Na fali szoku

Wyścig mózgów – John Brunner – „Na fali szoku” [recenzja]

Najpierw wyścig nóg, potem wyścig zbrojeń, a po nim wyścig mózgów – ta sentencja, opisująca mroczną wizję przyszłości autorstwa Johna Brunnera, jest szczególnie znienawidzona przez Nicka Haflingera, głównego bohatera Na fali szoku. Bo gdy opadł już bitewny kurz i celowanie w siebie rakietami zastąpiono paranoiczną obsesją na punkcie zbierania danych i trzymania ich w sekrecie, wszczęto poszukiwania idealnego środka do osiągnięcia doskonałości. Okazuje się być nią mądrość… ale, jak się okazuje, nawet w takiej sytuacji, można kierować się głównie głupotą. Rzeczony Haflinger, trafiając do ściśle tajnej placówki rządowej w Tarnover, początkowo był zachwycony wizją niesienia dobra ludzkości i szansy na własny wkład w polepszenie losu świata. Zanim się zorientował, że trafił do piekła, nie było już odwrotu. Wyścig mózgów już dawno się zaczął, a on nieświadomie w nim wystartował; postanowił więc dać nogę i sprzeciwić się opresyjnemu rządowi, skazując się tym samym na rolę państwowego wroga.

Haflingera poznajemy, gdy siedzi na krześle w Tarnover, schwytany przez rządowych agentów i sprowadzony do miejsca, z którego uciekł. A dokonał rzeczy niezwykłej, gdyż nikt wcześniej nie mógł się pochwalić takim wyczynem. W zautomatyzowanym świecie, gdzie każdy telefon (a raczej jego usprawniona wersja – wideofon) jest narzędziem zdatnym do wniknięcia do łączącej wszystko i wszystkich ogromnej bazy danych, Nick odnalazł sposób na zmianę własnej tożsamości. Widzicie, cwany haker z tego Haflingera i dzięki temu udało mu się kilka lat pożyć w ukryciu pod idealną przykrywką, nosząc imiona Lazarus czy Sandy. Niestety, towarzyszący mu stres i strach przed wykryciem sprawiał, że nie zagrzał nigdzie zbyt długo miejsca i w końcu go złapali. Narracja powieści więc skupia się na wyciąganiu przez tęgie głowy z Tarnover informacji, jak Nickowi Haflingerowi udawało się tak długo robić z nich kretynów. Nie muszę chyba dodawać, że nie robią tego w sposób komfortowy dla więźnia.

Ponura wizja jutra w Na fali szoku nie powinna zadziwić nikogo, kto czytał już sławne dzieło Johna Brunnera, Wszyscy na Zanzibarze. Okrutne, nieoficjalne działania rządu amerykańskiego, który kieruje się jedynie własnym zyskiem i utrzymaniem władzy, trzymając społeczeństwo w ryzach za pomocą wentylów bezpieczeństwa, nieuchronnie prowadzą świat w miejsce, które Brunner pragnąłby ze wszystkich sił wykreślić z listy prawdopodobieństwa. Podobnie jak w swej monumentalnej powieści, autora najbardziej przeraża to, w jaki sposób traktuje się żywego człowieka. Po lekturze dwóch książek wydanych przez Wydawnictwo MAG, z dużym przekonaniem założyć mogę, że Brunnera najbardziej przerażała myśl, że ludzie przyszłości będą za wszelką cenę starali się ulepszyć człowieka, aby serią badań stworzyć z niego istotę doskonałą. We Wszyscy na Zanzibarze to odkrycie było uderzeniem, które po niemal 300 stronach pchnęło powieść do przodu. Tu jest podobnie – gdy Nick Haflinger orientuje się, co tak naprawdę kombinuje rząd, ogarnia go paniczny lęk.

Autor ukazał aspekty społeczeństwa, które wywołują gęsią skórkę u czytelnika, tworząc wizje przekonujące i jak najbardziej realne – tu się już powtarzam, bo to samo pisałem przy okazji recenzji Wszystkich na Zanzibarze. Wspominana już nieustannie rozwijająca się sieć danych sprawia, że o każdym wiadomo jest niemal wszystko – aby funkcjonować w społeczeństwie, trzeba mieć własny kod osobowy, który rejestruje każdą wykonywaną czynność – opłatę zakupów, zmianę miejsca pobytu itd. Haczyk tkwi w tym, że nie wszyscy mają dostęp do pełnej bazy danych – nawet o sobie samym. W Na fali szoku Brunner pokazuje przykłady nadużywania władzy, gdy np. każdy pracownik drży z przerażenia, że kolega z pracy może wiedzieć o nim coś więcej i przeciw niemu to wykorzystać; lub gdy jakiś cwaniak wykorzystuje tajny dostęp do danych, aby manipulować legalnymi w kraju zakładami bukmacherskimi (które też zresztą okazują się być jednym wielkim przekrętem). Główny problem sprowadza się więc nie do tego, jak dużo wiemy, lecz czego nie wiemy, a co jest dostępne do wglądu innych. Waga posiadania unikalnych danych jest na tyle istotna, że gdy rząd dowiedział się o wyczynie Haflingera i jego ewentualnych skutkach, postanowił ścigać go aż do skutku. Jak bardzo John Brunner trafił w punkt, staje się oczywiste, gdy przypomnimy sobie współczesne nam afery z Edwardem Snowdenem czy WikiLeaks. Władza nie może sobie pozwolić na ujawnienie poufnych, często kompromitujących informacji i to będzie niezmienne jeszcze przez długi czas.

Niepokojących symptomów jest w Na fali szoku jeszcze więcej: spora część ludzi nawykła do mobilnego, niezobowiązującego życia – tzw. połączeniowcy nieustannie zmieniają miejsce zamieszkania, nie przywiązując się do miejsca i osób. Wyznają „nowy konformizm”, który pomaga im bezboleśnie wpasować się w nowe otoczenie, nie wyrażając jednocześnie własnego „ja”. Tu muszę się zatrzymać na dłuższą dygresję, gdyż indywidualizm jednostki jest jedną z ważniejszych idei, która przebija się przez Na fali szoku. John Brunner pokazuje czytelnikowi dwa światy: typowi podłączeniowcy stanowią najlepszy przykład pierwszej sfery, pomijani są zaś ludzie – co ważne, zdaje się ich być niewielu – z przeciwnego bieguna, którzy dzielą z przebudzonym z szoku Nickiem Haflingerem tą samą myśl: człowiek jako istota ludzka jest wyjątkowy i należy przede wszystkim pielęgnować jego unikalność. Haflingera przeraża myśl, że rząd najchętniej widziałby ludzi jako zbitą masę podobnych sobie kodów, a sami obywatele się do tego schematu przyzwyczaili, nie buntując się przeciwko zamienianiu swego życia w ciąg danych dostępnych w sieci, a ich każdy ruch monitorowany jest przez wyspecjalizowane służby. Opozycją do nich są więc mieszkańcy miasteczek, które podniosły się po wielkim trzęsieniu ziemi i postawione od nowa, stanowią społeczność zbudowaną na wspólnym zaufaniu i korzystaniu z dobrodziejstw ludzkich talentów. To właśnie tam, do idyllicznej Przepaści, podczas swej ucieczki trafia Nick Haflinger i nabiera nadziei, że na tym świecie są jeszcze ludzie, którzy dzielą z nim przekonania. Muszę przyznać, że to utopijne miasto od razu skojarzyło mi się z rajskim zakątkiem w Dolinie Mulligana w Atlasie zbuntowanym, do którego w pewnym momencie trafili główni bohaterowie. Całkiem odmienny świat ostatecznie przekonał Haflingera, że jest sens, aby sprzeciwić się systemowi, nieważne jak wielki by on był. Nick postanawia więc walczyć, co Brunner ubiera w heroiczne, ale pozbawione tandetnej jaskrawości barwy. Główny bohater nie jest harcerzykiem, który przyrzekł sobie, że sam wypleni całe zło z tego świata. On wierzy, że jedna, niezwykle uzdolniona jednostka, jest w stanie zmienić bieg wydarzeń. Dlatego też autor przeciwstawia machinę rządową przeciwko jednemu człowiekowi, aby ukazać siłę jego unikalności. Przez kontrast jeszcze znaczniej ukazuje potworność takich miejsc jak Tarnover, gdzie nikt nie liczy się z człowiekiem i jego uczuciami, a wrażliwość i wyrzuty sumienia wsadzono sobie głęboko w buty. Jedyne, co taka opresyjna polityka wywołuje, to tym większa chęć buntu. A gdy równie silna jednostka podniesie krzyk sprzeciwu, jest w stanie przebudzić nieświadome niczego masy.

Na fali szoku zachwyciło mnie tym, że w skoncentrowanej dawce daje więcej emocji niż momentami rozwlekłe Wszyscy na Zanzibarze. O ile tej drugiej mogę zarzucić pewną hermetyczność, która napastuje czytelnika od samego początku (kto czytał ten wie, jak trudno było z początku zrozumieć, o czym w ogóle John Brunner pisze), o tyle omawiana tu pozycja już od początku wrzuca czytelnika w wir wydarzeń, a wszystko jest zrozumiałe i czytelne. Dygresje na temat alternatywnej przeszłości i współczesności są mało inwazyjne i nie wytracają płynności powieści, co w przeciwnym wypadku byłoby jedynie strzałem w kolano. Pomimo niewielkiej objętości (wszak 280 stron to niewiele), powieść wydaje się być kompletna i w tym przypadku akurat cieszę się, że nie została rozdmuchana do rozmiarów trzytomowej epopei.

Wszystkie wspaniałe cechy pióra Johna Brunnera są świetnie widoczne w Na fali szoku – osobiście jestem zdania, że na ten moment jest to najlepsza propozycja do rozpoczęcia przygody z jego literaturą. Będąc mądrzejszym po przejściach przy lekturze Wszyscy na Zanzibarze, bardzo szybko uchwyciłem charakterystyczne cechy autora – przede wszystkim jego unikalny styl, który nawet w ciemno przypisałbym do Brunnera po kilku przeczytanych stronach. Autor bardzo często stosuje niesamowite zbitki słowne, kreuje kolokwializmy i nowomowę, które bardzo szybko zapadają w pamięć. Istotne u niego są również tytuły niewielkich rozdziałów, które czasami brzmią bardzo abstrakcyjnie, ale okazują się być kluczem do zrozumienia jego prozy. Tym razem było to jednak na tyle zrozumiałe, że nie musiałem łapać się za głowę ze zdziwienia. Przebijająca się przez narrację drwiąca nuta wywołuje uśmiech, który jest raczej wyrazem bezsilnej rywalizacji z tym całym syfem, który u Brunnera otacza rzeczywistość.

Nie wiem, jak mogę inaczej podsumować Na fali szoku poza słowami, że jest to po prostu wspaniała powieść. Na swój sposób to już klasyk fantastyki naukowej (pierwsze wydanie w 1975 roku!), a sam autor w moich oczach urasta do rangi wizjonera, który w swoich dziełach ma coś konkretnego do przekazania. Jego strach przed ogarniającą ludzkość, i ściskającą ją w swych nieczułych szponach, skorumpowaną władzą, kontrastuje z niesamowitym umiłowaniem człowieka samego w sobie; to w nim John Brunner widzi całe piękno i tylko on sam jest w stanie sprawić, że świat nie zamieni się w kupę popiołu. I, jak to pada dosłownie w ostatnich zdaniach powieści, wybór należy do Ciebie. Jak zagłosowałeś?

Fot.: Wydawnictwo MAG

2 Komentarze

  • A jak wypada „Na fali szoku” w porównaniu do „Wszyscy na Zanzibarze” w kontekście różnych tłumaczy? Jest widoczna różnica w oddaniu języka? (Czy może sam autor serwuje też dostatecznie inną stylistykę?)

    PS W tekście chodzi zapewne o Edwarda Snowdena.

    • Nie zauważyłem znacznej różnicy w języku, jeśli chodzi o kwestię przekładu. Jasne, „Wszyscy na Zanzibarze” to książka napisana bardziej agresywnym, szyderczym językiem, ale czytając „Na fali szoku” szybko poczułem, że mam do czynienia z Johnem Brunnerem. Według mnie zachowano ducha autora niezależnie od faktu, że zmienił się tłumacz.

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *