie mogło to zabrzmieć). Duży format w połączeniu z bardzo dobrze dopasowaną czcionką powodują, że wnętrze Trainspotting Zero jest, że tak to nazwę – przyjazne czytelnikowi.

W kwestii okładki zdania prawdopodobnie będą podzielone. Osobiście nie nazwałbym jej jakoś wybitnie przyciągającą uwagę, z drugiej strony jest w niej coś takiego, co po prostu tu pasuje. Generalnie patrząc na całość – okładkę, format, czcionkę, spis treści, przerwy między kolejnymi rozdziałami i podrozdziałami oraz samą treść, pierwsze określenie, jakie przychodzi mi do głowy, to: spójne.

Mateusz: Zdecydowanie się z tym zgadzam – format, dobór czcionki, ustawienie marginesów – wszystko to sprawia, że książka mimo “cegłowatych” gabarytów okazuje się być czytelnikowi całkiem przyjazna czy to w podróży czy podczas rozsiadania się w fotelu. Natomiast okładka jest w moim mniemaniu świetna – dobre kolory oraz rozrzucone po obrazku elementy, które jasno sugerują tematykę, z jaką będziemy mieć do czynienia, gdy zaczniemy czytać powieść Welsha. Dobrze to ze sobą współgra i przyjemnie się na to patrzy.

Sylwia: Mnie również okładka bardzo przypadła do gustu – nie tylko przyciąga uwagę, ale także pasuje do treści książki. Zwłaszcza fragment szkieletu – ta ręka niby trupa, a jednak należąca do wciąż żywego człowieka. Tak w zasadzie można powiedzieć o Marku, Simonie i innych – że są poniekąd żywymi trupami. Wracając jednak do kwestii wydania – zgodzę się również, że większy rozmiar ułatwia sprawę – w przypadku Trainspotting Zero zarówno format książki, jak i czcionkę nazwałabym dobranymi idealnie. Mam jednak zastrzeżenie co do – no właśnie, tu pojawia się pytanie: osoby odpowiedzialnej za korektę czy tłumacza? Chyba do obydwu. Na każdej, ale to każdej stronie powieści, która liczy ponad 500 stron, znajdziemy przynajmniej raz słowo także. Słowo nie tylko jest napisane w większości przypadków z błędem, jako tak że, ale też bardzo często sprawia wrażenie, jakby w ogóle nie powinno go tam być. Jakby tłumacz nie znał żadnego synonimu i używał z upodobaniem tak że tam, gdzie o wiele lepiej pasowałoby w niejednej sytuacji: więc, a w wielu: dlatego. Żeby nie być gołosłowną, zaczęłam od strony 37 zaznaczać każdą taką sytuację sammoprzylepną karteczkę. Naliczyłam 56 karteczek, a zaznaczałam tylko do strony 252 – a więc do połowy książki. Dla mnie był to niestety błąd dość rażący, który najpierw (jak mniemam) wyniknął ze strony tłumacza, a później również korekty. Mogłabym oczywiście pominąć ten fakt, ze względu na to, że jest to nasz patronat, ale też nikt przecież nie mówił, że obejmujemy patronatami medialnymi książki wyłącznie idealne. Wszyscy jesteśmy tylko ludźmi i popełniamy błędy – wiadomo. Czułam po prostu potrzebę zwrócenia na to uwagi, bo uważam to za rzecz dość istotną, a także (mam nadzieję) cenną uwagę dla wydawnictwa. Poza tym zdarzyło się jedynie kilka błędów (tą zamiast czy dwoma zamiast dwiema), natomiast przyznać trzeba, że na wysokim poziomie stoi kwestia interpunkcji, co z kolei jest często słabszą stroną wielu wydawnictw. Tym bardziej dziwi owo tak że, na które każdorazowo patrzyłam ze zgrozą.

Przemek: Oooo, właśnie. Zapomniałem o tym pewnie dlatego, że z czasem się przyzwyczaiłem, jednak zwłaszcza na początku lektury kłuło w oczy to tak że. Za pierwszym razem pomyślałem, że to literówka, później zacząłem się zastanawiać, czy to wina przekładu czy celowe zagranie Welsha. Mam nadzieję, że był to zabieg celowy, bo aż nie chce mi się wierzyć, że ktoś wypuściłby do druku powieść z tak rażącym błędem powielonym kilkadziesiąt (set?) razy.

Sylwia: Byłoby to możliwe, gdyby miało miejsce w tych fragmentach, kiedy czcionka stylizowana jest na odręczne pismo, a my mamy do czynienia z pamiętnikiem Marka – wtedy błędy są rzeczą normalną, a niekiedy nawet wskazaną. Jednak nie w normalnym tekście. Z ciekawości wyszukałam zresztą fragment powieści w oryginale na oficjalnej stronie pisarza, po czym odnalazłam ów fragment w książce (Dylematy narkotykowe), porównałam zdanie zaczynające się od tak że z oryginałem i cóż się okazuje? Że pisarz użył zwykłego, poczciwego so. Jak, zapewne, wiele, wiele razy na stronach książki.

SŁOWEM PODSUMOWANIA

Mateusz: Nie spodziewałem się, że Trainspotting Zero będzie powieścią aż tak dobrą. Jeśli ktoś myśli, że jest to dziełko opowiadające o tym, jak to grupa młodzianów z Edynburga wkracza w dorosłość, ćpając i pieprząc, co popadnie – ten nie wie na temat Marka Rentona i jego ekipy absolutnie nic. To mroczna, skąpana w szaroburym tle historia z życia tak zwanej klasy średniej Wielkiej Brytanii sprzed mniej więcej trzydziestu lat. To również sentymentalny powrót do przeszłości i książka, która wywołuje w człowieku smutek, żal, wściekłość i niedowierzanie, a emocje te przeplatają się z rozbawieniem, niesmakiem i rosnącym dystansem.

Przemek: Powtórzę to, co napisałem na samym początku – uważam Trainspotting Zero za jedną z najlepszych tegorocznych nowości wydawniczych, jakie wpadły mi w ręce. Być może jest to komplement nieco na wyrost, jednak ta powieść ma „to coś”, coś co nie pozwala się od niej oderwać nawet wówczas, gdy kolejne perypetie młodych Szkotów budzą niesmak. Powieść Welsha to też trochę taki wehikuł czasu, dzięki któremu autor cofa się o kilka dekad, kreśląc obraz Wielkiej Brytanii w nie najlepszym dla niej momencie, co stanowi kolejną zaletę chociażby dla kogoś kto – jak ja – niespecjalnie interesuje się historią. Autor odwalił tu kawał świetnej roboty i to na kilku płaszczyznach, serwując dzieło niejednoznaczne i wbrew pozorom trudne do oceny.

Bardzo się cieszę, że obawy, z jakimi podchodziłem do lektury, okazały się być bezpodstawne, a ich miejsce zajęła frajda towarzysząca zatapianiu się w „brudnym” świecie blokersów z Edynburga. A czy nie o frajdę właśnie chodzi? Polecam, polecam i jeszcze raz polecam!

Sylwia: Trainspotting Zero to powieść dobra i mocna – zarówno w przekazie, jak i sposobie owego przekazu. Nie jest to z pewnością lektura dla ludzi o słabych nerwach. Jeśli ktoś z obrzydzeniem odkładał publikacje Charlesa Bukowskiego – niech nawet po powieść Welsha nie sięga. To historia upadku grupy znajomych, których – moim zdaniem – w objęcia narkotyków popchnęło…. no właśnie – nic konkretnego. Nie sądzę, by była to bieda (na narkotyki trzeba mieć pieniądze), nuda (każde z nich miało pasje, znajomych, zainteresowania) czy nawet brak perspektyw (jeśli tak, niemal cały świat pogrążony byłby w narkotykowych wizjach). Czasami złe rzeczy dzieją się bez przyczyny – narkotyki pociągają, zwłaszcza młodych ludzi i oferują “coś więcej” – mami to nas, choć często nawet nie wiemy, czym jest “mniej”. Chcemy bardziej, więcej, lepiej – ale granicy tego stopniowania nigdzie nie ma. I właśnie jej brak jest najbardziej złudny i przerażający. Brak konkretnego powodu stoczenia się młodych ludzi jest rzeczą najbardziej dołującą i wstrząsającą w tej książce. Wesołe przygody, zabawne dialogi, brutalne lub sprośne sceny mają to tylko podkreślać. Trainspotting Zero to dzieło, powiedziałabym, naturalistyczne i jeśli tylko nie boimy się takich książek – zrobi na nas wrażenie. Bez względu na to, jak ocenimy Marka Rentona i pozostałych bohaterów, bez względu na to, czy ich polubiliśmy, czy nie, bez względy na to wreszcie, czy czytaliśmy powieść z obrzydzeniem czy fascynacją – powinniśmy docenić zarówno pióro Welsha, jak i jego wiedzę i przenikliwość w tematyce, której się podjął. Choć w przypadku dwóch ostatnich, podziw będzie się mieszał również ze współczuciem.

Fot.: Wydawnictwo Replika

Trainspotting zero

Write a Review

Opublikowane przez

Mateusz Cyra

Redaktor naczelny oraz współzałożyciel portalu Głos Kultury. Twórca artykułów nazywanych "Wielogłos". Prowadzący cykl "Aktualnie na słuchawkach". Wielbiciel kina, który od widowiskowych efektów specjalnych woli spektakularne aktorstwo, a w sztuce filmowej szuka przede wszystkim emocji. Koneser audiobooków. Stan Eminema. Kingowiec. Fan FC Barcelony.  

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *