Zgasły, zanim zapłonęły – Robin Wasserman – „Dziewczyny w ogniu” [recenzja]

Słyszeliście kiedyś o Robin Wasserman? Nie? No to już coś nas łączy, ponieważ do momentu sięgnięcia po jej najnowszą powieść mnie również nazwisko to nawet nie obiło się o uszy. Tymczasem okazuje się, że ta niespełna czterdziestoletnia, znana z publikacji m.in. w „The New York Times”, Amerykanka to ceniona na całym świecie pisarka, lubująca się w literaturze młodzieżowej. I tu dałem się nieco zwieść, ponieważ nowe dzieło pani Wasserman podpięte jest pod takie gatunki jak kryminał i thriller. Nie mam pojęcia, kto wrzucił Dziewczyny w ogniu do tych kategorii, no ale cóż, mleko się rozlało, powieść przeczytana. Nie jest to thriller (chyba że ktoś mocno się uprze), zdecydowanie nie jest to też kryminał (tutaj nawet uparty nic nie wskóra), a mamy tu do czynienia z młodzieżową obyczajówką. Oczywiście samo to nie przekreśla jeszcze książki, w końcu i literatura młodzieżowa potrafi zainteresować i wciągnąć. O ile wciągnąć się można, bo czyta się niezwykle sprawnie, o tyle nie widzę w Dziewczynach… wiele interesującego. Przede wszystkim jednak nadal, dwa dni od zakończonej lektury, zadaje sobie jedno pytanie: O czym ta powieść w ogóle była?

Jest Halloween 1991 roku. Craig Ellison, najpopularniejszy chłopak w szkole, a zarazem gwiazda licealnej drużyny koszykówki znika bez śladu. Mijają trzy dni i nagle niczym grom z jasnego nieba spada na Battle Creek, małą mieścinę gdzieś w Stanach Zjednoczonych, okrutna wieść: znaleziono Craiga, tyle tylko, że martwego, z dziurą po kuli w głowie; nieszczęśnik popełnił samobójstwo. Nie da się ukryć – przykra sprawa. Zaniepokojeni rodzice zaczynają drżeć o swoje pociechy, zwłaszcza że coraz głośniej mówi się o domniemanych wyznawcach kultu Szatana „grasujących” w okolicach miasteczka. Składałoby się to w zasadzie w logiczną całość, bo przecież jaki mógłby być inny powód, dla którego uwielbiany przez wszystkich chłopak miałby sobie nagle palnąć w łeb? Mniej więcej w tym samym czasie szkolna kujonka Hannah Dexter, na którą nikt nigdy nie zwraca uwagi, zaprzyjaźnia się z nowo przybyłą do szkoły Lacey Champlain, która – uwaga, niespodzianka – jest jej całkowitym przeciwieństwem. Uwielbiająca Kurta Cobaina, glany i flanelowe koszule Lacey szybko podporządkowuje sobie niezdarną Hannah, „zmienia” jej nawet imię, od teraz kujonka to Dex. Lacey i Dex. Dziewczyny w ogniu.

Napisałem wyżej, że nie mam pojęcia, o czym jest ta powieść i uwierzcie mi na słowo – naprawdę nie wiem. OK, można by powiedzieć, że o dorastaniu, błędach młodości czy też czymś na wzór przyjaźni. Problem w tym, że żaden z wymienionych wątków do niczego nie prowadzi. Na dobrą sprawę nie wiem nawet skąd taki, a nie inny tytuł tej książki. No dobra, wiem, tyle że to jakoś nie współgra z treścią lektury. Przyznam szczerze, że zanim usiadłem, by napisać tę recenzję, przejrzałem Internet, by sprawdzić jak Dziewczyny w ogniu odbierane są przez innych czytelników i lekko się zdziwiłem. Oceny może nie powalają, jednak sporo jest opinii pozytywnych, w których często przewijają się zwroty takie jak niebanalna historia, poruszająca, dająca do myślenia, opowieść z przesłaniem, która nie daje o sobie zapomnieć. Zacząłem się zastanawiać, czy czytałem tę samą książkę. Poważnie.

Rzeczywiście, w pewnym sensie Dziewczyny w ogniu to opowieść o młodzieńczym buncie i szukaniu swojej drogi, nie da się jednak nie zauważyć, że wszystko jest tu grubymi nićmi szyte i przerysowane. Chowałem się w trochę innych czasach (choć na dobrą sprawę akcja powieści rozgrywa się na początku lat 90., czyli w okresie mi bliższym, by zrozumieć zachowania nastolatków) i zdaje sobie sprawę, że trochę mogło się pozmieniać, jednak z tego co kojarzę, to w wieku mniej więcej piętnastu lat ja i moi rówieśnicy nie chodziliśmy cały czas pijani, nie ładowaliśmy w siebie heroiny, a seksualne trójkąty rodem z hard porno były nam raczej obce. Wizja nastolatków przedstawiona przez panią Wasserman jest jednak taka jak ta opisywana wyżej. Przypominam, że cały czas skupiamy się na losach nastolatków mieszkających na jakimś, za przeproszeniem, zadupiu w latach 90. Nieważne. Po iluś stronach można się już przyzwyczaić do takiej „codzienności”. Autorka chciała zaszokować, jednak u mnie kolejne opisy twardych kutasów, mokrych szparekrobienia lodów nie wywołały szoku, a uśmieszek politowania. Ogólnie odnosi się wrażenie, jakby Wasserman mówiła Patrzcie wszyscy! Zobaczcie, jakie to jest złe i rozpustne! Według mnie trochę na siłę. Opisy opisami, dochodzi jednak jeszcze sprawa kreacji jednej z bohaterek. Dex, czyli Hannah i jej przemiana. Na przestrzeni około pewnie miesiąca w książkowej rzeczywistości i mniej więcej dziesięciu przełożonych (przeze mnie) kartek, dziewczyna z zahukanego nerda, który wraca po szkole do domu i ogląda telewizję lub spędza czas z rodzicami staje się wagarującą, wulgarną małolatą rzucająca „kurwami” na lewo i prawo. Spokojnie, spokojnie -rozumiem, ludzie się zmieniają, zwłaszcza w tym wieku na zmiany są podatni, ale jakoś mało przekonująco ta konkretna przemiana wypadła.

Jakby tego było mało, autorka rzeczywiście próbuje nam tu wcisnąć trochę kryminału i thrillera. Szkoda, że dość nieporadnie. Wątek kryminalny jest oczywiście związany z tym, co tak naprawdę spotkało złotego chłopaka z Battle Creek, a odpowiedź na to pytanie otrzymujemy prawie na samym końcu lektury. Teoretycznie więc wszystko powinno być cacy, prawda? Niestety. Po pierwsze, tego co spotkało Craiga, można się domyślić bardzo szybko, po drugie sam wątek jest na kartach powieści całkowicie pomijany, aż tu nagle na sam koniec pani Wasserman chce wyciągnąć asa z rękawa i wyjawić prawdę. Problem w tym, że nikogo ona nie interesuje. Co zaś tyczy się części mającej robić za thriller, to tutaj również pisarka nie powala, serwując czytelnikowi młodych chłopaczków z namalowanymi pisakiem na rękach tatuażami, którzy ponoć czczą Szatana. Nie będę nawet dalej rozwijał wątku, szkoda czasu i zdrowia.

Nie jest jednak tak, że Dziewczyny w ogniu to kompletny gniot, znajdą się i plusy. Pierwszym jest sposób narracji. Amerykanka  nie odkrywa co prawda – nomen omen – Ameryki, pisząc rozdziały na przemian, raz z perspektywy Lacey, raz Dex, trzeba jednak przyznać, że idzie jej to dość sprawnie, co pozwala wciągnąć się w tę dążącą donikąd historię. Niezbyt wyszukany chwyt, jednak nader skuteczny, bo nawet ja, który – jak widać – nie jestem wielkim entuzjastą tej powieści, w pewnym sensie dałem się… porwać. Zaskoczenie, co? Sam jestem zdziwiony. Drugą zaletę stanowi kreacja postaci Lacey, która choć może odrobinę przerysowana, ciągnie akcję do przodu. W przeciwieństwie do Dex jest wyrazista, a jej bunt zdecydowanie bardziej autentyczny.

Na sam koniec kilka słów o takim, a nie innym odbiorze Dziewczyn w ogniu. Pomimo raczej cierpkich słów, w żadnym wypadku nie mam zamiaru nikomu odradzać lektury. Przede wszystkim trzeba sobie zadać pytanie, do kogo książka ta jest adresowana. Z jednej strony jest to młodzieżowa obyczajówka, której bohaterkami są dwie nastolatki, co już samo w sobie podpowiada, kto powinien być odbiorcą. Można też polecić tę powieść rodzicom nastoletnich buntowników. Tak się składa, że nastoletni bunt mam już za sobą, a i rodzicem jeszcze nie jestem, być może więc to jest powodem, dla którego do mnie hit (tak, tak, to podobno hit) Robin Wasserman nie trafia. Mimo wszystko chyba jednak nie gatunek ani to, że książka skierowana jest raczej do dziewcząt, stanowi tu problem. Zdarza mi się czytać literaturę młodzieżową, która robi dobre wrażenie, tutaj natomiast czegoś zabrakło, mimo że autorka starała się uderzać mocno. Pomijając kilka fabularnych bzdur, czyta się zadziwiająco dobrze, jednak, jak na mój skromny gust, brakuje tej książce charakteru, brakuje tego ognia.

Fot.: Prószyński i S-ka

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *