utracony dar słonej krwi

Wielogłosem o…: „Utracony dar słonej krwi”

Wiedzieliśmy, że Wiatr od Morza nie może wydać złej książki. Czy jednak spodziewaliśmy się, że opowiadania Alistaira MacLeoda zawarte w zbiorze Utracony dar słonej krwi wzbudzą w nas aż tyle emocji? Aż tak nas wzruszą, a nawet – niektórych z nas – skłonią do płaczu? Ta publikacja to kopalnia emocji, w których wydobyciu z nas samych pomaga nam ten utalentowany kanadyjski pisarz; to misternie utkana sieć rybacka, w którą wplątujemy się, i choć uwierają nas jej oka, bo niekiedy szklą się od łez, to nie chcemy się z niej uwolnić; to wreszcie piękna i niebezpieczna woda, która daje ukojenie, kiedy się w niej zanurzymy, ale potrafi także przyprawić o strach, kiedy dzielimy z bohaterami ich troski. Utracony dar słonej krwi to zbiór opowiadań, który Mateuszowi, Patrykowi i Sylwii spodobał się ogromnie, o czym dyskutują poniżej. Niezmiernie miło nam więc, że kolejny raz mieliśmy przyjemność objąć patronatem medialnym tak niesamowicie dobry tytuł. Jeśli lubicie prozę Michaela Crummeya – koniecznie sięgnijcie po opowiadania MacLeoda. Jeśli lubicie dobrą literaturę – również wiecie, co robić. A jeśli jesteście ciekawi naszych zachwytów – zapraszamy do lektury niniejszego Welogłosu.

WRAŻENIA OGÓLNE

Mateusz Cyra: Opowiadania są fajne. Jeśli nie masz wystarczająco dużo czasu lub chęci, by danego dnia zasiąść do lektury powieści, warto mieć pod ręką sensowny zbiór opowieści, które tylko czekają na to, byś przeczytał, co mają ci do zaoferowania. A sztuka pisania opowiadań to nie byle co – w końcu niewielu jest pisarzy, którzy potrafią na ograniczonym zwykle kilkunasto- bądź kilkudziesięcio stronicowym tekście zawrzeć wszystkie istotne kwestie, nie powodując w czytelniku wrażenia, że czegoś zabrakło bądź coś zostało niedopowiedziane. Alistair MacLeod – dotychczas nieodkryty w Polsce kanadyjski prozaik – sztukę pisania dobrych opowiadań opanowal do perfekcji, czego dowodem jest Utracony dar słonej krwi. Wydany przez wydawnictwo Wiatr od Morza zbiór zawiera łącznie siedem historii. I choć nie wszystkie przypadły mi do gustu, tak nie mogę powiedzieć, by jakaś była słaba lub odstawała kunsztem pisarskim od pozostałych, w których jestem niemal zakochany. MacLeod zabiera nas w podróż po najprawdziwszych emocjach, niesamowicie dogłębnych obserwacjach rzeczywistości i słodko-gorzkich momentach z ludzkiego życia. Nie spodziewałem się przed wzięciem książki do rąk w zasadzie niczego konkretnego (poza obietnicą, że zaraz przeczytam coś dobrego i wartościowego, dzięki widniejącemu w dole okładki logotypowi gdańskiego wydawnictwa, które zawsze zwiastuje porządną literaturę) i po skończeniu tej podróży jestem bogatszy. Nie materialnie – rzecz jasna – ale mam w sobie teraz kilka pięknych, w większości naładowanych dużą dawką emocji, opowieści, które zostaną ze mną na długo

Sylwia Sekret: Pierwsze, co przychodzi mi na myśl, kiedy mam mówić o historiach zawartych w zbiorze Utracony dar słonej krwi, a także o ładunku emocjonalnym, jakie za sobą niosą, jest słowo: nostalgia. Wydaje mi się, że może ono być w pewnym sensie słowem kluczem w dyskusji o tej publikacji. Choć opowiadania są różne, dotyczą innych ludzi i snują inne historie, to nie można oprzeć się wrażeniu, że są w jakiś sposób ze sobą połączone, wręcz namacalnie. To właśnie owa nostalgia – a przynajmniej takie mam wrażenie – odpowiada w dużej mierze za spójność zbioru autorstwa Alistaira MacLeoda. We wrażeniach ogólnych, jakie towarzyszą mi po lekturze, nie mogę nie wspomnieć również o skrajnościach, które na warsztat bierze pisarz. Krajobrazy, charaktery i losy, które skreślił, rodzą się z codziennej walki, jaka toczy się między nowym i starym, między tradycją a powiewem współczesności, między starym dobrym wysiłkiem fizycznym i ciężką pracą a wygodą i luksusem, między naturą a technologią, między rodziną a samotnością, między starością a młodością i w końcu – między życiem a śmiercią. Choć mało tu miejsca na kompromisy między wymienionymi biegunami, mam wrażenie, że to właśnie do nich lub chociaż do ich zrozumienia autor dążył, do sprawdzenia, czy w ogóle da się pogodzić tak odległe światy i wartości. I choć niektóre opowiadania mogą podczas lektury wydawać się niesamowicie powolne, leniwe, wręcz nużące – to po odłożeniu książki na półkę, ich sens, przesłanie, a także styl, w jakim zostały napisane (niesamowity, wnikający w czytelnika i przeszywający go styl MacLeoda), zostają w nas i snują kolejne opowieści, tym razem o nas samych, o naszych uczuciach i o codziennych walkach.

Patryk Wolski: Spójność wyraża się oczywiście również w samym umiejscowieniu geograficznym każdej z opowieści. Wszyscy bohaterowie toczą swoje codzienne walki na surowych ziemiach Nowej Szkocji i Nowej Fundlandii, gdzie – jak wiemy dzięki powieściom Michaela Crummeya – czas płynie w innym tempie niż w znanych nam zakątkach wielkomiejskiego świata. Poprzez wspomnianą przez Sylwię nostalgię Alistair MacLeod uchwycił piękny i zatrważający jednocześnie świat, w którym nie ma miejsca na kompromisy, gdzie ludzki los zależny jest od fundamentalnych wyborów między rodzinną tradycją a indywidualnym pragnieniem spełnienia. Fenomenalny efekt udało się uzyskać autorowi właśnie dzięki krótkiej formie literackiej, kiedy to skupia się na jednym konkretnym wydarzeniu, bezbłędnie odkrywającym bolączki istnienia na granicy cywilizacji.

ZALETY I WADY ZBIORU

Mateusz: Powiem tak – główną zaletą zioru Utracony dar słonej krwi jest fenomenalna zdolność autora do rozłożenia ludzkiej psychiki na czynniki pierwsze. Każde opowiadanie utkane jest z emocji i to one są głównymi bohaterami każdego z nich. Odnoszę wrażenie, że dla Alistaira MacLeoda niekoniecznie istotni są bohaterowie, lecz właśnie to, co składa się na każdego z nich, co definiuje daną jednostkę i jakie reakcje wywołują wydarzenia, które zostały przed nią postawione. W książce Kanadyjczyka surowość natury współgra z surowością w człowieku, ale ma to swoje uzasadnienie – w większości przypadków przedstawione są losy ludzi żyjących na obrzeżach cywilizacji, parających się niezwykle trudnymi, niewdzięcznymi i wyniszczającymi zawodami – jak na przykład górnictwo czy rybołóstwo. Utracony dar słonej krwi ma w sobie sporo cierpienia i nie potrzeba wiele empatii, by odczuć na własnej skórze podczas lektury trud, niewygodę, ból, niezrozumienie, niechęć, zmęczenie czy rutynę, które owładnęły bohaterami. Pięknie się to czyta, bo historie te wlewają się jakby same w serce czytelnika i przez jakiś czas nie chcą z nas wyjść. Dużą zaletą jest też styl autora, ponieważ nigdy nie przypuszczałem, że nieziemsko spodoba mi się opowiadanie o chłopaku łamiącym domowe zasady i grającym w bilard w miejscowym barze za pieniądze. Przez kilkanaście stron MacLeod opisuje głównie bar, tętniące w nim, specyficzne “życie”, rozgrywkę w bilard i przemyślenia przestraszonego, niedojrzałego jeszcze psychicznie chłopaka – wydawać by się mogło, że niewiele w tym ciekawego, jednak ładunek emocji, jaki zostaje w tym zawarty, oraz naprawdę świetny w odbiorze język powodują, że zaczynamy się zastanawiać nad losami tego chłopaka na długo po zakończeniu opowiadania. Genialne!

Sylwia: Wyjątkowość, z jaką pisarz prowadzi narrację, jest niezaprzeczalną zaletą tego zbioru. Jakim cudem jego twórczość do tej pory nie zawędrowała do naszego kraju? Naprawdę nie mam pojęcia. Nie zgodzę się jednak z Twoim stwierdzeniem, Mateusz, że nie trzeba wiele empatii, by na własnej skórze odczuć emocje bohaterów związane z codzienym trudem, z codzienną rutyną. Właśnie wydaje mi się, że jest wręcz przeciwnie, inaczej bowiem, byłaby to lektura mało wymagająca i niemal dla każdego. Tymczasem pozorna bylejakość (powtarzam: pozorna) i w zasadzie brak wartkości akcji, a skupienie się w zamian na szarej codzienności i wynikających z niej emocjach i rozterkach bohaterów, sprawiają, że potrzeba wyraźnie rozbudowanej empatii, by z bohaterami się utożsamić, towarzyszyć im w bólu i zrozumieć ich cierpienie. Kiedy o tym piszę, moim zamiarem nie jest słodzenie nam i wyciąganie naszej empatii ponad przeciętną, ale po prostu nie mogę zgodzić się z Twoim stwierdzeniem. A może mam po prostu gorsze mniemanie o ludziach? Nie wiem. Z doświadczenia jednak wiem – czy może: obserwuję – że ludzie do współczucia bohaterom filmowym lub książkowym potrzebują zazwyczaj wielkich słów i wielkich tragedii, patetycznego stylu i scen z klasycznych wyciskaczy łez. Twórczość Alistaira MacLeoda wymaga bardziej uczuciowego czytelnika, o wrażliwym sercu i wielkiej wyobraźni. O tym niech zaświadczy choćby opowiadanie, które wspominasz, o młodym mężczyźnie, w zasadzie nadal chłopcu, który spędza noc poza domem, grając w bilard, a w domu zamartwiają się jego rodzice. Nie sądzę, by każdy czytelnik był w stanie wchłonąć przekazane przez pisarza emocje, nie sądzę również, by większość czytelników zastanawiałą się po skończonej lekturze nad losami tego bohatera. I właśnie dlatego ta proza jest wymagająca i właśnie to uważam za jej ogromny plus, zaletę, na którą pozwala sobie obecnie niewielu pisarzy.

Mateusz: Wiesz co, masz rację. Ja chyba źle ująłem to, co miałem na myśli – sądzę, że niektóre z tych historii są na tyle naładowane emocjami, że właśnie nawet ktoś, kto ma w sobie niewiele empatii w życiu codziennym, będzie w stanie docenić tę prozę, wczuć się w opowiadaną historię albo właśnie na chwilkę przystanąć i zadumać się nad tym i nad owym.

Patryk: Cieszę się, że od razu rozpoczęła się dyskusja na temat empatii wymaganej do przetrawienia zbioru opowiadań MacLeoda, bo sam zastanawiałem się, gdzie może przebiegać granica między masowym zachwytem nad Utraconym darem słonej krwi a odrzuceniem tejże książki przez czytelników z powodu pozornej nudy. Bo gdybyśmy mieli na sucho powiedzieć, o czym są opowiadania, to nie brzmi to fascynująco: mężczyzna musi sprzedać starego konia; młody chłopak chce wyprowadzić się z domu; syn marnotrawny przybywa na stare włości, aby pokazać rodzicom ich wnuka. Gdyby nie ogrom uczuć wylanych przez pisarza na głowę czytelnika, byłyby to historie skrajnie nudne i o niczym, kto by chciał to czytać? Ale w rzeczywistości okazuje się, że gdy jesteśmy w stanie zrozumieć bezgraniczny smutek mężczyzny, który musi sprzedać ukochanego konia, z którym spędził kilkanaście lat życia, aż serce pęka. Gdy widzimy chłopaka, który cieszy się na samą myśl o opuszczeniu surowej dziury, jaką jest Cape Breton, nagle czujemy pierwsze igiełki rozczarowania, które targają jego wyobrażeniami o życiu gdzieś indziej. To sprawiło, że z pozoru banalne historie stały się bardzo bliskie mojemu sercu – bo MacLeod po prostu napisał nie tylko o tym, co męczy każdego nas, ale również w jaki sposób to wszystko nami targa. Pytanie polega więc na tym, komu chce się zaglądać w prostą prozę życia i poczuć to, co zapewne czuje się na co dzień.

Sylwia: Mam nadzieję, że wielu z nas. Surowy klimat, który poniekąd rządzi tym zbiorem, również postrzegam jako sporą zaletę publikacji. Czytając Utracony dar słonej krwi, niemal czujemy zdradzieckie fale, które tylko czekają na nieostrożnego rybaka, słyszymy płacz starszej kobiety, widzimy brud pod paznokciami spracowanego górnika. Wszystko jest tutaj namacalne, a wspomniany już klimat zapomnianego powoli życia jest wyjątkowy. I fakt – momentami można poczuć ten sam wiatr i te same kropelki wody, które omiatały i opryskiwały nam twarze, kiedy zagłębialiśmy się w lekturze Dostatku Michaela Crummeya.

Czy zbiór ten posiada jakieś wady? W pewnym momencie zdawało mi się, że tak, że będa nimi dwa opowiadania, które na początku sprawiały wrażenie gorszych i odstających od reszty. W tamtej chwili jako wadę zbioru wymieniłabym więc jego nierówność – raz zachwyca, raz odrobinę nuży i usypia. Jednak to uśpienie i znużenie okazywały się zwodnicze, bo pod płaszczykiem długich opisów niby niczego ważnego, MacLeod skrywa wiele prawd o człowieku – tych ponadczasowych, których w realnym życiu często nie dostrzegamy, skupiając się na biegu zdarzeń.

Sprawa wydaje się więc prosta – Utracony dar słonej krwi nie posiada jako takich wad. Sądzę, że nie przypadnie do gustu każdemu, a na pewno nie fanom wartkiej akcji i rozbudowanych dialogów, ale ci, którzy pokochali już dzieła wydane przez Wiatr od Morza, na pewno nie poczują się zawiedzeni, a co więcej – dadzą się oczarować.

Patryk: Ja tu żadnych wad nie widzę i nawet nie zamierzam szukać źdźbła słomy, którego można się przyczepić. Każde opowiadanie było dla mnie na swój sposób wyjątkowe, a o stopniowaniu ładunku emocji porozmawiamy niżej.

NAJLEPSZE OPOWIADANIE

Mateusz: Piekielnie trudne zadanie! Nie da się wymienić tylko jednego opowiadania, nie krzywdząc przy tym pozostałych, dlatego bez pardonu zamierzam wymienić wszystkie, które uważam za literackie perełki i wiem, że wrócę do nich z niekłamaną przyjemnością. Przez większość zbioru uważałem, że moim ulubionym, a zarazem najlepszym opowiadaniem będzie… to pierwsze, czyli Na jesieni. To własnie w nim autor czaruje nas po raz pierwszy swoim niebanalnym, bogatym stylem i pisarską umiejętnością stawiania bohaterów w sytuacjach skrajnie dyskomfortowych. To piękna, wyciskająca łzy z oczu historia o tym, jak mężczyzna – głowa rodziny – jest zmuszony przez żonę, by rozstać się ze swoim prawdopodobnie najlepszym przyjacielem, koniem Scottym. Wszystko opowiedziane jest z perspektywy kilkunastoletniego dziecka, które widzi i rozumie racje obu stron – zarówno matki, dla której trzymanie starego konia przez prawdopodobnie jego ostatnią zimę stanowi wydatek nie do przeskoczenia, oraz ojca, dla którego koń to członek rodziny. Przejmująco smutna opowieść. Jednak nie najlepsza. Kompletnie mnie zdemontowało opowiadanie Łódź – uznane zresztą za najlepsze i najbardziej poruszające opowiadanie w historii literatury kanadyjskiej. Pewien samotny, znajdujący się już w wieku średnim, mężczyzna opowiada nam przekrój swojego życia i jakie wybory zaprowadziły go do sytuacji, w której obecnie się znalazł. Motywem przewodnim jest tutaj tytułowa łódź, która dla jego rodziny zdawała się osią, wokół której toczyło się całe życie. Jako najmłodsze dziecko i jednocześnie jedyny syn z całego, liczącego siedem osób rodzeństwa, widział, jakie relacje łączyły rodziców, jakie przyzwyczajenia miał ojciec, czego nie aprobowała matka, i jak na przestrzeni lat z domu wyfruwały starsze siostry – w pogoni za edukacją, lepszym życiem, perspektywami, które nauczyły się dostrzegać za sprawą licznych książek ojca. Chłopak sam w pewnym momencie zapragnął tego samego, co jego siostry, jednak pewne zdarzenie wpłynęło na zmianę jego postrzegania… Istna perełka literacka, piękna historia o poświęceniu, relacji ojca z synem i wyborach, których możemy, ale nie musimy żałować.

O tym, jak wyjątkowe przemyślenia potrafił przelać na papier MacLeod niech poświadczy mój ulubiony cytat z całego zbioru, który to pochodzi z tytułowego opowiadania, którego akurat nie wliczam w poczet swoich ulubieńców, ale i tak to jedno zdanie jest niesamowite.

Być może jestem jak nieświadomy chłopiec, który zbiera szare, wilgotne prezerwatywy w zaułkach uczęszczanych przez kochanków, tylko po to, by wróciwszy do domu usłyszeć, że ma je natychmiast wyrzucić i umyć ręce. Och, zgromadziłem w życiu wiele rzeczy, których nie rozumiałem.

Sylwia: Jako, w moim mniemaniu najlepsze, wskażę dwa opowiadania, które najbardziej mnie wzruszyły i które spowodowały, że po policzku popłynęła mi wstydliwa łza. A przecież, sięgając po Utracony dar słonej krwi, choć spodziewałam się dobrej, wartościowej lektury, nie sądziłam, że skłoni mnie do płaczu – skromnego i krótkiego, ale jednak płaczu. Potrafi to niewiele książek, a jeszcze mniej opowiadań, dlatego te dwa długo pozostaną mi w pamięci. Pierwszym jest, tak samo jak w przypadku Mateusza, opowiadanie otwierające zbiór, a więc Na jesieni. Opis walki, jaką toczy ze sobą ojciec narratora – walki serca i rozumu, którą rzadko kiedy mamy okazję obserwować, podczas gdy w grę nie wchodzą uczucia do istoty ludzkiej, lecz do zwierzęcia – jest niesamowity. Na jesieni fantastycznie otwiera zbiór i przygotowuje czytelnika na to, że to nie będzie łatwa emocjonalnie przeprawa, że podczas lektury tego zbioru nasze emocje niejednokrotnie scalą się z emocjami bohaterów, narratorów, a nawet całych pokoleń. To niesamowite, że tak odległy świat, okazał się tak bliski; to niesamowite, że z każdym z bohaterów potrafiłam się utożsamić, zrozumieć i niejednokrotnie pochylić w smutku głowę nad jego losem, jednocześnie myśląc nad swoim.

Drugim opowiadaniem będzie z kolei opowiadanie ostatnie, zamykające zbiór, czyli utwór Droga do Rankin’s Point. Zmyślnie zostawione na sam koniec, stanowiące puentę całego zbioru i w zasadzie – a przynajmniej lubię tak myśleć – ludzkiego życia. To w tym opowiadaniu tak wyraźnie stykają się i odpychają starość i młodość, życie i śmierć, przeszłość i przyszłość. To podczas lektury tego opowiadania pozowoliłam sobie na to, by dwie łzy, jedna po drugiej, powędrowały w dół mojej twarzy. Płakałam więc razem z bohaterami, uznając słuszność ich smutku i chciwie wyobrażając sobie, że oni uznaliby słuszność mojego.

Nagle oboje wybuchamy płaczem. Każde z nas roni łzy nad sobą samym i nad tym drugim. My, którzy chcieliśmy odnaleźć siłę w sobie nawzajem, spotykamy się jedynie w tym przejawie płaczliwej słabości.

To tutaj spotkałam się z nimi.

I choć te dwa opowiadania postanowiłam wyróżnić i zdania nie zmienię, to pozostałe historie również zasługują na uwagę. Złoty dar szarości o chłopaku grającym w billard to również perełka, w której tak dosadnie, tak niemal uwłaczająco i oskarżycielsko zostało omówione uczucie wstydu, jaki dzieciom zdarza się czuć przez swoich rodziców. Wstyd za nich, który po chwili miesza się ze wstydem za to, że wstydzimy się tych, którzy sprowadzili nas na świat, który dali nam życie. Intensywny, mocny fragment.

A jeśli jesteśmy już przy wymienianiu opowiadań, to pozwolę sobie zacytować pewien równie intensywny fragment z opowiadania Bezmiar ciemności:

Lubię sobie myśleć, że przy moim poczęciu było im jakoś inaczej, że towarzyszyła temu radość, nie ponura ulga. Podejrzewam jednak, że lubimy – my wszyscy – myśleć o sobie jak o dzieciach miłości, nie potrzeby. Lubimy sądzić, że przyszliśmy na świat, ponieważ spokój i dobre samopoczucie zapanowały jeszcze przed erekcją, nie zaś dopiero po niej.

Jak, w obliczu tego typu zdań, takiego kunsztu i takiej przenikliwości gatunku ludzkiego, wyróżnić któreś opowiadania? A jednak mi się udało – nie dlatego jednak, że uważam je za najlepsze tak ogólnie. One po prostu najbardziej trafiły w moją wrażliwość, ale inne nie odstają od nich pod prawie żadnym względem.

Patryk: To zadanie faktycznie trudne, aczkolwiek patrząc na nasze wybory, dochodzę do wniosku, że podium jest dość stabilne. Ja na pierwszym miejscu postawię Łódź, która faktycznie oszałamia literackim kunsztem i sposobem, w jaki autor wycisnął z czytelników wzruszenie. W opowiadaniu pojawiło się mrugnięcie okiem do Ernesta Hemingwaya i powiedzieć muszę, że w trakcie lektury czułem na ustach ten sam smak słonej wody, co podczas lektury noweli Stary człowiek i morze. Nieustanna, codzienna walka z rzeczywistością, która jest wypadkową poddania się losowi w przeszłości, mnie totalnie zamurowała, zwłaszcza gdy na wierzch wyszły nie emocje głównego bohatera, lecz jego ojca. Powiedziałbym wręcz, że Alistair MacLeod w tym opowiadaniu bardzo brutalnie rozliczył się ze schizofreniczną naturą kanadyjskich peryferiów – z jednej strony mamy silnie ugruntowany tradycyjny model rodziny z przejmowaniem familijnego zawodu z ojca na syna, z drugiej paniczną chęć wyrwania się z tego schematu i prowadzenie życia pełnego możliwości. Ojciec głównego bohatera po raz dokonanej decyzji nie miał już odwrotu, natomiast mimo wrażenia milczka i odseparowanego od rodziny ekscentryka jako jedyny prawdziwie kochał swoje dzieci, gdyż nie chciał dla nich takiego samego losu. Piękna i wzruszająca opowieść.

Sylwia wykradła mi opowiadanie kolejne, mianowicie Droga do Rankin’s Point. Tu nie wiadomo od początku, co się tak naprawdę dzieje, ale pojawiają się przesłanki, jaki jest prawdziwy cel tej opowieści. Spotykamy tu przecież strach przed nieuniknionym, ale pojawia się bardzo smutna prawda o trudach tradycyjnej rodziny w przypadku jej drastycznego rozbicia. Ja również chciałbym posiłkować się cytatem, do którego co chwila wracam:

Babcia wciąż tańczy i kołysze się z niewymuszonym wdziękiem. Musi przetrwać ten dzień. „Jeśli wytrzymam jeszcze chwilę, wygram” – zdają się mówić jej oczy. „Nie dam się pokonać”. Wyobrażam sobie ją w wieku dwudziestu sześciu lat, ciężarną, otoczoną łkającymi maluchami, jak ciągnie do domu zamarznięte zwłoki męża ułożone na dziecięcych sankach. Być może wtedy mówiła to samo. Nie potrafię nawet wyobrazić sobie, ile razy musiała powtarzać te słowa w ciągu siedemdziesięciu lat dzielących obie chwile.

Zanim znowu popadnę w głęboką nostalgię dodam dla formalności, że Dzika Karta przypada opowiadaniu Na jesieni

NAJSŁABSZE OPOWIADANIE

Mateusz: Nie potrafię docenić ogólnego przekazu tytułowego opowiadania, dlatego tak – to właśnie Utracony dar słonej krwi uważam za najsłabsze ogniwo kanadyjskiego pisarza.

Sylwia: Mnie się to opowiadanie podobało, może nie jakoś wybitnie, ale jego odrobina została we mnie. To również opowieść o decyzjach, których możemy, ale nie musimy żałować, jak to ująłeś wcześniej. Co więcej, tutaj te decyzje są niezwykle ważne. Bo tytułowy dar, to życie, a takich darów nie powinno się oddawać. Co jednak, jeśli ktoś inny potrzebuje tego daru bardziej? Jeśli sam dar przynależy już do innego świata? To było udane opowiadanie. A wracając do temu – nie potrafię wskazać najsłabszego, proszę tego ode mnie nie wymagać. Co to w ogóle za kategoria: “Najsłabsze opowiadanie”? Protestuję ;).

Mateusz: Oczywiście, masz znowu rację i w tak udanym zbiorze trudno wymienić coś, co odstaje. Jednak coś było w tej historii, że nie trafiła ona we mnie tak, jak pozostałe. Doceniam koncept, ale pozostałe utwory cenię wyżej. To tylko i wyłącznie moja “wina”.

Patryk: Przy tak udanych zbiorach trudno cokolwiek napisać w takiej kategorii. Gdybyśmy rozmawiali o literaturze swawolnej i dowcipnej, to może w tym miejscu mógłbym opowiedzieć jakiś kawał, ale w tym wypadku…

Powiem tak – gdyby ktoś zmusił mnie do wskazania opowiadania, które mnie najmniej poruszyło, to będzie to również Utracony dar słonej krwi. Najmniej się wczułem w tę historię – może dlatego, że ani przez chwilę nic nie zapowiadało takiej puenty i bardziej mnie ona zdziwiła niż zachwyciła.

STYL, JĘZYK

Mateusz: MacLeod ma bardzo plastyczny, oryginalny język. W umiejętny sposób łączy on surowe opisy przyrody z pewną nutą nostalgii, która zdaje się tkwić w niektórych jego bohaterach. Jego rozbudowane opisy u innego pisarza mogłyby przyprawiać o nieznośny ból głowy, jednak Kanadyjczyk potrafi swoim dość rozwlekłym stylem nie zanudzić i w zasadzie nie sposób przyczepić się do czegokolwiek z jego „techniki pióra”.

Sylwia: Styl, w jakim Alistair MacLeod snuje swoje opowiadania, jest przepiękny. To słowo chyba najtrafniej oddaje moje uczucia. Jest płynny, przenikający przez czytelnika, wręcz, w dobrym tego słowa znaczeniu – nachalny. Dlaczego? Ponieważ zabiera całą naszą uwagę, nie da się przejść obok niego obojętnie. Sama miałam wrażenie podczas lektury, że pisarz doskonale zdawał sobie sprawę ze swojego kunsztu, z niesamowitego talentu do słowa pisanego, że każde zdanie jest dla niego okazją, by to udowodnić. Nie są to jednak przechwałki, lecz niezbity dowód, świadectwo tego, co potrafił. Słowa i wyrażenia zwykłe, pochodzące z naszego codziennego życia, przeplatają się tu ze zdaniami mającymi charakter niemal sentencji, z akapitami, które mogłyby zostać wzięte za traktat filozoficzny. To wszystko na tle odchodzącej w niepamięć tradycji, słonego morza, spracowanych ludzi i powiewu nowych czasów, którym nie każdy ufa – jest cudowną, nostalgiczną literacką mieszanką, która z pewnością wyróżnia się na tle więszkości literatury.

Patryk: Z wiadomych przyczyn nie miałem wcześniej do czynienia ze słowem pisanym Alistaira MacLeoda, więc bardzo mnie zastanawia, jak radził sobie z dłuższą formą literacką, na przykład powieścią. Po lekturze Utraconego daru słonej krwi powiedzieć mogę, że jego styl idealnie pasuje do formatu opowiadań. Nieustępującą na krok melancholię autor ubrał w najpiękniejsze słowa, dając nam prawo do zaznaczania sobie co ciekawszych cytatów, które będą do nas jeszcze powracać. Jestem ciekaw, jak u Kanadyjczyka wygląda budowanie postaci, bo w tak krótkiej formie nie mogliśmy tego z wiadomych przyczyn doświadczyć. To, że umie fenomenalnie budować emocje, już wiemy.

WYDANIE

Mateusz: Wiatr od Morza wydaje swoje książki w bardzo ładnych, przyjaznych dla oczu okładkach. Nawet jeśli nie trafiają one w poczucie estetyki oraz gusta wszystkich odbiorców – nie można o nich powiedzieć, by były wtórne, banalne i nieciekawe. Tak jest i tym razem. Utracony dar słonej krwi zdobi stara (bądź stylizowana na takową), lekko rozmyta fotografia, na której na otwartej wodzie majaczy w oddali łódź. To bardzo nietypowa, budząca skojarzenia z dawnymi książkami okładka i mnie osobiście bardzo ona pasuje do klimatu opowieści snutych przez kanadyjskiego pisarza.  

Sylwia: Okładki publikacji Wiatru od Morza zawsze są kwintesencją tego, czego możemy się spodziewać podczas lektury. Samotna łódź otoczona bezmiarem przejrzystej wody może być dla kogoś wieloznacznym symbolem, dla kogoś innego zaś konkretną alegorią, która z niczym innym nie podzieli się znaczeniem. Nawet z okładkowej fotografii przebija do nas nostalgia; siegając po powieść, przeczuwamy, że będziemy mieli do czynienia z czymś, co jest już daleko… a może wciąż blisko? Otwarta przestrzeń bywa zwodnicza…

Warto wspomnieć, że tym razem w roli tłumacza znów wystąpił Michał Alenowicz i choć nie czytałam oryginału, to wierzę, że nie tylko wymagało to od niego wielkiego nakładu pracy, to w dodatku efekt finalny jest więcej niż zadowalający. Tyle przecież mówiliśmy o stylu MacLeoda, ale w tych zdaniach pobrzmiewa również poniekąd styl tłumacza – dopasowany rzecz jasna do wszystkich aspektów książki.

Patryk: Na mnie ogromne wrażenie zaś wywarła chyba mało doceniana rzecz, o której rzadko się mówi – przypisy tłumacza. Już w którejś z kolei książce tłumaczonej przez Michała Alenowicza zauważyłem, że dodaje odnośniki do sytuacji, w których czytelnik byłby naprawdę zagubiony. I nie mówimy tu o zaznaczeniu źródła jakiegoś cytatu lub krótkiego biogramu postaci historycznej, lecz hermetycznej wiedzy wprost z Nowej Szkocji i Nowej Fundlandii czy też wysublimowanej grze słów opartej na mało znanych dziełach kultury, których przeciętny człowiek nawet nie byłby w stanie wygooglować. Chylę kapelusza przed wielkim zaangażowaniem w przygotowanie tekstu dla czytelnika.

Sylwia: Masz rację i cieszę się, że o tym wspomniałeś, bo to istotna rzecz i w dodatku niejednorazowa w przypadku tego wydawnictwa. I fakt – nieczęsto doceniana.

SŁOWEM PODSUMOWANIA

Mateusz: Utracony dar słonej krwi to pozycja godna polecenia, z której każdy czytelnik sporo wyniesie. Wydawnictwo Wiatr od Morza postarało się, byśmy i tym razem otrzymali materiał, z którym przyjdzie spędzić nam kilka przyjemnych wieczorów i który pobudzi w nas przyjemne emocje. Szkoda, że Alistair MacLeod wydał w swoim życiu tak niewiele (dwa zbiory opowiadań oraz jedną powieść), z drugiej strony czasem mniej, znaczy lepiej. Mam wielką nadzieję, że czytelnicy w Polsce poznają się na prozie Kanadyjczyka, ponieważ chętnie przeczytałbym pozostałe jego dzieła wydane przez Wiatr od Morza.

Sylwia: Ja również mam taką nadzieję. W prozie Alistaira MacLeoda szybko i bez trudnu można się zakochać. Ona czaruje, mami i wzrusza. Utracony dar słonej krwi to niebanalna wędrówka ku historiom, które w równym stopniu są nam obce, co znane. Szarpiące się ze sobą tradycja i nowoczesność, wspomnienia i przyszłość, zderzenie dwóch światów, z których jeden będzie musiał ulec, nie są nam tak bliskie. Tereny, na których dzieje się akcja opowiadań, które dawały przez wiele lat pracę i zajęcie ludziom, a także wszystkie wady i zalety z tym związane – to dla wielu z nas może być obce. Jednak same emocje i przemyślenia bohaterów są już uniwersalne, trafiają bezbłędnie w czułe punkty czytelnika, sprawiając, że lektura staje się niezwykle osobista, wyzwala w nas intymne refleksje i uczucia. Ponadto, Utracony dar słonej krwi to proza poniekąd już zapomniana (utracona?), zepchnięta na margines na rzecz skrzących się od akcji kryminałów i publikacji dosadnie poruszających najświeższe problemy, którymi żyje świat. Warto dać się jej ponieść – tej nostalgii, tej walce, temu pięknemu stylowi.

Patryk: Bardzo sobie cenię ten zbiór opowiadań za jego wrażliwość i wysoką jakość warsztatu literackiego autora. Jak już wcześniej wspomniałem, nie widzę sensu w doszukiwaniu się na siłę jakichś wad, które miałyby potwierdzić, że recenzent zawsze powinien się do czegoś przyczepić. To fantastyczna książka, która sprawiła, że Michael Crummey niekoniecznie jest moim ulubionym kanadyjskim pisarzem, ale wiadomo – czekam na więcej i liczę na to, że Wiatr od Morza pójdzie za ciosem i będzie kontynuował wydawanie książek Alistaira MacLeoda. To chyba nie jest zbyt wygórowane życzenie, prawda? :)

Fot.: Wiatr od Morza

utracony dar słonej krwi

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Mateusz Cyra

Redaktor naczelny oraz współzałożyciel portalu Głos Kultury. Twórca artykułów nazywanych "Wielogłos". Prowadzący cykl "Aktualnie na słuchawkach". Wielbiciel kina, który od widowiskowych efektów specjalnych woli spektakularne aktorstwo, a w sztuce filmowej szuka przede wszystkim emocji. Koneser audiobooków. Stan Eminema. Kingowiec. Fan FC Barcelony.  

Patryk Wolski

Miłuję szeroko rozumianą literaturę i starego, dobrego rocka. A poza tym lubię marudzić.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *