Zachorować na Burgessa – Anthony Burgess – „Doktorze, lecz się sam” [recenzja]

Anthony Burgess, zanim zmarł na raka płuc oczywiście, był całkiem spoko gościem. Współcześni krytycy używają w odniesieniu do niego takich zwrotów jak: „autor wybitny”, „pisarz nietuzinkowy”. Zresztą wszyscy dobrze wiemy, jakim był geniuszem. Któż z nas nie zaczytywał się w ponad dwudziestu powieściach i o wiele większej liczbie innych tekstów uznanego Brytyjczyka? Któż z nas nie przesypiał nocy, by dokończyć kolejne dzieło faceta, który sam o sobie mówił: „kompozytor pisujący książki”? No właśnie, problem polega na tym, że prawie nikt. A już na pewno niewielu, zwłaszcza w naszym kraju. Choć krytyka nie szczędzi pochwał, a czytelnicy na całym świecie zachwycają się prozą Anthony’ego Burgessa, nad Wisłą próżno szukać miłośników jego talentu. Tak naprawdę kojarzony jest (jeśli w ogóle) wyłącznie z ekranizacją najpopularniejszej powieści, a i tak śmietankę z całego tego przedsięwzięcia spija (a raczej spijał) Stanley Kubrick, bo owa ekranizacja to niejaka Mechaniczna pomarańcza powstała na podstawie – i tu nie będzie niespodzianki – książki o tym samym tytule, którą szczęśliwie udało mi się przeczytać i niezdarnie zrecenzować w zeszłym roku. Streszczając tekst wyróżniony powyżej, powiem tak: byłem zachwycony! Minęło kilka miesięcy, a los ponownie się do mnie uśmiechnął, podtykając pod nos – tak dla równowagi – jedno z najmniej popularnych dzieł pisarza z Manchesteru, powieść Doktorze, lecz się sam. W tym momencie, by pobudzić apetyt ewentualnych czytelników, powinienem napisać coś w stylu: „Czy ponowne spotkanie z twórczością Burgessa okazało się równie udane co pierwsze? O tym w poniższej recenzji”. Pojadę jednak po bandzie, postawię kawę na ławę i już na samym starcie zaspoileruję do granic możliwości, pisząc we wstępie: zachwycił jeszcze bardziej niż w przypadku Mechanicznej pomarańczy.

Fabuła… fabuła, fabuła, fabuła. Hmm, w przypadku tej książki nie jest łatwo jakkolwiek ją streścić, no ale spróbuję. Głównym bohaterem Doktorze, lecz się sam jest niejaki Edwin Spindrift i, co bardzo ważne, jest on doktorem ze specjalizacją z lingwistyki; warto również dodać, że tym, co odróżnia Edwina od większości londyńczyków, jest czarny kolor skóry. Sama akcja z kolei zaczyna się nagle i bez żadnych zbędnych wstępów w szpitalu, którego jednym z pacjentów jest właśnie nasz doktor. Na co jest leczony? Generalnie „na głowę”, choć nie jest to wcale tak oczywiste, ponieważ ogólnym powodem przyjęcia naszego bohatera na oddział są kłopoty z libido. Innymi słowy – nie potrafi, nie chce, nie może zaspokoić seksualnie żony ani w ogóle jakiejkolwiek kobiety. Po serii dziwnych i nierzadko przykrych badań lekarze orzekają, że problem tkwi w mózgu Edwina i niezbędne jest przeprowadzenie operacji.

Już sam początek nazwać można conajmniej obiecującym, jednak najlepsze dopiero przed nami. Otóż okazuje się – a zapomniałem wcześniej dodać, że na co dzień Edwin mieszka na jakiejś zabitej dechami angielskiej prowincji (do szpitala z kolei trafił po wyprawie do Birmy) – że pani Spindrift (na imię jej Sheila) niespecjalnie lubi odwiedzać małżonka w szpitalu, za to niesamowicie spodobały jej się nocne uciechy powojennego Londynu (na dobrą sprawę trudno jest jednak ustalić dokładny czas, w jakim toczy się akcja powieści). Wypełniony różnej maści szumowinami bar „Kotwica” to nowa ulubiona miejscówka Sheili, która w ramach światowych dni dobroci dla zwierząt zaczyna podsyłać – w odwiedziny do szpitala – nowo poznanych w spelunie znajomych. Pewnego jednak dnia pan doktor lingwistyki, zaniepokojony o żonę oraz pewny tego, że nie potrzebuje żadnej operacji, ucieka z ośrodka, rozpoczynając tym samym niezwykle fascynującą podróż po najciemniejszych zakamarkach wielkiego miasta.

Zanim przejdę dalej, pozwolę sobie przytoczyć przypadkowo zaznaczony w trakcie lektury cytat, dodając, że na tle całości nie jest on w wielce nadzwyczajny, jednak mimo wszystko…

– Uważa pani, że lepiej być specem od radiologii niż poetą?
– Oczywiście – W jej głosie pojawiła się nuta zawodowego ożywienia. – W końcu ratujemy ludziom życie, no nie?
– Po co?
– Jak to po co?
– A jaki to ma sens ratować życie? Po co ludzie mają żyć, według pani?
– To już nie moja sprawa – odparła powściągliwie. – Tego na kursie nie było.

Brzmi dziwnie? Może i brzmi, a może nie; przede wszystkim jest to cytat ze „szpitalnej” części książki, „szpitalnej”, czyli tej grzeczniejszej, mniej surrealistycznej.

Nie będę nawet wrzucał cytatów z dalszych stron, ponieważ nie da się tego – mówiąc kolokwialnie – załapać, ot tak, wyrwanego z kontekstu. Po ucieczce z placówki Edwin poznaje m.in. właścicieli „Kotwicy” – dwóch braci (Żydów, co ważne) lubujących się w nielegalnym handlu bimbrem, otyłą Niemkę, której pasje to sprzedawanie ciał własnych córek oraz upijanie się podwójnym ginem (obojętnie w jakiej kolejności), pasera zegarków (sikorów!) zarabiającego jako żywa reklama, gangstera z fetyszem biczowania, któremu nasz bohater wpadł w oko… itd.

Czy zdradziłem zbyt wiele z treści tej, bądź co bądź, niedługiej powieści? Uwierzcie, że nie liznąłem nawet jeszcze tematu. Ciężko w kilku, a nawet kilkunastu zdaniach oddać treść książki, która zaskakuje na każdej kolejnej stronie, zwłaszcza gdy od samego początku w głowie czytelnika kłębią się pytania takie jak: Czy to się dzieje naprawdę? A może każde słowo, każda scena to wytwór chorej wyobraźni głównego bohatera? Co jest prawdą, a co fikcją?

Jeśli komuś wydaje się w tym momencie, że rozpisuję się właśnie na temat jakiejś dziwacznie urojonej historyjki, szokującej wyłącznie zwrotami akcji, to w większym błędzie być nie może. Burgess naprawdę był geniuszem, o czym świadczyć mogą chociażby zabawy słowem. Edwin (poniekąd alter ego pisarza) co rusz wygłasza pełne pasji monologi na temat znaczenia kolejnych słów czy zwrotów, jest niezwykle spostrzegawczy, wyłapując najmniejsze potknięcia rozmówców – a jest co wyłapywać, bowiem dla kontrastu wszyscy pozostali bohaterowie posługują się nie dość że ulicznym slangiem, to w dodatku łamiąc wszelkie zasady składni. Zabieg to nieco podobny do tego, jaki pisarz zaserwował nam w Mechanicznej pomarańczy, a jednak inny, moim zdaniem ciekawszy i mimo wszystko bardziej przejrzysty.

Rzecz jasna nocne eskapady, dzięki którym doktor Spindrift pozna całą gamę intrygujących indywiduów, skłonią bohatera do przemyśleń na temat sensu życia, wartości pieniądza, społecznej hierarchii i wielu, wielu innych. I być może właśnie to przekona kogoś, komu z braku innych zajęć zechciało się przeczytać tę recenzję, do sięgnięcia po dzieła Anthony’ego Burgessa. Możliwe, że kogoś innego zainteresują słowne gierki prowadzone przez autora lub surrealistyczny klimat powieści. Nie mam pojęcia – jednak ja kupuję to w całości i gdy tylko skończę pisać ten tekst, zacznę się rozglądać za kolejną powieścią niedocenianego nad Wisłą Brytyjczyka, ponieważ wart jest uwagi, jak mało który autor.

PS Wady powieści nie zostały wymienione z jednego, prostego powodu – ta książka takowych nie posiada.


Fot.: GRAFPUNKT

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *