ringo

Z małą pomocą przyjaciół – Michael Seth Starr – „Ringo” [recenzja]

Skłamałbym, gdybym twierdził, że Ringo Starr jest moim ulubionym Beatlesem. To miano dzierży niepodzielne George Harrison, ale nie ukrywam, że mam wielką słabość do Starra. Zaśpiewane przez niego piosenki, takie jak A Little Help With My Friend czy nieśmiertelne Yellow Submarine, są moimi ulubionymi w dorobku czwórki z Liverpoolu. Ringo to także doskonały perkusista, idealnie czujący rytm. Jego grę na perkusji charakteryzuje swoista melodyjność, która dla wielu bębniarzy jest niemożliwa do osiągnięcia, nawet pomimo posiadania nadzwyczajnych zdolności technicznych. To także ciepły człowiek z ironicznym poczuciem humoru, któremu daleko do górnolotności w zachowaniu, co z czasem typowe było dla Paula i Johna. Niemniej jego dorobek w zespole, w porównaniu do pozostaje trójki, jest znikomy. Stąd pytanie, czy Ringo zasługuje w ogóle na biografię, pomimo faktu, że był członkiem największego zespołu muzycznego wszech czasów? Z tą obawą sięgałem po książkę autorstwa Michaela Setha Starra – Ringo.

Jest to nieautoryzowana biografia. Niewątpliwie ma to swoje plusy i minusy. W pierwszym przypadku autor (zbieżność nazwisk przypadkowa) miał wolną rękę, nie był ograniczony oczekiwaniami samego bohatera swojej opowieści, nie musiał się słuchać rad i sugestii, dzięki czemu mamy do czynienia ze szczerym obrazem Ringa, a nie z czterystustronicowym hagiograficznym materiałem prasowym dla mediów, co często jest wadą oficjalnych biografii. Z drugiej strony autor nie miał źródła z pierwszej ręki, co niewątpliwie obniża odrobinę ocenę całości – trzeba jednak podkreślić, że autor zgromadził poważną bazę źródłową.

Michael Seth Starr przygotował standardową biografię. Narracja prowadzona jest od momentu narodzin i dzieciństwa Ringa. Mamy typową historię z tamtej epoki. Powojenna Anglia, trudności ekonomiczne i społeczne, rozbita rodzina. Nie inaczej było u Ringa, u którego dochodziły jeszcze poważne problemy ze zdrowiem – zapalenie otrzewnej, a potem gruźlica, która wydaje się, że summa summarum wywarła zbawienny wpływ na muzyku. Przyszły Beatles podczas dwuletniego pobytu w szpitalu, kiedy zapadł na tę paskudną chorobę, porzucił na dobre szkołę i poczuł powołanie do gry na perkusji, okładając pałeczkami wszystko, co się dało, w jego szpitalnym pokoju.

Jednak dopiero w okolicy osiemnastych urodzin zajął się poważnie grą na perkusji – wtedy otrzymał od ojczyma pierwszy prawdziwy zestaw perkusyjny. Późno zaczynał, to fakt, jednak jego wrodzony talent pozwolił momentalnie opanować tajniki gry na perkusji i z czasem Ringo zaczął występować w wielu zespołach i szybko został okrzyknięty najlepszym perkusistą w Liverpoolu. Nie pozostało to bez uwagi w obozie The Beatles, którzy mieli coraz więcej problemów ze swoim pałkerem, Petem Bestem, i w końcu, w 1962 roku, Ringo został członkiem Wielkiej Czwórki.

Reszta historii jest powszechne znana. Po premierze singla Please Please Me zapanowała beatlemania i Ringo stał się z miejsca sławny na całą Wielką Brytanię, a potem na cały świat. Starr z przyjemnością rzucił się w wir sławy, jednak w zespole był niejednokrotnie spychany na dalszy plan, nie brał udziału w tworzeniu kompozycji, nie zawsze piosenki pisane dla niego trafiały na albumy, a Lennon z McCartneyem niejednokrotnie strofowali go za niespełnianie ich życzeń odnośnie gry na perkusji podczas sesji nagraniowych. Autor niejednokrotnie zwraca uwagę na nie najlepsze traktowanie Ringo w zespole jako muzyka, szczególnie że dobrotliwy, pokojowo nastawiony perkusista doskonale wiedział, jakie jest jego miejsce w zespole i absolutnie dla nikogo nie stanowił on zagrożenia. McCartney z Lennonem w pewnym momencie jednak przegięli i wściekły Ringo opuścił zespół w momencie nagrywania Białego Albumu.

Nie wspominam o tym bez powodu, ponieważ Michael Starr przedstawił historię The Beatles z perspektywy Ringo, jakże – wydaje się – odmiennej od pozostałej trójki. Zaskakujące jest to, jak Starr momentami czuł się bezużyteczny jako muzyk i jako artysta. Alienacja Starra od procesu twórczego Beatlesów zaczęła się nasilać podczas nagrywania Sierżanta Pieprza. Nie będę ukrywał, że to bardzo ciekawy i niekoniecznie powszechnie znany epizod z życia Beatlesów i warto sięgnąć po tę książkę, aby zauważyć, że zespół nie był tak naprawdę monolitem. Ringo nie czuł się pewny już od samego początku bytności w nim, gdy producent Love Me Do wezwał do studia Abbey Road muzyka sesyjnego, ponieważ nie był zadowolony z gry Ringo. Autor biografii podkreśla, że Ringo przez cały okres w The Beatles nie był faktycznie odpowiednio doceniany, pomimo oficjalnych zapewnień pozostałej trójki.

Druga część książki, to opowieść o karierze solowej Ringo, która była, co tu dużo mówić, najmniej udanaw porównaniu z pozostałą trójką. Eks-Beatles zresztą zmagał się z nałogami, imprezował ze specjalistami w tej dziedzinie, jak Keith Moon i John Bonham. Większość jego płyt przepadała na listach przebojów, poza jednym albumem zatytułowanym Ringo, i nie udowodnił swoim byłym kolegom, że ma nie gorszy od nich talent kompozytorski. Wspomagał jednak ich, kiedy tylko mógł – pojawiał się w nagraniach solowych pozostałej trójki. Lata osiemdziesiąte były okresem, kiedy wydawało się, że Ringo się dosłownie stoczy na same dno. W latach dziewięćdziesiątych jednak powrócił ze swoim All Star Band, pomimo że jego płyty dalej się słabo sprzedawały.

Autor ponadto obficie opowiada o próbach kariery aktorskiej Ringa. To kompletnie zapomniany aspekt życia eks-Beatlesa, któremu wróżono sporą karierę, po tym, jak doskonale i przede wszystkim niesłychanie natrualnie zagrał swoją rolę w filmie A Hard Day’s Night. Niestety, skończyło się na epizodycznych rolach, jak w Lisztomanii Kena Russela. A szkoda, bo wydaje się, że przed kamerą Ringo lepiej sobie radził niż z komponowaniem piosenek.

Michael Seth Starr przedstawił obraz totalny Ringa – od dzieciństwa, przez karierę w  The Beatles, po różne czasy działalności solowej. Czy jest to zniekształcony obraz perkusisty –trudno powiedzieć. U mnie ta książka spowodowała jeszcze większy szacunek dla Ringa – nigdy nie miał łatwo, jednak zawsze z uśmiechem i ze znakiem pokoju szedł do przodu. Pomimo sławy i wszechogarniającego blichtru Ringo okazuje się zwykłym facetem. A być Beatlesem i zwykłym facetem nie jest wcale łatwo. Dlatego zasługuje on na własną, oddzielną opowieść.

Fot.: Wydawnictwo Sine Qua Non

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *