Zach Bryan to artysta, który w swoim najnowszym albumie The Great American Bar Scene ponownie udowadnia, że prostota i autentyczność mogą być kluczem do wielkiego sukcesu. Jego wyjątkowa zdolność do opowiadania historii, jaką znamy z poprzednich albumów, tu osiąga nowe szczyty, przynosząc słuchaczom prawdziwe emocje, które odbijają się echem na długo po ostatnim utworze. Czy jednak jest to najlepszy album w bogatym dorobku amerykańskiego artysty?
Od pierwszych dźwięków The Great American Bar Scene, Bryan zabiera nas do miejsc, które dobrze zna – barów, małych miast i dusznych wieczorów, gdzie muzyka i wspomnienia splatają się w jedno. Album przenosi nas w klimat amerykańskiego południa, pełen dymu papierosowego, zimnych piw i opowieści opowiadanych przy barze. Słuchając, ma się wrażenie, jakbyśmy siedzieli obok niego, a każda piosenka była momentem, w którym artysta dzieli się najbardziej osobistymi przeżyciami.
Muzycznie, The Great American Bar Scene to krok do przodu, ale bez zbędnych komplikacji. Bryan postawił na subtelne zmiany, które dodają jego stylowi nową jakość. Słyszymy echa folku, country i rocka, ale wszystko to jest podane w charakterystycznym dla Bryana, szczerym i minimalistycznym stylu. Zach Bryan nie potrzebuje złożonych aranżacji, aby zachwycić. Jego surowy, niemal akustyczny styl jest nadal obecny, ale tu pojawiają się również subtelne aranżacje, które wzbogacają każdą opowieść.
Choć The Great American Bar Scene jest wybitnym albumem, muszę przyznać, że nie zdołał on przebić mojego ulubionego poprzedniego krążka Bryana (Zach Bryan). W tamtym albumie było więcej surowości i bezpośrednich emocji, które, mimo skromniejszych aranżacji, potrafiły dotrzeć do słuchacza na bardzo osobistym poziomie. Tutaj Bryan robi krok naprzód ze swoją twórczością, dodając więcej produkcyjnych smaczków, ale momentami brakuje tej pierwotnej intensywności. Zresztą poprzedni krążek miał ciekawszych gości w mojej ocenie.
Dlatego też, jednym z moich głównych zarzutów wobec tego albumu jest niewykorzystanie potencjału zaproszonych gości. Na poprzednim krążku Zach Bryan współpraca z artystami była znacznie bardziej zintegrowana i przemyślana, tworząc muzyczne opowieści, które wydawały się naturalne i pełne emocji. Tym razem, choć nazwiska takie jak Bruce Springsteen czy John Mayer przyciągają uwagę, ich obecność nie wnosi tak wiele, jak mogłaby. Tematyka albumu – wieczory w barach, rozmowy, nostalgia – aż prosiła się o stworzenie piosenek w formie muzycznych dialogów, jakbyśmy byli świadkami rozmów przy zadymionym barze. Niestety, tego klimatu tutaj zabrakło, a utwory z gośćmi wydają się bardziej jednostronne, co jest straconą szansą na pogłębienie tej muzycznej opowieści.
Mimo wszystko, tam gdzie Bryan nieco stracił w utworach z gośćmi, nadrabia solowo. Trudno nie zatopić się w tych utworach – są pełne szczerości i melancholii, jakby każda piosenka była intymnym wyznaniem przyjaciela. W takich momentach Bryan pokazuje, dlaczego jest jednym z najciekawszych współczesnych songwriterów, a jego opowieści są pełne głębokich emocji, które trafiają prosto do serca słuchacza.
Jednym z najjaśniejszych punktów albumu jest utwór 28. Ta piosenka na pierwszy rzut oka może wydawać się typową melancholijną refleksją nad związkiem, jednak kryje za sobą niezwykle osobistą historię. Sam Zach Bryan wyjaśnił, że utwór ten odnosi się do jego psa Bostona, który przeszedł skomplikowaną operację ratującą życie. W refrenie Bryan zwraca się do swojej dziewczyny, pytając „how lucky are we? It’s been a hell of a week, but we’re all grown now. There’s smoke seeping out of the bar down the street but we’re home somehow. ”, wyrażając wdzięczność za to, że ich pies pomyślnie wyszedł z trudnej sytuacji. To niezwykły dowód na to, jak bardzo osobiste historie artystów mogą zostać odczytane zupełnie inaczej przez słuchaczy, którzy interpretują je na własny sposób. 28 może brzmieć jak uniwersalna refleksja nad szczęściem, ale dla Bryana to wyraz miłości i troski o swojego pupila.
Album zasługuje na wysoką notę, a każde kolejne przesłuchanie sprawia mi ogromną przyjemność. O ile nie mam tak, że katowałbym go w nieskończoność, jak to miało miejsce z poprzednim albumem, to wciąż uważam, że The Great American Bar Scene jest dla mnie kandydatem na płytę roku. Wyroków jednak jeszcze nie będę wydawał, bo do końca 2024 roku pozostało jeszcze kilka miesięcy, które mogą przynieść nowe muzyczne odkrycia.