Winlandia to najnowsza propozycja od uwielbianego przez nas wydawnictwa Wiatr od Morza. I o ile do tej pory każda ich książka prowadziła do tego, że nasze wielogłosy były pełne zachwytów i trudno było je nazwać dyskusją – tym razem sprawa wygląda nieco inaczej. Patryk, Sylwia i Mateusz w niektórych kwestiach mają odmienne zdania na temat książki, a najbardziej zagorzała część rozmowy dotyczy stylu, w jakim Winlandia została napisana. Biorąc jednak pod uwagę wszystkie aspekty, sumując wady i zalety, nie ulega wątpliwości, że w każdym z nas powieść George’a Mackaya Browna wywołała emocje i pozostawiła po sobie jakiś ślad – a to w literaturze cenimy sobie przecież najbardziej. Sprawdźcie w poniższym wielogłosie, jak oceniamy spisaną historię życia Ranalda Sigmundsona i do jakich refleksji nas sprowokowała. Nadal z radością się chwalimy, że również Winlandię, kolejny tytuł od gdańskiego wydawnictwa, objęliśmy patronatem medialnym.
WRAŻENIA OGÓLNE
Sylwia Sekret: Winlandia to, trzeba przyznać, dość nietypowa powieść i odstaje ona od wielu ostatnio czytanych przeze mnie książek. Duży wpływ na to ma sam styl, w jakim książka ta została napisana. George Mackay Brown stworzył dzieło opisujące życie pewnego mężczyzny urodzonego na Orkadach, który przeżył wiele przygód, choć tak naprawdę tylko jedna odcisnęła na nim niebagatelne piętno. Mowa oczywiście o wyprawie na Winlandię, gdzie z początku powitanie z tubylcami wydawało się przebiegać niezwykle udanie, jednak po chwili, jeden zły ruch sprawił, że wyprawa ta tak naprawdę zamieniła się w piekło. Główny bohater, Ranald Sigmundson, do końca swoich dni będzie wspominał to wydarzenie, a jego największym chyba marzeniem będzie powrót na Winlandię i zatarcie tego złego wspomnienia czy raczej zastąpienie go nowym, lepszym. Powieść Browna to więc swego rodzaju saga opowiadająca nie tyle o całym pokoleniu, co o tym jednym, niezwykłym człowieku, który jako szkrab jeszcze wyruszył w morską wyprawę z obcymi ludźmi i powrócił z niej odmieniony.
Mateusz Cyra: Winlandia wpisuje się w nurt dzieł wydawanych przez Wydawnictwo Wiatr od Morza, bo przecież sposobem narracji w jakiś sposób przypomina Dostatek Crummeya (choć oczywiście poprzez skupienie się głównie na jednym bohaterze Winlandia nie ma takiej mocy opowieści, jak dzieło Kanadyjczyka),; kolejnym potwierdzeniem spójności w wyborach gdańskiego wydawnictwa jest przecież morski klimat i ukazywanie człowieka żyjącego w bliskości natury – a co za tym idzie – jak ten fakt go hartuje oraz zmienia. Spodziewałem się czegoś nieco innego, ale nie jest tak, że się zawiodłem.
Patryk Wolski: Ja niestety mogę mówić o uczuciu niedosytu, bo Wiatr od Morza przyzwyczaił mnie do najwyższej jakości wydawanych książek. Przy Winlandii nie umiałem się rozkoszować lekturą w aż takim stopniu jak chociażby powieściami Crummeya. Wpływ na to miała toporność stylu (którym zachwycają się moi współtowarzysze) i chociaż z początku sama historia wydawała mi się płytka – zwłaszcza że po burzliwej młodości Ranald nie miał już aż takich ciekawych przeżyć – to po zakończonej lekturze wywołała u mnie swego rodzaju nostalgię. Mimo wszystko George Mackay Brown stworzył obraz człowieka, który pomimo przekonywania sam siebie, że przeżył życie, jak chciał, gdzieś pod sercem poczuwał kłucie niedosytu i przerażającą myśl, że niedługo wszystko może się skończyć.
WADY I ZALETY POWIEŚCI
Sylwia: Ja przede wszystkim na plus musze zapisać wspomniany już przeze mnie styl, w jakim została napisana powieść, ale na to poświęcimy później odrębną kategorię. Powiem tylko, że zdaję sobie sprawę, iż dla kogoś ten aspekt książki może się okazać wadą, jednak mnie Winlandię pod tym względem czytało się naprawdę świetnie i uważam, że język, jakim posłużył się do jej napisania twórca, idealnie odzwierciedla charakter historii.
Mateusz: Dla mnie styl to również duża zaleta, bo mimo że sama historia może nie wywołała we mnie opadu szczęki, to dzięki temu, że styl jest prosty i lekki, książka czyta się praktycznie sama, a to mocno ułatwiało przyswajanie treści, które dzisiejszemu czytelnikowi mogą być przecież skrajnie obce.
Patryk: Widzę, że aby kontynuować dyskusję, muszę zacząć od wad. Otóż oznajmić muszę, że styl Winlandii był dla mnie elementem zniechęcającym nieco do lektury. Czułem się nieswojo, gdy przyszło mi czytać linijki tekstu żywcem wycięte z jakiegoś podniosłego poematu, gdzie nawet pospolity gmin przemawia językiem szlachetnym i wyzbytym naleciałościami prostego języka. Szkoła niestety skutecznie mnie zniechęciła do wszelkich podniosłych form literackich, zwłaszcza że powieść Browna składa się przede wszystkim z prostych, krótkich zdań, które bardzo szybko przeskakują między wątkami. Ale cóż, skoro akurat jestem w mniejszości, to można moje utyskiwania uznać za pospolitą fanaberię.
Mateusz: To ja z kolei odnoszę wrażenie, że czytaliśmy kompletnie odmienne powieści, bo właśnie dla mnie styl Winlandii jest bardzo prosty, zwięzły i przystępny. Podniosłe w moim odczuciu były tylko te momenty, gdy w treści przejawiały się fragmenty poezji lub pieśni, oraz momentami rozmowy między jarlami, co z kolei zrzucam na aspekt “politykowania” w tamtych czasach. Inna rzecz, że Winlandia opowiada przecież o czasach wikingów oraz o ich dosyć aktywnej ekspansji morskiej, a ja nie szukałbym w tej (nazwijmy to umownie “epoce”) wzniosłości i patosu.
Sylwia: Jednak rozmowę o stylu, zostawmy na później – w odpowiednim czasie postaram się wytłumaczyć, dlaczego jeden z Was odczytuje styl jako prosty, a drugi jako patetyczny. Kolejną zaletą natomiast będzie możliwość obserwowania głównego bohatera – jego przemiany, dorastania, dni przeżytych w sile wieku, a w końcu starości, która każdy, nawet najjaśniejszy umysł, potrafi odrzeć z godności i klarowności. To niesamowite móc na 300 stronach książki śledzić, jak mijało życie Ranalda, jak przeżywał on kolejne wojny jarlów, rozrywające jego rodzinne Orkady na strzępy, jak pływał po morzach pełen coraz większej śmiałości i odwagi, jak dorastał i zakładał rodzinę, jak zmieniał się w rezolutnego podróżnika, w rozsądnego gospodarza, a w końcu niezwykle szanowanego członka społeczności. To, plus styl Browna, składa się na kolejną zaletę Winlandii – wrażenie, jakie odczuwamy, podczas lektury, że oto mamy do czynienia nie z wydaną na papierze powieścią, którą znajdziemy na księgarnianych półkach, lecz z jakąś zapomnianą, zakurzoną sagą, może nawet pieśnią; legendą przekazywaną z ust do ust, która z każdym przekazem nabiera nowych znaczeń, obleczona zostaje w jaskrawsze barwy, staje się ciekawsza. I co więcej, to wrażenie – choć mogłoby przecież prowadzić do odczucia jakiegoś przesytu, przesadzenia, a nawet fałszu – nie przeszkadzało mi, a wręcz przeciwnie – czytając, czułam się, jakbym uczestniczyła w jakimś wyjątkowym doznaniu, przeniosła się do innego świata, gdzie opowieści mają moc stwórczą.
Mateusz: Skojarzenie z pieśnią, jakąś starą legendą przekazywaną z ust do ust to bardzo dobre skojarzenie. Miałem podobne odczucie, ale dotąd nie potrafiłem tego nazwać. Gdybym wcześniej nie czytał Dostatku, zdziwiłbym się, że autor był w stanie tak umiejętnie i wiarygodnie oddać przekrój czyjegoś żywota (oraz całego otoczenia, które wpływało na jego postrzeganie, zachowanie i relacje z bliskimi) i zmieścił to tylko na 300 stronach. Dlatego dla mnie to również zaleta dzieła brytyjskiego autora. Szybko, zwięźle, sprawnie, a przy tym (paradoksalnie) treściwie, obficie i… udanie.
Patryk: Sylwia wyciągnęła mi z ust pewną uwagę – zwróćcie jeszcze raz uwagę na to, że na 300 stronach zamknięto życie jednego człowieka. Czy to dużo? Czy to za mało? Mnie, szczerze mówiąc, przeraziła myśl, że życie Ranalda, mimo bardzo bujnej historii, często sprowadzało się do sformułowań np. mijały lata, a życie w gospodarstwie Breckness… Gdy zamknąłem Winlandię i odłożyłem na półkę, mimowolnie zacząłem rozmyślać nad kruchością życia, nad tym, że zostanie po nas to, co inni o nas powiedzą. Jak wspomnieliście, powieść Browna po części nosi charakter przekazu ustnego bądź po prostu legendy człowieka, który wyróżnił się na tle swej społeczności.
Sylwia: Jeśli chodzi o wady, to muszę wspomnieć o czymś, czego ja nie uświadczyłam, ale jestem pewna, że będzie to udziałem niektórych osób. Winlandia ma fragmenty, które mogą uchodzić w oczach niektórych czytelników za nudne. To nie jest lektura, która porywa tak, że nie sposób się od niej oderwać, to nie jest historia, która wciąga w wir wydarzeń. Ale też sagi mają to do siebie, że po prostu zdarzają się fragmenty spokojne, leniwe, niemal nudne. Dlaczego? Bo jest to saga, opowieść o losach, o długich dziejach, a mało czyj los jest na tyle burzliwy przez wszystkie lata, by jego opis ustrzegł się przed momentami pewnego zastoju. Jest jednak jeszcze jedna sprawa, która nie daje mi spokoju, a związana jest z tytułem powieści. Winlandia, miejsce na które za młodu przybył Ranald Sigmundson, zdaje się być centralnym punktem powieści – zarówno przez tytuł, jak i poprzez ciągłe powracanie we wspomnieniach mężczyzny. Tymczasem czytelnika czeka lekki zawód, bo Winlandia, jak pojawia się w stanie rzeczywistym, tak wraca jedynie w postaci sentymentalnej… Szkoda – liczyłam, że ta, która stała się tytułem tej historii, będzie miała w niej większy udział.
Mateusz: Nie pozostaje mi nic innego, jak ponownie się z Tobą zgodzić. W Winlandii zabrakło mi… Winlandii właśnie. Po początkowej wyprawie, która była pewnym punktem kulminacyjnym w życiu głównego bohatera, miejsce to powraca na kartach powieści tylko i wyłącznie we wspomnieniach Ranalda Sigmundsona i podobnie jak jemu – nam również towarzyszyć może lekki zawód związany z tą krainą.
Patryk: Tak, tej Winlandii faktycznie zabrakło, lecz muszę się przyznać, że końcówka powieści mnie zelektryzowała; w momencie gdy Ranald zaczął zdawać sobie sprawę ze swej śmiertelności i tajemniczy ląd częściej zaczął się pojawiać w jego myślach, zacząłem lepiej rozumieć tego człowieka, który z własnej woli osiadł w gospodarstwie i doglądał trzody. W starzejącym się mężczyźnie narodziła się potężna tęsknota, która jest tak uniwersalna jak przerażająca – myśl, że nie zdążyliśmy zrobić wszystkiego, co kiedyś sobie zaplanowaliśmy. Natomiast ostatnie strony, gdy obserwujemy Ranalda w swoich ostatnich chwilach, jest brutalnie rozbrajający.
Sylwia: Nasuwa się pytanie, czy uczucie niedosytu (niedostatku, chciałoby się rzec), jakie czytelnik odczuwa, jeśli chodzi o Winlandię, nie było celowe, zaplanowane po to, byśmy odczuwali to samo, co główny bohater…
Mateusz: Czy postrzegam życie Ranalda jako pewnego rodzaju wadę? Nie, bo za słuszny uważam argument, który wysuwasz, Sylwia, o tym, że przekrój życia dowolnego, nawet najbardziej intrygującego człowieka na świecie zawsze będzie miał momenty nudy i przestoju. Jednak to, co mnie osobiście mocno męczyło i dalekie było od moich zainteresowań, to częste dyskusje i polityczne knowania jarlów oraz kandydatów na takowych.
Patryk: Kronikarski obowiązek nakazuje mi również zwrócić uwagę na to, że George Mackay Brown, pochodzący z Orkadów, chętnie wykazał lokalny patriotyzm i opisał proste życie mężczyzny na tle historycznych czasów. I tak możemy się spodziewać, że opisane konflikty jarlów w XI wieku zanotowane zostały na kartach historii, a taki jarl Thorfinn rzeczywiście istniał i jego linia przodków brała udział w kolejnych politycznych sporach w tym rejonie. Swoją drogą, to kolejny ciekawy element książek gdańskiego wydawnictwa – wynajdywanie autorów z rejonów, które niekoniecznie są kojarzone przez czytelników na całym świecie, ale przez swoją hermetyczność zbliżają ich do niemal zapomnianych punktów na mapie.
OMÓWIENIE WYBRANYCH POSTACI
Sylwia: Nie będzie dla nikogo wielkim zaskoczeniem, że zapewne każdy z nas powie choć słowo o Ranaldzie Sigmundsonie, bo to jego historia, jego życie i jego pieśń. Poznajemy go jako chłopca, który ucieka ze statku swojego ojca i choć wtedy jeszcze o tym nie wie – ratuje tym samym swoje życie, które będzie obfitowało w wiele przeżytych godnie lat. Obserwując przemianę tego chłopca w mężczyznę, a później w starca, widzimy przede wszystkim, jak zmieniają się jego poglądy i upodobania. Niegdyś zafascynowany światem polityki, wojen, gospodarki i zatargów pomiędzy władcami skandynawskimi, na starość brzydzi się każdym podstępem, najmniejszym rozlewem krwi, każdym zachowaniem, które ciążyć może pod koniec dnia na sumieniu. Czasami zdaje nam się, że to właśnie Ranald przyjmuje na siebie wszystkie przewiny, przez które pod koniec swoich dni cierpi w samotności. Nie ulega jednak wątpliwości, że Ranald to człowiek szalenie inteligentny, pełen ambicji i roztropny, ale pod koniec swojego życia, zbyt jednak zapatrzony w święte księgi, by dostrzec, że prawdziwe życie toczy się tu i teraz, w Domu, a nie w Ogrodzie. Przykro było patrzeć, jak w swoich ostatnich latach właściwie porzuca rodzinę, troszczącą się o niego i kochającą go, po to tylko by w skupieniu kontemplować słowa z Biblii i te wypowiedziane przez opata. Nie wiem, jak Wy, ale ja stanowczo wolałam tego Ranalda, który żywo uczestniczył w wydarzeniach – zarówno tych wielkich, dotyczących całej Skandynawii, jak i tych malutkich, rzutujących na życie jego najbliższych i gospodarstw znajdujących się w pobliżu. Choć oczywiście jestem w stanie zrozumieć Sigmundsona – czasami człowiek dociera bowiem do punktu, w którym ma serdecznie dość brzydoty i okrucieństwa świata nas otaczającego i pragnie jedynie odciąć się od niego, zapomnieć, odpłynąć.
Okropnie żałuję, że więcej miejsca nie zostało poświęcone Solveig – córce Ranalda. To postać szalenie interesująca, z ogromnym potencjałem i widziałabym ją chętnie jako główną bohaterkę odrębnej powieści czy po prostu kontynuacji Winlandii. Wy macie jakiegoś boahtera, którego chcielibyście częściej spotykać na kartach powieści?
Mateusz: Mnie w zasadzie pasjonował jedynie jarl Thorfinn. Jako jedyny jarl na kartach Winlandii jawił mi się jako ciekawy i godny uwagi władca, jak zresztą również uważali mieszkańcy Orkadów, bowiem chyba jako jedyny był w stanie zapewnić spokój i dobrobyt, bez zbędnego w oczach wielu prostych ludzi wchodzenia w poddańcze układy z Norwegią bądź Szkocją.
Szczerze powiedziawszy, dla mnie najlepszy Ranald to ten młodziutki, jeszcze kompletnie nieopieszały i niedoświadczony życiowo chłopiec, później chłopak, który dopiero obserwując swoich współtowarzyszy czy przebywając u króla Norwegii, nabierał ogłady i życiowego doświadczenia. Zdecydowanie najwięcej z mojej sympatii do tego bohatera było właśnie na początku jego historii. Tak jak już wspomniałem – polityczny aspekt powieści i wieloletnia (można by rzec – ciągła) walka o władzę na Orkadach mnie osobiście męczyły i naprawdę bardzo chciałem, aby Ranald zajął się swoją rodziną, swoimi sprawami i nie wnikał zbytnio w to, co dzieje się u szczytu władzy oraz kto aktualnie jaki spisek knuje, aby przejąć panowanie nad Orkadami i pobliskimi wysepkami. Z kolei wiekowy główny bohater również był dla mnie odrobinę męczący, głównie ze względu na jakieś niezrozumiałe dla mnie zaślepienie w osobę opata i nie wiem – szukanie Boga? Stary Ranald odciął się od wszystkiego, co wcześniej kochał, co było dla mnie kompletnie niepojęte, a rozterki, którymi dotąd nie zawracał sobie nawet chwili, nagle doprowadziły do tego, że wyprowadził się z domu i (spokojnie można tak powiedzieć) odrzucił przeszłość, paradoksalnie będąc jednak mocno w niej zatopionym, poprzez pragnienie Winlandii.
Patryk: Młody Ranald był dla mnie szalenie irytujący – wydaje się, że wszystko mu wychodziło, zawsze miał rację i w pewnym momencie każdy (łącznie z królewskim dworem) chciał z nim rozmawiać. To są niestety elementy typowych pochwał na cześć bohaterów legend bądź sagi, które mnie mierziły – nieskazitelna doskonałość głównego bohatera. Natomiast stary Ranald to mój ulubiony. Tak naprawdę dopiero wtedy objawił mi się jako człowiek z krwi i kości, który faktycznie kiedyś mógł stąpać po Orkadach. Jego nagłe rozterki życiowe to tak naprawdę jedyny moment w Winlandii, kiedy głęboko możemy wniknąć w jego psychologiczny portret (charakterystyczny styl powieści sprawia, że narrator nie dokonuje żadnych bogatych wtrętów na temat bohaterów).
A jeśli chodzi o innych, według mnie Winlandia to dosłownie teatr jednego aktora – pozostali są statystami, którzy mają sztywno ubrane ramy działania i nie można się po nich spodziewać duchowego rozkwitu. Każdy z nich ma swój schemat zachowań, który z czasem staje się zamazanym tłem.
NAJBARDZIEJ ZAPADAJĄCY W PAMIĘCI FRAGMENT
Sylwia: Jest taki fragment, bliżej końca książki niż jej środka, kiedy opat rozmawia z Ranaldem, a później przytoczone zostaje także jego kazanie. Rozprawia wtedy o Domu i Ogrodzie. O życiu i śmierci. O luksusie tych nielicznych, którzy mogą zasnąć błogo, bo nad ich sumieniami nie ciążą wszelakie wyrzuty i nie wbijają się w nie ciernie, a głowę mają spokojną. Nie zrozumcie mnie źle – nie wymieniam tego fragmentu jako najbardziej zapadającego w pamięć, bo jestem bardzo religijna i chcę to podkreślić. Wręcz przeciwnie – jestem osobą niewierzącą, ale są pewne prawdy i pewne idee, które są uniwersalne, a ich piękno i racja nie są zależne od żadnej religii i do żadnej nie powinny przynależeć. Ten całkiem długi monolog czytało mi się niezwykle przyjemnie, niczym prastarą baśń pełną symboliki i morałów. Dlatego też ten fragment wskazuję jako swój ulubiony, choć jeśli chodzi o fabułę, to przecież w żaden sposób nie popycha on jej do przodu, a i na samego Ranalda wykład ten nie działa finalnie zbyt dobrze.
Patryk: Mimo wszystko wymienię przybycie do Winlandii, ponieważ jest to wydarzenie na stałe wryte we wspomnienia Ranalda Sigurdsona. Ja jako czytelnik również uznałem już na początku powieści, że jest to wydarzenie doniosłe i nawet jeśli później zostało przyćmione przez inne etapy życia bohatera, wciąż gdzieś z tyłu głowy tliło się jako egzotyczne wydarzenie. Nie mieliście wrażenia, że ten ciepły, słoneczny i przyjazny fragment świata wydaje się wręcz nieistniejący przy wiecznie chłodnych, chłostanych wiatrem i deszczem wyspach Orkadów?
Mateusz: Troszkę tak. To dla samego Ranalda była kompletnie odmienna kraina i wywarła na nim dozgonne wrażenie, dlatego i na czytelniku wrażenie jest podobnie silne.
Sylwia: Tak, to słuszne wrażenie, które przybliża zresztą Winlandię do jakiegoś mitycznego miejsca, stojącego gdzieś obok Atlantydy, Eldorado czy Edenu.
Mateusz: Wspomniałem kilka razy o tym, że męczyły mnie tematy polityczne, ale paradoksalnie to właśnie fragment, w którym jarl Thorfinn odwiedza króla Magnusa i w którym dochodzi do konfrontacji, w wyniku ujawnienia przez jednego ze strażników niezbyt chlubnej przeszłości Thorfinna, uznaję za najbardziej interesujący. To naprawdę rewelacyjnie napisana scena i w zasadzie rozbrzmiewa ona we mnie najmocniej.
STYL, JEZYK
Sylwia: Właśnie! Z tym stylem to ciekawa sprawa, bo o ile ja niezmiernie go polubiłam, przypadł mi do gustu i poczytuję go sobie jako jeden z plusów książki, o tyle Tobie, Patryku, nie do końca on odpowiada. Jestem w stanie zrozumieć, dlaczego tak jest, choć osobiście – jak już wspomniałam – jestem na tak. Styl George’a Mackaya Browna potrafi być momentami niezwykle oszczędny i surowy, a zdania sprawiają wrażenie oschłych, mających za zadanie jedynie przekazać nam niezbędne informacje; innym razem natomiast tkwi w nim poetyckość, bogaty jest w metafory i ozdobniki, a my mamy wrażenie, jakbyśmy słuchali jakiegoś średniowiecznego poematu rycerskiego. Odnoszę wrażenie – być może błędne – że język powieści ewoluuje razem z Ranaldem. Też Wam się tak wydaje? Kiedy teraz tak o tym myślę, zaczynam dostrzegać, że im bardziej doroślał nasz bohater, tym język stawał się bardziej wyszukany; później zaś, na jego starość, znów nieco zmienił formę, będąc jednak innym od tego, z czasów młodości.
Patryk: Co do stylu, to już się wypowiedziałem, że jest to dla mnie najsłabszy element powieści. Nie w moim guście, nie jest w żaden sposób możliwy do określenia jako “lekki, prosty i przyjemny”.
Mateusz: To fakt, o stylu tej opowieści powiedzieliśmy chyba najwięcej. Wiem, że Patryk cytuje mnie i nie wiem, jak on może tego nie widzieć. Ale z drugiej strony to jest fajne – każdy czytelnik odbiera to samo dzieło w inny sposób i jednemu się to spodoba, a drugiego to odrzuci. Oczywiście zdecydowanie bliżej mi do zdania Sylwii, ale w sumie nie pomyślałem o ewolucji języka w ten sposób, co Ty, i myślę, że możesz mieć rację. Widać tę różnicę chyba najbardziej na samym początku książki. Młody Ranald dopiero nabierał ogłady, był energiczny, niecierpliwy i podobny jest styl – szybki, oszczędny, zbudowany często z do bólu krótkich zdań. Dopiero z czasem to ewoluowało.
WYDANIE
Sylwia: To chyba jedna z bardziej cieszących oko okładek od wydawnictwa Wiatr od Morza. Przybrudzone barwy i zachodzące coraz bardziej chmurami niebo przywodzą na myśl niebezpieczne wyprawy, ale i życie pełne przygód. Jest w niej jakiś niepokój, podobny do przysłowiowej ciszy przed burzą. Jest w niej pierwotność, legenda i zew natury. Piękno, ale i gniew. Może trochę przesadzam, ale ta okładka naprawdę potrafi wzbudzić wiele różnych emocji. Bardzo mi się podoba, podobnie jak fakt, że tytuły kolejnych rozdziałów napisane zostały tą samą, „wikingową”, czcionką, co tytuł powieści.
Patryk: Okładka jest faktycznie prześliczna, tak samo jak fajnym dodatkiem jest ilustracja na stronie przedtytułowej, ukazująca odkrycie Winlandii przez Leifa Erikssona. Jako że jeśli chodzi o walory estetyczne jestem całkowicie mierny, pozostawię interpretację Sylwii jako wspaniałomyślną :).
Mateusz: Nie będę się jakoś specjalnie rozpisywał – to zdecydowanie najlepsza okładka książki wydanej przez Wiatr od Morza.
SŁOWEM PODSUMOWANIA
Sylwia: Winlandia to lektura niezwykle interesująca i będąca doświadczeniem czytelniczym odmiennym od tego, do czego przyzwyczaiły nas krzykliwe witryny w księgarniach. To pełna zatargów, wojen, morskich podróży, ale i zwyczajnego, spokojnego życia na własnym kawałku ziemi z rodziną saga o pewnym człowieku – Ranaldzie Sigmundsonie, który pewnego dnia popłynął na Winlandię, a wspomnienia z tej podróży sprawiały, że do końca życia nie zaznał ukojenia. Powieść Browna to wymagająca lektura, która daje jednak dużo satysfakcji – nie zakocha się w niej każdy, ale też nie jest to opowieść dedykowana każdemu. Historia Ranalda, jego dzieje i dzieje Orkadów rozszarpywanych przez jarlów i ich krwawe, często braterskie, wojny wciągają w sposób w pewnym stopniu kojący. Są niczym fantastyczna opowieść na dobranoc, która ciągnie się jeszcze długo po tym, jak my już zmrużymy oczy, a nasz oddech się wyrówna. Dotyczy dalekich czasów i odległych terenów, ale ludzkie lęki i pragnienia od wieków są takie same bez względu na szerokość geograficzną. Spotkanie z każdym człowiekiem jest niezwykłą przygodą i nauką i nie inaczej jest w przypadku Ranalda Sigmundsona – mężczyzny, który ostatecznie – jak chcemy wierzyć – dotarł do swojego Ogrodu. Do swojej Winlandii.
Patryk: To było dla mnie niczym morska przeprawa – trudna, czasami cholernie bujało, a gdy dobrnąłem do końca, poczułem niedosyt. Można powiedzieć, że moje przeżycie z Winlandią jest jak życie Ranalda – z początku byłem zaaferowany mnogością wydarzeń i oczekiwałem wspaniałych plonów, z czasem jednak stałem się zdystansowany, zniechęcony. Jednak gdy powieść zbliżała się ku końcowi, odniosłem wrażenie, że to tak nie może się skończyć, że musi być jeszcze coś więcej… Winlandia w pewnym sensie stała się moją osobistą Winlandią, zauważalną gdzieś w przebłyskach umysłu. Żeby uniknąć dalszego zbędnego pompowania emocji, powiem po prostu, że nawet jeśli książka miała elementy, które mnie odrzucały, jej lektura ostatecznie wywołała we mnie niepokojące myśli o zwykłej ludzkiej śmiertelności; o tym, że – niczym książka – każde się zaczyna i kiedyś musi się skończyć.
Mateusz: Winlandia jest niczym dobre kino arthouse’owe w zalewie blockbusterów o superbohaterach – nie rozpieszcza odbiorcy w każdym aspekcie, wymaga zaangażowania, ale w zamian za to daje nietuzinkową opowieść, która bez wątpienia zmusi nas do chwili zadumy i nie pozostawi nas bez żadnej wartości dodatniej po zamknięciu książki. Przypuszczalnie to ostatnia w roku 2017 powieść wydana przez Wiatr od Morza – nie pozostaje nic innego, jak tylko czekać na kolejną nowość.
Fot.: Wiatr od Morza
Obserwujcie nas, bo już niedługo pojawi się konkurs, w którym trzy osoby będą mogły zgarnąć egzemplarz Winlandii!