Jeśli słuchasz audiobooka tylko dlatego, że świetną robotę wykonał lektor, wiedz, że coś jest na rzeczy. I jest to coś zdecydowanie niedobrego. Nie przypominam sobie sytuacji, w której męczyłbym się aż tak niemiłosiernie z przyswajaniem sobie treści, którą próbuje wcisnąć we mnie autor. Niestety, zawsze (nawet wtedy, gdy tego nie chcemy) musi być ten pierwszy raz i tak stało się właśnie z powieścią Jakuba Żulczyka Radio Armageddon. W zasadzie poza intrygującym stylem, który wypracował sobie młody pisarz, nie jestem w stanie dostrzec zalet. Autentycznie cierpiałem, słuchając kolejnych bredni wylewających się z moich słuchawek, mimo iż Maciej Kowalik dwoił się i troił, by ubrać całą tę opowieść w jakieś sensowne ramy. Proszę mi wybaczyć, ale nie mam innego wyboru, jak nie pozostawić na fabule Radia Armageddon suchej nitki. Tekst zawiera spoilery.
Zacznę od tego, że naprawdę nie jestem w stanie zrozumieć wszelkich pozytywnych głosów skierowanych w stronę tejże powieści. Radio Armageddon wydaje się być tylko karmą dla nastoletnich pseudoanarchistów oraz pseudonihilistów, szydząc ze wszystkiego i wszystkich, wytykając palcami każdy aspekt życia człowieka, niezależnie od tego, czy jest on młody i gniewny, czy stary i zrezygnowany, oraz kumulując w sobie absolutnie wszystkie mroczne, niewygodne i patologiczne aspekty człowieczeństwa. W świecie Żulczyka nie ma miejsca na jasne barwy – rzeczywistość wykrzywiona jest do granic możliwości, jednak nie przez różowe okulary, ale czarno-granatową, smolistą wręcz substancję, która non stop wylewana jest nam na głowę całymi cysternami. Gdy zacząłem przygodę z nagradzaną powieścią polskiego autora – nawet mi się to bezpośrednie, nie biorące jeńców podejście podobało, kiedy jednak wraz z upływającymi minutami i kolejnymi rozdziałami chore i coraz bardziej nierealne sytuacje zaczęły narastać, zacząłem się cholernie irytować, no bo ileż można? A tu – niestety – patologia, wynaturzenie i degrengolada są czymś, w czym Żulczyk zdaje się być wprost zakochany i epatuje tym tak, że dosłownie rzygać się chce. I nie dlatego, że szokuje czytelnika to tak bardzo, tylko dlatego, że nie ma w tym żadnego umiaru i – mam wrażenie – wymknęło się to autorowi spod kontroli. O co mi dokładnie chodzi? Pokrótce wyjaśnię.
Prywatny ogólniak w polskim mieście, a w nim młodzi ludzie, którzy z pozoru są tacy, jacy byliśmy sami, bądź jakich znaliśmy: są totalnie zagubieni, uwięzieni w swych własnych ograniczeniach, pełni kompleksów, niepewni jutra, przestraszeni… Z drugiej strony – mają finansowe możliwości, zdecydowanie przechodzą okres buntu, eksperymentują, szukają swojego miejsca w społeczeństwie, snują mgliste plany na przyszłość, czasem przeholują w którąś ze stron, czego wynikiem jest wydanie całego miesięcznego kieszonkowego, jakaś bójka, złamana ręka lub podbite oko, niechciana ciąża, narkotykowe zejście bądź pijacki zgon. W granicach normy, tak to ujmijmy. I w tej rzeczywistości poznajemy założycieli punkrockowego zespołu Radio Armageddon, którego członkowie to: enigmatyczny Cyprian, pewny i zadziorny Gnat, zakompleksiony Szymon oraz inteligentna i twarda Nadzieja. Ostatnia dwójka to zresztą narratorzy powieści, a ich opowieść przebiega dwutorowo – przeszłość (Przedtem) opowiadana jest z perspektywy Szymona, zaś późniejsze wydarzenia (Potem) przedstawia nam Nadzieja. Cyprian, który ma zdecydowanie dość kokonu (bezpiecznego wzoru zachowań złożonego z pieniędzy rodziców, modnych ciuchów, braku obowiązków, beztroski czy zabaw), którym otulili się jego rówieśnicy, wychodzi z propozycją założenia zespołu, który wstrząśnie młodzieżą i uświadomi tej bezmyślnej, zaprogramowanej na hedonizm i konsumpcję szarej masie, że życie jest kruche, pełne niebezpieczeństw, a otaczający ich świat to w zasadzie zręcznie wykreowana ułuda, za którą skrywają się tylko zgliszcza, natomiast „jutro” jako takie zwyczajnie nie istnieje. I wszystko byłoby fajnie, bo założenie jest dobre, jednak Jakub Żulczyk popełnił jeden, kardynalny w moim mniemaniu błąd. Członkowie Radia Armageddon niczym tak naprawdę nie różnią się od rówieśników, którymi tak bardzo chcieli potrząsnąć, przez co cała ich walka jest niewiarygodna i zbyteczna. I pewnie to był cel autora, żeby to uzmysłowić czytelnikowi, jednak głównym problemem jest tutaj subtelność, a raczej jej brak.
Radio Armageddon to powieść, w której czytelnik jest przywiązany do krzesła w ciemnej piwnicy, a jej autor raz po raz uderza odbiorcę cegłówką po głowie, krzycząc „Patrz! Oto świat, w jakim żyjesz!”. Kolejne ciosy spadają nam na głowę, z towarzyszącymi im wyrzutami: „Otacza Cię to każdego dnia i przechodzisz obojętnie! Otrząśnij się!”. I byłoby to świetne, gdyby trafienie spadało na nasz umysł sporadycznie, wywołując tylko siniaki i otrzeźwiający ból głowy. Ponieważ jedna czy dwie ciężkie, mocne, mroczne i szokujące sceny co kilkadziesiąt stron wywołałyby genialny efekt, na jakim prawdopodobnie zależało autorowi. Niestety, od pierwszych stron otrzymujemy w zasadzie serię szybkich ciosów w głowę, które trwają, trwają i trwają, aż nagle kończymy książkę. Rezultat? Po którymś razie z kolei jesteśmy tak otumanieni, że w zasadzie jest nam obojętne, co będzie dalej i wszystko przestaje szokować. Otrzymujemy szereg szokujących scen, w zasadzie każda kolejna jest bardziej brutalna, ale też coraz znaczniej niewiarygodna. Przez to niestety nie jesteśmy w stanie odczuwać nic, poza znużeniem czy przesytem, a wszystkiemu towarzyszy ironiczny uśmiech na ustach. Na poparcie tych słów powiem tylko, że Radio Armageddon to powieść, w której młodzi ludzie pieprzą wszystko i wszystkich w takim stopniu, że nimfomanki przy nich to wzór cnót; urządzają takie imprezy, że zawstydziliby gwiazdki MTV, ćpają tyle oraz tak różne narkotyki, że Barbara Rosiek z lat młodzieńczych w porównaniu z nimi to amatorka, natomiast wpływ czy możliwości rodziców oraz policji jest tak znikomy, jak opad śniegu w sierpniowy dzień na Ibizie.
Jest mi trochę głupio, że aż tak ostrymi słowami opisuję wszelkie negatywne aspekty powieści Radio Armageddon, ale naprawdę w rozwiązaniach fabularnych nie jestem w stanie dostrzec nic dobrego. Jedyne, za co z niekłamaną przyjemnością mogę pochwalić, to zadziorny styl, jakim dysponuje Żulczyk. Jego zbitki słowne są wprost fenomenalne. Gdy stosuje wyliczanki porównawcze, robi to tak inteligentnie, że aż chce się przyklasnąć w duchu, na podobieństwo z tym, co sami mamy w głowie. Choćby z tego powodu zaryzykowałbym sięgnięcie po kolejny tytuł pisarza, słyszałem jednak od redakcyjnego kolegi, który miał okazję czytać Ślepnąc od świateł, (wcześniej zachwalał na łamach Głosu Kultury omawianą przeze mnie powieść, dlatego też dobrze będzie zrobić sobie zestawienie obu, jakże skrajnych opinii), że w zasadzie obie książki są bliźniaczo podobne, jeśli chodzi o nagromadzenie chorych sytuacji i wszędobylską patologię.
Tradycyjnie już, omawiając audiobooka, nie mogę zapomnieć o ogromie pracy, jaki w realizację włożyły wszystkie odpowiedzialne za produkcję osoby (swoją drogą, mogłaby gdzieś widnieć informacja, kto dokładnie pracował nad powstaniem danego audiobooka), od reżysera po Macieja Kowalika. Co ciekawe – to kolejny tytuł, który przyswoiłem w tym roku z nim w roli interpretatora i jakkolwiek niewiarygodnie to zabrzmi – ponownie jestem wręcz zachwycony. Z każdym kolejnym przesłuchanym przeze mnie audiobookiem uświadamiam sobie, jak wielka jest różnica między aktorstwem kojarzącym się nam z deskami teatru bądź występami w produkcjach telewizyjnych, a aktorstwem głosowym, w którym gra zaczyna się oraz kończy tylko na wypowiadanych słowach, dodatkowo aktor (nie lubię określenia lektor, które nijak nie pasuje mi do audiobooka; mimo, iż ogólnie przyjęło się tak mówić, i sam tak to ująłem we wstępie recenzji) musi skupić się na często tak drobnych niuansach, że laik ich nie wyłapie. Do tego potrzeba czasu, a Maciej Kowalik dochodzi w tak zwanym aktorstwie głosowym do perfekcji, a nawet jeśli ktoś uważa, że nie, to stawia sobie poprzeczkę coraz wyżej. Mimo iż jego ciepła barwa głosu niekoniecznie pasuje do opowieści, jaką proponuje Jakub Żulczyk, to swoją interpretacją oraz umiejętnym lawirowaniem między odgrywanymi postaciami dosłownie wymiata (mówiąc kolokwialnie), powodując, że chce się słuchać dalej tej książki. A piszę te słowa, mając w głowie to, że powieść mi się nie podobała i generalnie gdyby nie ciekawość, co pokaże Kowalik – porzuciłbym lekturę bardzo szybko.
Radio Armageddon to powieść bezczelna, ostra, szokująca, oferująca bardzo ciekawy pomysł wyjściowy, jednak z totalnie schrzanionym wykonaniem. Książki nie polecam, natomiast audiobook potrafił wydobyć pewne zalety i warto dać mu mimo wszystko szansę. Nie wiem, czy w swoim zdaniu jestem odosobniony, ale mnie taki przesyt sytuacji skrajnych zwyczajnie nie odpowiada, wywołując nie tyle niesmak lub szok wywołany opisanymi wydarzeniami, tylko złość na autora, że tak bardzo przesadził. Ta hiperbola jest z pewnością celowa i miała uzmysłowić czytelnikom, jak wygodnym i uśpionym gatunkiem się staliśmy, jednak mam wrażenie, że grupą docelową autora są ludzie zbliżeni wiekowo do bohaterów powieści – oni będą w stanie docenić myśl przewodnią oraz energię, którą skumulował Żulczyk w swoim dziele. Dojrzały czytelnik dostrzeże fabularne nieścisłości, zmarszczy czoło na potok niewiarygodnych sytuacji, wykrzywi usta z niesmakiem na kreację pewnych bohaterów (Szymon to kandydat na najbardziej irytującego bohatera w literaturze) oraz ostatecznie machnie ręką , wiedząc, że po tygodniu zapamięta jedynie fakt, że Jakub Żulczyk nienawidzi świata, widząc go jedynie w czarnych barwach. Dobrze, że powstają takie książki – tym bardziej możemy później docenić te dobre.
Fot.: Audioteka.pl