żeby nie było śladów

Wielogłosem o…: „Żeby nie było śladów”

Niedawno w kinach swoją premierę miał film Żeby nie było śladów, będący naszym kandydatem do Oscarów za ten rok. To poruszająca historia o pobiciu, śmierci Grzegorza Przemyka i późniejszej batalii sądowej toczonej w jego sprawie. Sylwia i Mateusz rozmawiają o filmie, dzielą się wrażeniami, porównują, czy podobały lub nie podobały im się te same rzeczy i odpowiadają na pytanie, czy jest to godny reprezentant naszego kraju na arenie międzynarodowej. 

WRAŻENIA OGÓLNE

Sylwia Sekret: Choć wtedy, w 1983 roku i przez następne miesiące albo i lata tą sprawą, sprawą maturzysty Grzegorza Przemyka, żyła cała Polska, ja, urodzona pięć lat później, tak naprawdę dowiedziałam się o niej dopiero z tego filmu. Nie oskarżałabym się jednak o ignorancję czy niewiedzę. Niczego nie zrobiłam świadomie. Byłam wręcz zdumiona, że wcześniej nic do mnie nie dotarło. Tą sprawą żyli przecież nie tylko obcy dla mnie ludzie, nie tylko rodzina i znajomi ofiary, ale także zwykli ludzie, dla których to była część ich rzeczywistości, jak chociażby moi rodzice. Być może nigdy nie było okazji, by poruszyć ten temat, być może gdzieś się jednak przewinął, ale nie dotarł do mnie z jakiegoś powodu. W każdym razie choćby mój przykład to dowód na to, że bez względu na ostateczną ocenę filmu – Żeby nie było śladów to obraz potrzebny, choćby jako świadectwo, ślad historii. Brutalna opowieść o tym, co kiedyś się wydarzyło. Bo o takich sprawach należy wiedzieć. Z szacunku dla wielu ofiar (bo przecież Przemyk nie był jedyną), z szacunku dla historii i ku przestrodze.

Mateusz Cyra: Ja także nie wiedziałem nic na temat tej sprawy. Jak przez mgłę kojarzy mi się coś o zamordowanym studencie ze względu na film Agnieszki Holland sprzed ponad trzydziestu lat (Zabić księdza), ale jeśli nawet wspomniany został tam omawiany w Żeby nie było śladów temat, to zapewne tylko jako wzmianka. Dlatego bliższe prawdzie będzie stwierdzenie, że sprawa Przemyka do niedawna była mi kompletnie obca. Nie miałem okazji czytać reportażu Cezarego Łazarewicza o tym samym tytule, bo w świecie literackim raczej unikam reportaży. Czy miałem jakieś oczekiwania względem samego filmu? Oczywiście, wszak coś wpłynęło na podjęcie decyzji o wystawieniu właśnie tego filmu do Oscarowego wyścigu. Muszę jednak przyznać, że zaskoczyło mnie, jak bardzo obok mnie „przeszedł” ten film. Obejrzałem go raczej na chłodno, a twórcom nie udało się zaangażować moich emocji na tyle, bym miał jakieś podstawy, żeby kibicować mu, jeśli dostanie się do wąskiego grona nieanglojęzycznych filmów nominowanych do Oscara. 

żeby nie było śladów

RYS FABULARNY

Sylwia: Jest rok 1983. Grzegorz Przemyk świętuje zdaną maturę. W jego rodzinnych progach oprócz matki – poetki i działaczki solidarnościowej – Barbary Sadowskiej, jest mnóstwo ludzi – cały czas ktoś wchodzi, ktoś wychodzi, ktoś coś do kogoś mówi. W mieszkaniu unosi się gęsty papierosowy dym. W pokoju Przemyka, na prowizorycznym posłaniu na podłodze nocuje jego starszy o kilka lat kolega, Jerzy Popiel. Kiedy młodzi mężczyźni wychodzą z mieszkania z trzecim kolegą, by na mieście dołączyć do grupy znajomych i cieszyć się ze zdanych testów i rozpoczęcia nowego etapu w życiu, nie wiedzą, że drobne wygłupy – skoczenie koledze na barana i rzucenie niewinnego przekleństwa, sprowadzi na nich tragedię. 

Mateusz: Ta niewinna i dziecięcia jeszcze przepychanka skończy się złapaniem przez milicję, a gdy Przemyk nie zgodzi się na wylegitymowanie, zostanie bestialsko pobity na komendzie, co w konsekwencji skończy się jego śmiercią, gdyż, jak później stwierdzi koroner w rozmowie z badającą sprawę panią prokurator: po chłopaku przejechał Jelcz, następnie wycofał i przejechał ponownie. Splot różnych wydarzeń doprowadzi do tego, że sprawa szybko stanie się sprawą polityczną, której komunistyczne władze za wszelką cenę będą chciały „ukręcić łeb”. Nam przyjdzie oglądać drogę bohaterów związanych ze sprawą od momentu pobicia do rozprawy sądowej, która odbyła się rok później. 

WADY I ZALETY FILMU

Sylwia: Żeby nie było śladów to film, który od początku do końca chciał opowiedzieć konkretną historię i twórcy mieli konkretny plan, jak dzieło to miało wyglądać. Nie ma tu nic przypadkowego i tę konsekwencję czuć w każdej scenie i daje ona widzom pewien komfort, przy całym tym dyskomforcie, jaki odczuwa się ze względu na treść samej opowieści. Niekwestionowaną zaletą są kwestie techniczne i aktorstwo, które omówimy oczywiście dogłębniej w odpowiednich kategoriach. Jednak przed aktorstwem należy pochwalić również sam casting, bo choć większość twarzy to naprawdę dobrze znane współczesnej polskiej kinematografii osoby, to oglądając, nie mamy uczucia przesytu, nie zasłaniają nam tych postaci poprzednie charakterystyczne role Kota, Chyry czy Braciaka. Nawet Więckiewicz nie budzi dysonansu, kiedy przypomnimy sobie, w kogo wcielił się w filmie Wałęsa. Człowiek z nadziei. 

Mateusz: Zgadzam się w zupełności, jeśli chodzi o kwestie techniczne, jednak sam scenariusz budzi moje wątpliwości. Opowiem o tym jednak za chwilę. Tak samo mam kilka uwag w kwestii aktorstwa – o ile wszystkie role obsadzono bardzo dobrze, o tyle znowu wszystko rozbija się o scenariusz, dialogi i zupełne niewykorzystanie niektórych bohaterów. Tomasz Kot to jeden z najlepszych aktorów na naszym podwórku, a dostał tak nijaką rolę, że nawet on nie był w stanie nic z niej wykrzesać. Omówimy to jednak głębiej później. Co sądzisz o samym początku filmu?

Sylwia: Doceniam, że film właściwie rozpoczyna się od momentu kulminacyjnego, od najważniejszej sceny w całym dziele i jednocześnie  od najtragiczniejszego wydarzenia w życiu Grzegorza Przemyka, Barbary Sadowskiej, Jerzego Popiela i wielu innych ludzi. Katorgą byłoby skazywanie ludzi świadomych tego, co się wydarzy, na oczekiwanie na najgorsze. Do pewnego momentu zresztą akcja jest wartka, zwarta i choć coraz więcej „stron konfliktu” zostaje wprowadzonych – widz nie gubi się ani nie ma wrażenia „przewątkowania”. Na plus zapisuję również to, że ludzie u władzy nie dostali prywatnych wątków…, co często dzieje się w tego typu filmach. Nie uczłowiecza się ich, nie urodzinnia, nie pokazuje ich innego oblicza. W filmie widzimy ich jedynie jako bezduszne, w zasadzie pozbawione emocji trybiki w wielkiej machinie, dla której liczy się tylko to, by żadna śrubka z brzękiem nie spadła na ziemię.

żeby nie było śladów

Mateusz: I właśnie taki stan rzeczy nie wydaje Ci się z kolei przesadzeniem w drugą stronę? Nie twierdzę, że tak właśnie miało być, bo z kolei nie lubię motywu znanego z hollywoodzkich produkcji, w których zawsze przecież w filmach poświęconych II wojnie światowej będzie „dobry Niemiec”, ale chociaż małe przełamanie? Z drugiej strony właśnie sobie uświadomiłem, że przecież próbowano kilka razy przemycić, że nawet ludzie pracujący i wykonujący rozkazy komunistów niespecjalnie dobrze czują się z tym, co przyszło im robić (najbardziej charakterystyczny moment to ten, w którym policjant grany przez Nejmana ma skwaszoną minę, że musi uczestniczyć w farsie, jaką jest udowadnianie na siłę winy sanitariuszy, ale zagryza zęby i robi swoje, bo wie, że jego bunt nic nie zmieni). 

Sylwia: Nie, dla mnie ten zabieg się sprawdził i uważam go za całkiem wiarygodny. Czasami ludzie bywają bardziej bezduszni, niż nam się wydaje. I choć ja, tak samo, jak Ty, uwielbiam w filmach postaci wielopłaszczyznowe, nie czarno-białe, trudne do oceny, o tyle tutaj po prostu mi to zagrało. Nie jestem natomiast przekonana co do długości filmu. Na początku, kiedy okazało się, że film trwa niemal 3 godziny, uznałam, iż to nieco za długo; w ciągu pierwszej godziny natomiast dotarło do mnie, jak skrupulatnie twórcy zaplanowali każdą scenę i jak dużo się dzieje. Niestety, kiedy zaczęła się trzecia godzina, powróciła myśl początkowa. I ostatecznie uznaję długość filmu za wadę. Nie dlatego, że się nudziłam albo zwyczajnie marudzę. Sądzę natomiast, że film, na skróceniu go o jakieś dwadzieścia minut, tylko by zyskał i lepiej wpływał na nasze emocje – stałby się obrazem jeszcze mocniejszym w przekazie.

Mam w głowie również jeden zarzut, który jest całkowicie podyktowany subiektywną oceną i zdaję sobie sprawę, że po pierwsze – wielu ludzi może się ze mną nie zgodzić, a po drugie – że twórcy zrobili to z pełną świadomością. Chodzi mi o to, że nawet od pierwszej do ostatniej sceny, w której widzimy Grzegorza Przemyka żywego, nie jest on centralną postacią filmu. Nawet przed pobiciem kamera skupia się na Popielu, oddając mu prowadzenie w tym filmie. I ten pomysł nie do końca mi się spodobał. Choćby z szacunku dla ofiary myślę, że te początkowe sekwencje mogły należeć do niego, bo później, siłą rzeczy, nie było takiej opcji.

żeby nie było śladów

Mateusz: I tu właśnie leży mój problem w ocenie scenariusza. Mimo iż film trwa ponad 160 minut, widz zwyczajnie ma za mało czasu, żeby Przemyka poznać, polubić albo chociaż zrozumieć jego podejście do otaczającego go świata, bo cała jego obecność została sprowadzona do pierwszych minut filmu. Nie wiemy, czemu jest tak zapalczywy w kontaktach z milicją, nie wiemy, czemu tak piekielnie upierał się, żeby nie okazywać legitymacji, którą przecież miał w spodniach. Nie zrozumcie mnie źle – ani mi w głowie obarczać winą ofiarę. Próbuję bardziej zrozumieć, czy jego zachowanie było wynikiem jakichś doświadczeń czy młodzieńczego buntu. Podobnie rzecz ma się z jego matką – Barbarą Sadowską. Z filmu nie wynika jednoznacznie, dlaczego poetka Sadowska była aż taką przeszkodą dla władzy, że ta chciała ją wyeliminować i realnie groziła jej oraz jej rodzinie. W podobny sposób potraktowany został ksiądz Popiełuszko – w filmie jest on jedynie figurą scenariuszową, dzięki której można w bezpieczny sposób przetransportować kluczowego świadka z punktu A do punktu B. Oczywiście – z jednej strony narzekam na to, że film jest przydługi, a z drugiej narzekam, że taki Popiełuszko jest jedynie pewną figurą, symbolem, ale to właśnie są te scenariuszowe niedoróbki, które rzutują na całość. Z jednej strony brakuje rozwinięcia pewnych wątków, żeby widz, który nie żył w tamtych latach, bądź nie był wyedukowany na tyle, by wiedzieć, kim był Popiełuszko, lub czym była tak naprawdę Solidarność, miał możliwość zorientowania się w sytuacji, a z drugiej strony dostajemy sporo artystycznych scen, które może i podnoszą wartość estetyczną filmu, ale kilkuminutowe sceny peronu nie wnoszą do historii absolutnie nic. 

PROBLEMATYKA

Sylwia: Chyba obydwoje zgodzimy się do faktu, że raczej nic nowego nie uda nam się powiedzieć na ten temat. Żeby nie było śladów  to film ważny, potrzebny i brutalny (nie tylko w scenach, w których dochodzi do przemocy). To obraz piekielnie trudnych czasów i tego, że władza w nieodpowiednich rękach to zło w najczystszej postaci. To także opowieść o solidarności i zjednoczeniu, o wytrwałym dążeniu do sprawiedliwości, która, choć nikomu nie przywróci życia, jest ideą samą w sobie, za którą warto walczyć, bo przecież w grę wchodzą inne, niestracone jeszcze życia. To opowieść o rodzinie i żałobie, o niewyobrażalnej stracie, z której nie da się podnieść. O kłamstwach i okrucieństwie. O ludziach, którzy po trupach dążą do celu. Żeby nie było śladów to opowiadająca o prawdziwych wydarzeniach historia dawnej Polski, ale to również przypowieść o Polsce dzisiejszej. Bo wcale tak wiele się nie zmieniło.

Mateusz: W zasadzie nie zostało mi wiele do dopowiedzenia. Pomijając zbiorowy wymiar tej historii, udało się twórcom wpleść także kwestie bardziej indywidualne, takie jak targające człowiekiem wątpliwości co do słuszności swoich działań i ten motyw przejawiał się nie tylko w postaci Jurka Popiela, ale przynajmniej w kilku innych bohaterach. 

żeby nie było śladów

NAJBARDZIEJ ZAPADAJĄCA W PAMIĘĆ SCENA

Sylwia: Chyba najbardziej w pamięć zapadła mi scena, w której oschła i nieokazująca za bardzo uczuć matka Jerzego Popiela, niespodziewanie przytula się mocno do syna, który właśnie wszedł do domu. To było swego rodzaju przełamanie, bo nagle, nie wiadomo dokładnie kiedy, zdała sobie w końcu sprawę, jak blisko jej syn był podzielenia losu Przemyka lub po prostu tego, by zamiast niego stać się workiem, na którym milicjanci wyładowali swoją frustrację czy, bogowie wiedzą sami, co to było. Jej zachowanie robi na widzu wrażenie, zwłaszcza kiedy zestawimy je z wcześniejszymi ostrymi słowami, jakie skierowała do matki Przemyka, sugerując, że tragedii można było uniknąć.

Mateusz: Ja z kolei zupełnie inaczej odebrałem tę scenę. Grażyna Popiel pobiegła przytulić syna, ponieważ doskonale wiedziała, że lada moment nadejdzie do skrajnej konfrontacji między jej synem a jej mężem i oddzielając wszelkie inne kwestie, czy to rodzinne, czy te wykraczające poza domowe cztery ściany, wreszcie postawiła na pierwszym miejscu bycie matką, bycie kobietą, może nawet na bycie sobą. I chciała przytulić, fizycznie poczuć ukochane dziecko, bo miała świadomość, że taka okazja może w jej życiu już się nie powtórzyć.  

Sylwia: Twoja interpretacja jest przekonująca, ale nadal przemawia do mnie bardziej „moja”. Wierzę w nią tym bardziej, że chwilę wcześniej Grażyna Popiel słyszy w radiu kolejne doniesienia dotyczące śmierci Przemyka i mam wrażenie, że to nagłośnienie tej sprawy i to, jak długo żyła nią nie tylko Polska, sprawiło, że uwierzyła w wersję syna, a ta wiara sprawiła, że zrozumiała, jak blisko była stracenia go na zawsze. Ciekawe, jak różnie odebraliśmy tę samą scenę. Jestem ciekawa, co na to Agnieszka Grochowska i sam reżyser.

Mateusz: Przechodząc do scen, które wywołały we mnie największe wrażenie – na pewno będzie to cały wątek przesłuchiwania i „łamania” jednego z sanitariuszy, by ten wziął całą winę na siebie. Karty historii pokazują, że pewne techniki manipulacji ludźmi nigdy się nie zmienią i przemocą, zastraszaniem, torturą można osiągnąć każdy efekt i nauczyć ofiarę swojej wersji wydarzeń w taki sposób, że ta sama zaczyna kwestionować swoją. Coś strasznego, przerażającego i skrajnie potwornego. Zawsze mnie to przerażało.  

Sylwia: Tak, ja również jeszcze wspomnę o tej scenie. Do tej pory siedzi w mojej głowie.

OMÓWIENIE WYBRANYCH POSTACI

Sylwia: Jerzy Popiel to bezdyskusyjnie główny bohater filmu. Żeby nie było śladów opowiada głównie o tym, jak zmieniło się jego życie po zamordowaniu jego kolegi, czego był świadkiem. Oczywiście dzieło ukazuje nam również działanie okrutnej państwowej machiny, której bezduszność chwyta za gardło. Popiel to zbuntowany młody mężczyzna, który zdaje się mieć duże poszanowanie dla ideałów i wartości. Jest gotów z szacunku dla zmarłego kolegi i jego matki przeciwstawić się, jeśli będzie trzeba, całemu światu. Boi się konsekwencji, ale stara się tego nie okazywać, zgrywając odważniaka, który nie ma nic do stracenia. Po traumatycznych wydarzeniach jest ciągle pełen gniewu, który ujawnia się głównie przez bezsilność i świadomość, że nie wystarczy być dobrym człowiekiem, bo ludzie u władzy, mogą zrobić z ciebie takiego człowieka, jakiego akurat potrzebują, a nie takiego, na jakiego pracowałeś od zawsze. Popiel jest konsekwentny w swoim buncie i w swoich ideałach, choć w pewnym momencie zaczyna wątpić, zmanipulowany oczywiście odpowiednio, w swoje racje. Co ciekawe jednak, nie wątpi w swój światopogląd jako taki, tylko właśnie w to, czy nadal żyje w zgodzie z nim. By go zbałamucić, zostało wykorzystane właśnie wszystko to, w co wierzy, wszystkie zasady, jakimi próbuje się kierować w życiu – a więc sprawiedliwość i troska o drugiego człowieka.

Mateusz: Ciekawym bohaterem jest Generał Kiszczak grany przez Roberta Więckiewicza. To, zdawałoby się, kompletnie jednowymiarowa, w dodatku piekielnie oślizgła figura – sztywny, zapatrzony w czerwoną flagę, stojący u szczytu władzy facet, który rządzi swoim kawałkiem tortu żelazną ręką. Nic bardziej mylnego – to człowiek, który owszem, dotarł wysoko w komunistycznej machinie, wyrobił sobie dość znaczącą pozycję, ma posłuch wśród swoich podwładnych, ale pewne obnażenie jego cech następuje, gdy ten musi udać się na zebranie partyjne pod wodzą samego generała Jaruzelskiego (swoją drogą świetnie odegranego przez Tomasza Dedka) – Kiszczak jest nerwowy, opracowuje w głowie nie jeden, ale miliony potencjalnych planów, które pozwolą mu upaść na „cztery łapy” i szuka poparcia u kogokolwiek z partyjnych „kolegów”. Doskonale zdaje sobie sprawę, że wymyka mu się spod kontroli pozornie błaha sprawa i wszystko może obrać bardzo niekorzystny dla niego obrót. I pewnie na tym zakończyłbym swój wywód, ale byłby to obraz niepełny. Finałowa scena z Kiszczakiem rzuca bowiem nieco inne światło na tego bohatera – widzimy, jak wieziony jest przez szofera ulicami Warszawy i ze smutkiem przygląda się plakatom opozycjonistów nawołującym do sprawiedliwości w sprawie Grzegorza Przemyka. Niby drobna rzecz, która w zasadzie nie zmienia absolutnie nic w postrzeganiu tego bohatera, a jednak pewne ziarenko zostało zasiane… 

AKTORSTWO

Sylwia: Nie ma wątpliwości, że aktorzy świetnie zostali do swoich ról dobrani. Oglądając film, ma się również wrażenie, że tak jak widzowie, tak i odtwórcy ról przeżywali na planie wydarzenia, które odgrywali. Żeby nie było śladów to opowieść tragiczna, w dodatku taka, na której końcu nie otrzymujemy właściwie żadnego katharsis, żadnego zadośćuczynienia. W aktorach widać jakąś determinację, aby jak najdobitniej przedstawić te złe cechy i złe emocje u swoich postaci, ale także beznadzieję i ciepło u tych, którzy je prezentowali. Choć tacy aktorzy jak Tomasz Kot, Robert Więckiewicz, Andrzej Chyra czy Michał Żurawski nie mieli do pokazania spektakularnego wachlarza emocji, to perfekcyjnie oddali chłód i bezduszność swoich postaci. Ich twarze wywołują dreszcze i mrożą krew w żyłach, nie ma w nich za grosz empatii czy wyrzutów sumienia. Nie są ludzcy mimo krwi, która w nich płynie. Z wymienionego grona pochwalić chciałam przede wszystkim Michała Żurawskiego, bo jego postać była niesamowicie naturalna, a przy tym obleśna i taka prawdziwa. Natomiast jeśli chodzi o aktorów grających po tej „drugiej stronie”, to najbardziej zapadł mi w pamięć występ Sebastiana Pawlaka (sanitariusz Wysocki), którego scenę podczas przesłuchania również dopisuję do tych, które najbardziej zapadły mi w pamięć – kawał świetnej i z pewnością wyczerpującej psychicznie roboty.

Nie jestem natomiast przekonana całkowicie do występu Sandry Korzeniak w roli matki Grzegorza Przemyka. Nie wiem, na ile aktorka nie do końca sprostała zadaniu, a na ile podążała za wizją reżysera, ale jednostajność tej postaci i sposób mówienia raziły mnie i sprawiały, że sceny z jej udziałem były dla mnie nieco męczące. Być może jednak tak to właśnie miało wyglądać, być może tak mieliśmy widzieć Barbarę Sadowską, by w jak największym stopniu zrozumieć tragedię matki, która straciła syna, a także możliwość walki o sprawiedliwość dla niego.

A jak Tobie podobali się aktorzy? Chciałam jeszcze wspomnieć o Aleksandrze Koniecznej, ale może Ty się wypowiesz na jej temat?

Mateusz: W zasadzie powiedziałaś wszystko to, co ja chciałem powiedzieć. Zacznę od końca – Konieczna to od dziś idealna kandydatka do zagrania Dolores Umbridge, gdyby ktoś postanowił stworzyć Harry’ego Pottera w naszym kraju. Aktorka zasługuje na przysłowiową „dyszkę” za to, jak oślizgłą, potworną i odstręczającą bohaterkę wykreowała. Aż mnie ciarki przechodzą. 

Podobnie jak Ciebie – kompletnie nie przekonała mnie do siebie Sandra Korzeniak i uważam ją za najsłabszy element filmu. Nie potrafię docenić jej pracy. Była dla mnie zbyt jednolita, zbyt rozmyta. Przyjęte przez aktorkę środki ekspresji może i pasowały do obrazu matki, która straciła jedyne dziecko, problem w tym, że Korzeniak grała tym samym zestawem min, spojrzeń i tonu głosu przez cały film, czyli jakoś na przestrzeni całego roku. Jej wycofanie było męczące do oglądania – tak samo rozmawiała ze swoim adwokatem, z milicjantem na klatce, z Jurkiem Popielem oraz z mediami. Żeby nie było śladów posiada okazałą listę nazwisk, niestety scenariusz nie potrafił wyeksponować obecności niektórych z nich, w efekcie czego aktorzy tacy jak Kot czy Chyra dosłownie przesuwają się przez ekran, niczym jakieś zjawy. 

KWESTIE TECHNICZNE

Sylwia: W filmie Jana P. Matuszyńskiego świetnie oddano realia Polski w latach 80. Jeśli chodzi o scenografię, to zadbano o każdy szczegół tak, by wsiąknąć w rok 1983, 1984, by nic tego odbioru nam nie zaburzało. Udana jest także gra światłem. Osobną kwestią są utwory muzyczne, które słyszymy w tle, a których jest całkiem sporo. Wiem jednak, że o muzyce chciałeś się wypowiedzieć Ty, więc oddaję Ci głos.

Mateusz: Zauważyłem pewną prawidłowość i niech poprawi mnie ktoś, kto wie, że nie mam racji, bo mogę się mylić – poprzez muzykę podkreślono pewną przynależność światopoglądową bohaterów – gdy kamera zatrzymywała swoje oko na Sadowskiej, Jurku Popielu czy też na osobach związanych z szeroko rozumianą opozycją lub Solidarnością – w radiu słychać było zagraniczne piosenki. Natomiast gdy kamera skupiała się na komunistach, rodzinie Popiela lub policji – w tle słychać było polskie nagrania. 

SŁOWEM PODSUMOWANIA

Sylwia: Żeby nie było śladów to film, który robi wrażenie i nie pozostawia raczej obojętnym. Są w nim mocne sceny, ale wszystko, co najbardziej brutalne, zostało pokazane jakby na drugim planie, dzięki czemu robi jeszcze większe wrażenie, bo przecież tak właśnie jest –  że tragedie dzieją się tuż obok nas. Na tyle blisko, by je zobaczyć, ale jednocześnie na tyle daleko, by móc udawać, że nic się nie stało. Trochę ta opowieść wyszła chyba za długa, a szkoda, bo nie chciałabym, aby widz na historii o losach Grzegorza Przemyka i Jerzego Popiela się znużył. Bo ta opowieść na to nie zasługuje. Być może twórcy chcieli opowiedzieć za dużo szczegółów? Ale jak pominąć cokolwiek? Żeby nie było śladów to dobry i ważny film, który pochwalić się może rewelacyjnym aktorstwem. Nie opuszcza mnie jednak wrażenie, że czegoś zabrakło, czegoś nieuchwytnego, co wgniotłoby seans bardzo głęboko do mojego serca. Bo tak właśnie z tą historią powinno być. O co chodzi? Czego zabrakło? Nie mam pojęcia, ale nie zmienia to faktu, że dzieło Jana P. Matuszyńskiego warto zobaczyć – chociażby po to, by przeciwstawić się niesprawiedliwości i kłamstwom, które wtedy zwyciężyły.

Mateusz: Żeby nie było śladów to nie do końca udany film, ale rozumiem, dlaczego został wybrany, aby reprezentować nasz kraj na filmowej arenie międzynarodowej. Tematyka poruszana w tej produkcji jest aż nadto aktualna w dzisiejszej Polsce, ale nie tylko jest to problem naszego kraju i z tego względu upatruję naprawdę spore szanse na zaistnienie dzieła Matuszyńskiego w świadomości zagranicznego widza. To nie będzie mój ulubiony polski film tego roku, pewnie nigdy do niego dobrowolnie nie wrócę, ale też nikomu nie będę mówił, że nie warto go obejrzeć. Bo warto, a nawet uważam, że trzeba przynajmniej raz w roku z tak trudnym i niewygodnym filmem się zmierzyć. Żeby chociaż film oddał sprawiedliwość tym, którzy już sami nie mogą o nią zawalczyć i żeby pamięć o nich przetrwała choćby w świadomości widzów, którzy takie produkcje oglądają.


Film obejrzeliśmy dzięki uprzejmości Cinema City

 

żeby nie było śladów

Write a Review

Opublikowane przez

Mateusz Cyra

Redaktor naczelny oraz współzałożyciel portalu Głos Kultury. Twórca artykułów nazywanych "Wielogłos". Prowadzący cykl "Aktualnie na słuchawkach". Wielbiciel kina, który od widowiskowych efektów specjalnych woli spektakularne aktorstwo, a w sztuce filmowej szuka przede wszystkim emocji. Koneser audiobooków. Stan Eminema. Kingowiec. Fan FC Barcelony.  

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *