Nie będę ukrywał, że Phil Collins jawił mi się dotychczas jako doskonały perkusista, twórca największych sukcesów Genesis, wspaniały kompozytor hitów, co udowodnił w czasie, kiedy tworzyło trzyosobowe Genesis, i podczas swojej bogatej kariery solowej. Przede wszystkim Collins kojarzył mi się jako miły, ułożony człowiek, jednak z brakiem szczęścia w miłości. A tu zaskoczenie! Podczas lektury Jeszcze nie umarłem, autobiografii muzyka, byłem niejednokrotnie wstrząśnięty opowieścią Phila – a raczej powinienem napisać: jego zeznaniem – bo artysta szczerze, do bólu zwierza się ze swojego życia, które pod względem zawodowym było i jest nieprzerwanym pasmem sukcesów, jednak w życiu osobistym wydaje się, że dopiero w tym roku Collins wyszedł na prostą.
Uwierzyłby ktoś, że Collins, autor muzyki do Disneyowskich filmów Tarzan i Mój brat niedźwiedź przez pewien czas był totalnie dysfunkcyjnym alkoholikiem, który kilka razy otarł się o śmierć? Ja szczerze mówiąc – nie, szczególnie że nie śledzę plotkarskich mediów, szczególnie tych z Wysp Brytyjskich. Collins nie oszczędza siebie na łamach autobiografii. Obawiałem się przed lekturą Jeszcze nie umarłem autohagiograficznej opowieści. Szczególnie że idealna kariera Phila, streszczona jego słowami, może się wydać po prostu nudna. No bo czy komukolwiek Phil Collins kojarzy się z ekscesami, skandalami poważniejszymi niż wysłanie pozwu rozwodowego żonie faksem czy szalonym, rock’n’rollowym życiem? No właśnie… nie bardzo.
Zresztą, Phil na łamach swojej autobiografii rozprawia się z kilkoma mitami, jak właśnie przytoczona przeze mnie historia z rzekomym wysłaniem pozwu rozwodowego do swojej drugiej żony za pośrednictwem faksu. Muzyk podobnie ucina spekulacje, że utwór In The Air Tonight powstał na kanwie historii, kiedy to był on świadkiem utonięcia. Kilka podobnych dementi jeszcze znajdziemy na łamach tej książki. Collins odpowiada krytykom, którzy wypominali mu, że wykorzystał problem bezdomności dla chwytliwego tematu wiodącego w piosence Another Day In Paradise, wskazując po latach, jakie działanie podjął na rzecz organizacji walczących z problemem bezdomności. Bynajmniej artysta nie stara się wybielać siebie samego, tylko chce uwiarygodnić i ujednolicić narracje o nim samym, która przewija się przez media od blisko czterdziestu lat. To swoista spowiedź artysty, Collins niejednokrotnie bije się w pierś, przeprasza, zdaje sobie po latach sprawę, że będąc młodszym, potrafił popełniać głupstwa, nie tylko w życiu prywatnym.
Zdarzały mu się zawodowe wpadki i o tym Collins też chętnie mówi, czego przykładem mogą być jego wspomnienia dotyczące spektakularnego występu na Live Aid z dnia 13 lipca 1985 roku. Tego samego dnia rozpoczął on koncert londyński, aby szybko i sprawnie przeskoczyć w Concorde’a i zagrać fatalny koncert Led Zeppelin reaktywowanego specjalnie na tę właśnie okazję. Phil po dziś dzień żałuje tej decyzji, bo pomysł zagrania na dwie perkusje wspólnie z niechętnym mu Tonym Thompsonem, bez wcześniejszych, prób był zupełnie chybiony, zresztą sprawdźcie sobie na You Tube – Whole Lotta Love z tego koncertu – totalna katastrofa. Poza tym, jego kariera to pasmo sukcesów – od spektakularnego wejścia do Genesis, szybkiego zdobycia statusu jednego z najlepszych perkusistów w świecie progresywnego rocka, po pierwsze komercyjne sukcesy z Genesis i w końcu gigantyczny sukces solowy, który zapoczątkował fantastyczny, ponadczasowy singiel In The Air Tonight. Fani artysty z pewnością ucieszą się z tego, że Collins przybliżył czytelnikom genezę każdego z jego solowych albumów, niestety temat Genesis potraktował nieco po macoszemu. Czuję lekki niedosyt z tego powodu. Być może sam Collins nie chciał podsycać plotek dotyczących kolejnej reaktywacji Genesis, a że powraca w tym roku z koncertami solowymi, skupił się głównie na tym, co robił bez Genesis.
Collins zwolnił dopiero w połowie pierwszej dekady XXI wieku. I z miejsca zaczęły dawać mu się we znaki ukryte do tej pory problemy ze zdrowiem, które spowodowały, że muzyk dzisiaj praktycznie nie może grać na perkusji i posiada ograniczone możliwości wokalne. Zresztą, zmusiło go to do wcześniejszej artystycznej emerytury, co tylko pogłębiło jego problem z nadużywaniem alkoholu. Momentami przerażająca jest bezradność Collinsa, gdy wspomina te mroczne i wyjątkowo paskudne dla siebie dni. Nie jest to napuszona gwiazda dumna ze swoich wyskoków, tylko poważny człowiek, w zaawansowanym wieku, mający bogaty bagaż doświadczeń, który dźwiga na swoich barkach.
Warto sięgnąć po tę książkę, która pojawiła się na naszym rynku doskonale wydana przez Wydawnictwo Dolnośląskie. Ale w beczce miodu bywa i łyżka dziegciu. Literówka w nazwie pierwszego zespołu trzeciego wokalisty Genesis – Raya Wilsona trochę mnie wzburzyła, szczególnie że Wilson od kilku ładnych lat mieszka w Polsce, gra koncerty i jest naprawdę popularnym muzykiem w naszym kraju. Nie wiem, kto się pomylił – tłumacz czy korektor, jednak podkreślam, że jego zespół to Stiltskin, a nie Stoltstkin (s. 327). Będę szczery – czepiam się, bo prostu uwielbiam twórczość Raya i Stiltskin.
Nie zmienia to faktu, że autobiografia Collinsa niejako mną wstrząsnęła i chyba spowodowała, że dopiero teraz nabrałem pełnego szacunku do niego. Dotychczas jawił mi się on jako nieco snobistyczny, angielski muzyk z darem do lekkich, radiowych przebojów. A tutaj na kartach autobiografii przedstawia się nam jako człowiek z krwi i kości, cholernie twardo stąpający po ziemi.
Fot.: Wydawnictwo Dolnośląskie