deep rock galactic survivor

Zgrane Dranie #3: Wiosna 2023

Zapraszamy Was do naszego nowego cyklu „Zgrane Dranie”, w którym będziemy rozmawiać o grach. Raz w miesiącu podzielimy się ze sobą oraz z Wami tytułami, które szczególnie przypadły nam do gustu w ostatnim czasie. Nie będą to zwykłe recenzje, tylko raczej wrażenia graczy z doświadczeń w wirtualnych światach, które ostatnio zwiedziliśmy. Jeśli wyłuskamy z zalewu informacji jakieś intrygujące wydarzenie ze świata gier – na pewno Wam o tym wspomnimy, przy okazji dzieląc się naszymi przemyśleniami na dany temat. W jednej z sekcji pokażemy Wam także wybrane przez nas screeny miesiąca. Czasem będą to jakieś momenty, które nas rozbawiły, czasem takie, które zachwyciły, czasem takie, które uchwyciły wyraźny błąd gry. W tym miesiącu niestety osobnej sekcji dla screenów nie będzie. Nie przedłużając już jednak tego wstępu, przejdźmy do sedna.

deep rock galactic survivor

Sekcja I: Omówienie gier

Dziecko lat 80. Wychowany na komiksach Marvela, horrorach i kinie klasy B, które jest tak złe, że aż dobre. Aktualnie wiekowy student WoFiKi. Odpowiedzialny za sprawy techniczne związane z Głosem Kultury.

Tak się złożyło, że ostatnimi czasy moja uwaga kręci się dość mocno wokół filmów, kina i scenariuszy (ze względu na studia), więc ze wstydem muszę przyznać, że od ostatniego tekstu Zgranych Drani nadal Pentiment pozostaje u mnie nieukończony. Co więcej, nie udało mi się ani na chwilę włączyć żadnej nowej gry. Nie oznacza to jednak, że nie grałem zupełnie w nic – w ramach chwilowego oderwania się od pracy i nauki mam teraz zwyczaj odpalania sobie tytułu, który pamiętają tylko najstarsi górale – Robbo (a konkretnie, jego open-source’owej wersji na PC, nazwanej GNU Robbo). Oryginalny Robbo to jedna z pierwszych polskich gier na „małe Atari”, stworzona w 1989 roku przez Janusza Pelca. To gra, w którą zagrywałem się jako dzieciak i w którą zagrywam się nadal. Mimo że od wydania minęły już 34 lata, to jest to tytuł na tyle genialny, że nawet dziś, w 2023 roku, nie stracił nic ze swojej miodności. Robbo jest grą logiczno-zręcznościową, z tego względu pozostaje uniwersalny – zadaniem korpulentnego robocika jest zebranie na każdej z plansz odpowiedniej liczby śrubek, aby mógł naprawić swój statek kosmiczny i udać na następną planetę, gdzie schemat się powtarza, tylko jest coraz trudniej i trzeba bardziej wysilać mózgownicę. Również graficznie nie ma sobie nic do zarzucenia, szczególnie przy dzisiejszej modzie na wszelkiego rodzaju retro i pixelart. Jak na grę z tamtych czasów jest w niej zaskakująco dużo poziomów do przejścia (w latach 90., kiedy grało się w to na Atari, wczytując grę z kasety, nie było mowy o czymś takim jak save, więc przejście Robbo w całości graniczyło z cudem i wymagało poświęcenia wielu godzin). Dodatkowo w wersji GNU Robbo, oprócz podstawowych 58 plansz, jest też cała masa tych stworzonych przez fanów, więc to rozrywka na naprawdę długi czas. Dlatego też od czasu do czasu, w przerwach, lubię sobie przejść 3, 4 plansze; to naprawdę świetna rozrywka i chwilowa odskocznia. Jeśli do tej pory nie znaliście Robbo, spróbujcie, gwarantuję, że go pokochacie. Tym bardziej że GNU Robbo jest darmowy i można go sobie pobrać stąd: https://gnurobbo.sourceforge.net/

Adam Kamiński

Dusza anarchisty ściera się we mnie z romantycznym sercem. Jednego dnia rzucałbym koktajlem Mołotowa i palił rządowe pałace, innym razem wzruszam się nad twórczością klasyków literatury – Tołstoja, Steinbecka czy Remarque’a. W wolnych chwilach potrafię wyruszyć samotnie na szlak i biwakuję w ostępach przyrody. Moim marzeniem jest napisać powieść.

Ja na szczęście Pentiment skończyłem w styczniu i, Michale, polecam Ci serdecznie, jak tylko znajdziesz nieco więcej czasu. Gra jest tego warta. U mnie w marcu trwa festiwal Hack & Slashy, które zdominowały mój komputer. Na początku miesiąca kupiłem tytuł Sherlock Holmes Chapter One i po pierwszym śledztwie przerwałem rozgrywkę, aby ze znajomymi powrócić do świata Sanktuarium  –  Diablo 3. Kupiłem je podczas premiery dziesięć lat temu i jak szybko kupiłem, tak szybko sprzedałem. Dzięki promocji teraz kupiłem swój egzemplarz ponownie ze wszystkimi dodatkami i moje zdanie jest takie samo   –   ta gra to ładne świecidełko, ale rozgrywka na dłuższą metę męczy. Zaraz potem patch 0.9 dostał Last Epoch, który otrzymał możliwość rozgrywki multiplayer. Niestety gra ma dość zaporową cenę i nie znalazłem żadnego kolegi do gry, choć uważam, że jest to jeden z trzech przedstawicieli H&S, które teraz się liczą. Pozostałe dwa to oczywiście Path Of Exile oraz… staruteńki, ale wciąż diabelnie grywalny Grim Dawn. Niedługo do walki dołączy Diablo IV, którego zamknięta beta mnie zachwyciła i dała nadzieję, że ta marka nie zostanie zaorana niczym pole na wiosnę. Jak będzie na premierę  –  zobaczymy, ale jestem dobrej myśli. 

Osobny akapit muszę poświęcić nowej grze polskiego studia Think trunk. Kilka lat temu stworzyli całkiem ciekawego… Tak, Hack & Slash’a w świecie złożonym z papieru, dzięki czemu może pochwalić się dość ciekawą grafiką i jeszcze ciekawszą rozgrywką.

Przeczytaj także: Recenzja gry Book of Demons

Najwyraźniej pozycja siadła i pozwoliła zaserwować kolejny tytuł  –  Hellcard. Jest to karcianka utrzymana w tej samej stylistyce graficznej, lecz to, co ją wyróżnia, to kolejny raz niestandardowe podejście do rozgrywki. Gra została stworzona z myślą o trzech graczach, którzy, prowadząc symultaniczne tury odpierają ataki zastępów piekieł. Ważna jest komunikacja i odpowiednie żonglowanie kartami trzech dostępnych klas. Rozgrywka solo także jest możliwa, ale to właśnie z kolegami na słuchawkach gra wiele zyskuje. W tym momencie Hellcard posiada 87% pozytywnych recenzji na steamie, co pokazuje, że mamy do czynienia z udaną produkcja. Zachęcam więc do kupna i wspierania polskiego gamedevu.

redakcja Głosu Kultury mężnie odpierająca ataki piekielnych pomiotów

Redaktor naczelny oraz współzałożyciel portalu Głos Kultury. Twórca artykułów nazywanych „Wielogłos”. Prowadzący cykl „Aktualnie na słuchawkach”. Wielbiciel kina, który od widowiskowych efektów specjalnych woli spektakularne aktorstwo, a w sztuce filmowej szuka przede wszystkim emocji. Koneser audiobooków. Stan Eminema. Kingowiec. Fan FC Barcelony.

 

W lutym mój dostęp oraz chęć do gier ograniczał się w zasadzie tylko i wyłącznie do smartfona. A że ostatnio jestem z Marvelem za pan brat, to pobrałem sobie Marvel Snap i wpadłem jak śliwka w kompot! To strasznie prosta w rozgrywce, ale trudna w wymasterowaniu bitewna karcianka. Rozgrywka toczy się w trzech losowo generowanych lokacjach i naszym celem jest posiadanie większej ilości punktów niż rywal przynajmniej w dwóch na trzy lokacje.Potyczka składa się z sześciu tur, co turę posiadamy więcej punktów mocy i możemy zagrywać potężniejsze karty, zawierające różnorakie zdolności, wpływające zarówno na sojusznicze karty, jak i na te w posiadaniu oponenta. Na naszym koncie gracza kolekcjonujemy karty z sylwetkami z uniwersum Marvela i dobieramy możliwie najlepsze kombinacje dwunastu kart, aby zapewnić sobie lepszy rezultat od naszego rywala. Gra jest w pełni darmowa i można w pełni cieszyć się jej dobrodziejstwami bez wydawania prawdziwej waluty, ale jeśli chcemy sięgnąć do portfela, możemy co miesiąc kupić sobie season passa, dzięki któremu co poziom zyskujemy nagrody dla naszego konta, a nie tylko co ten poziom, który oferują darmowe tiery. Dodatkowo istnieje mnóstwo sposobów na wydawanie gotówki  –  Marvel Snap posiada trzy odrębne waluty, każda przydatna do innych rzeczy i każdą z nich możemy oczywiście zdobyć zarówno za darmo, co potrwa znacznie dłużej, ale możemy też kupić sobie którąś z walut, dzięki której kupimy ładniejsze warianty kart lub inne elementy kosmetyczne dla naszego konta. To tytuł obowiązkowy dla wszystkich tych, którzy lubią gry karciane. Dodatkowy atut gry jest taki, że mamy ją zawsze pod ręką.   Zwłaszcza, że możemy zagrać sobie jedną partyjkę, która trwa maksymalnie pięć minut.

Chciałbym jeszcze wspomnieć o grze Patron  –  to city builder z elementami survivalu, rozvudowany dodatkowo o mechanikę społeczną  –  każdy z mieszkańców ma odrębne potrzeby, pragnienia i problemy i naszym zadaniem jest odpowiednie utrzymanie równowagi pomiędzy zadowoleniem większości z nich, a załatwieniem potrzeb rozbudowującego się miasta. Bardzo lubię tego typu gry, bo strasznie mnie relaksują, a to przydatna rzecz po stresach związanych z pracą. Niestety, mam parę uwag do tej produkcji. Kupiłem ją w październiku zeszłego roku, od razu pograłem kilka godzin. Po jakimś czasie Patron wyparły nowsze tytuły, które pojawiły się na moim koncie. Ostatnio poczułem potrzebę, żeby pograć ponownie w jakiś bardziej wymagający city-builder, sięgnąłem więc do swojej biblioteki na Steamie i przypomniał mi się ten Patron. Po kilkudziesięciu minutach gry przypomniałem sobie jaki był prawdziwy powód, dla którego wcześniej odinstalowałem ten tytuł. Ta gra jest strasznie zabugowana, momentami tak, że staje się niegrywalna. Opisze tylko bolączke ostatniej sesji: Rozpoczynam nową grę, buduję domy, zapewniam mieszkańcom cały potrzebny do funkcjonowania łańcuch ekonomiczno-produkcyjny i planuję dalsze rozbudowy, mając w głowie to, co będzie mi potrzebne w niedalekiej przyszłości, ale zaczynam zauważać, że mieszkańców nie przybywa. Sprawdzam najpierw, czy przypadkiem nie zapomniałem o czymś istotnym, ale po upewnieniu się, ze wszystko zrobiłem dobrze, a mieszkańcy są szczęsliwi, postanawiam czekać. Czekam, czekam, moje łańcuchy produkcyjne cierpią coraz bardziej, ponieważ ograniczona ilość ludzi powoduje przestoje, a nastroje ludności zaczynają diametralnie spadać. W końcu umiera jeden mieszkaniec, potem kolejny, nowi się nie rodzą, aż dochodzę do tego ponurego momentu, ze ta garstka dzieciaków, którą miałem od startu dorasta, ale i oni finalnie umierają, a z mojej wioski pozostają puste drogi i budynki. No serio? Błąd, który powoduje, że gra nie dodaje nowych mieszkańców w grze, w którym najwazniejszym “surowcem” są właśnie ludzie? Dramat. Poczekam, aż twórcy łaskawie postanowią wydać jakąś aktualizację, która naprawi błędy, bo to, co wymieniłem, jest tylko jednym z kilkunastu niedogodności, które uprzykrzają rozgrywkę. 

Z wykształcenia polonista. Zapalony gracz. Miłośnik rzemieślniczego piwa i nierzemieślniczej sztuki. Muzyczny poligamista.

W odróżnieniu do dwóch poprzednich miesięcy marzec obrodził u mnie w tyle ciekawych gier, że nie wiedziałem, w co włożyć ręce. Sprawiło to na przykład, że kilku dem, które zainstalowałem jeszcze w ramach Steam Next Fest, a w które ciągle można zagrać, nadal nie ruszyłem. Udało mi się za to sprawdzić dwa tytuły, które już od dłuższego czasu były na mojej liście życzeń. 

Jeśli kojarzycie grę They Are Billions, wiecie zapewne, że powstało kilka produkcji bazujących na podobnej formule  –  pożenić klasyczną strategię czasu rzeczywistego z trybem hordy i tower defense. W zeszłym roku bardzo pozytywnie zaskoczyło mnie Diplomacy is Not an Option, z bardziej trójwymiarową oprawą graficzną w stylu low poly i mocno żartobliwym klimatem. Gra rozwija się w dobrym kierunku i w listopadzie tego roku opuści wczesny dostęp. W podobnym położeniu (choć jeszcze bez daty wyjścia z early access) znajduje się Age of Darkness: Final Stand, w którą miałem okazję w tym miesiącu zagrać. Naszym zadaniem jest obrona ostatniego bastionu ludzkości przed nacierającymi z ciemności potworami. Rozbudowujemy bazę, szkolimy wojsko, przygotowujemy fortyfikacje i co kilka nocy bronimy się przed kolejnymi falami wrogów. W międzyczasie eksplorujemy również mapę, zajmując złoża surowców i zdobywając doświadczenie swoim bohaterem. To właśnie fakt, że w każdej rozgrywce posiadamy herosa, jest najważniejszą cechą Age of Darkness. Do wyboru mamy na chwilę obecną czterech, podzielonych między trzy frakcje, każdy z innym zestawem umiejętności aktywnych i pasywnych. Same frakcje nie różnią się mocno, choć posiadają pewne unikatowe jednostki. Dostępny jest na razie tylko jeden tryb gry, w którym musimy przetrwać kilkadziesiąt dni, odbierając w sumie sześć coraz mocniejszych ataków. Gra ma świetny klimat dark fantasy, przywodzący na myśl Warhammera, bardzo ładną oprawę graficzną i ciekawy pomysł na rozgrywkę, gdzie cały czas jest co robić. By przetrwać do końca, musimy ciągle rozszerzać granice swojego królestwa i czyścić mapę z potworów bohaterem, a także budować wszędzie latarnie, ponieważ podczas ataków wszystkie nieoświetlone części mapy zasnuwa zielona mgła, z której mogą wyjść nowe koszmary. Ciekawy jest tryb dnia i nocy  –  po zapadnięciu zmroku potwory są szybsze i zadają więcej obrażeń, ale za ich zabijanie otrzymujemy więcej doświadczenia. Twórcy gry pracują nie tylko nad nowymi bohaterami (domyślnie każda frakcja ma posiadać co najmniej dwóch), ale również, tak jak w Diplomacy is Not an Option, nad bardziej fabularnym trybem kampanii. 

Od połowy miesiąca nie mogę natomiast przestać grać w Aliens: Fireteam Elite, czyli multiplayerowy co-op w świecie Obcego. To tak naprawdę bardzo prosta gra, w której wcielamy się w rolę trzyosobowego zespołu uderzeniowego Kolonialnych Marines, idąc i strzelając do kolejnych fal nacierających ksenomorfów (i nie tylko). Niektórych taki rodzaj rozgrywki znudzi po kilku godzinach i przejściu kampanii składającej się z 12 misji, dla mnie jednak twórcy na tyle sprawnie stworzyli system strzelania i progresji, że cały czas mam ochotę na zagranie jeszcze jednej” misji. Mamy siedem zróżnicowanych klas postaci, ciekawy system ich rozwoju, gdzie zdolności pasywne i modyfikatory umiejętności w formie klocków dopasowujemy tak, by jak najlepiej wykorzystać ograniczone miejsce w czymś przypominającym ekwipunek, sporo różnorodnych broni i kosmetycznych elementów do odblokowania. Klimat Obcego udzielił mi się na tyle, że odświeżyłem dwie pierwsze części filmu i jestem pełen podziwu, z jakim sercem i przywiązaniem do szczegółów twórcy gry oddali to kultowe uniwersum. Aliens: Fireteam Elite cały czas jest rozwijane i chodzą słuchy, że w kwietniu zostanie zapowiedziane kolejne, drugie duże DLC do gry. Problemem jest natomiast relatywnie mała ilość graczy, więc matchmaking może trwać dosyć długo, trzeba więc uzbroić się w cierpliwość, jeśli chcemy znaleźć drużynę na konkretną misję.

Smartgun robi brrrrr

Miłuję szeroko rozumianą literaturę i starego, dobrego rocka. A poza tym lubię marudzić.

To już u mnie tradycja, że czas usuwania kolejnych gier z Game Passa jest dla mnie desperacką próbą ukończenia przynajmniej jednej z nich. I nawet jeśli żadnego z tytułów nie kojarzę, to część staram się chociażby liznąć, aby wiedzieć, czy coś tracę. W lutym było kilka gier, które zniknęło z subskrypcji, a ja zwróciłem uwagę na Paradise Killer  –  produkcję inspirowaną głównie grami z dalekowschodniego rynku, chociaż stworzoną przez studio z Wielkiej Brytanii. I, jak się okazuje, jest to ich debiut. Na tyle ciekawy, że będę miał Kaizen Game Works na oku. Zrobili grę, która w pierwszej chwili przytłoczyła mnie swoim światem  –  fabuła już na samym początku wydaje się tak pogmatwana, że wyobrażam sobie, że dla niektórych próg wejścia może być zbyt wysoki. Dowiadujemy się, że ludzie uzyskali cząstkę boskości, która oprócz nieśmiertelności pozwala im tworzyć wspaniałe światy, które mają być rajem. Tyle że boski dar jest przeznaczony dla niewielu członków Syndykatu, niektórym bogom się to nie spodobało, więc robili ludziom pod górkę, niektórzy bogowie umarli, a celem Syndykatu jest ich wskrzeszenie, ale rajskie wyspy okazały się atakowane przez demony… Naprawdę, nie wiem, jak Wam to mógłbym wytłumaczyć w kilku słowach. Zasady działania tego świata poznajemy, brnąc dalej w śledztwo, które mamy do rozwiązania  –  ktoś wymordował całą Radę tuż przed utworzeniem najnowszej, 25. sekwencji wyspy. Sterujemy doświadczoną już panią detektyw Lady Love Dies (wiele imion jest dziwacznych i górnolotnych), która poprzez odnajdywanie poszlak i konfrontowanie ich z podejrzanymi, ma za zadanie wskazać zabójcę. W tym aspekcie gra bardzo przypomina Danganronpę, ponieważ tutaj też mamy na końcu przewód sądowy, w którym wytaczamy argumenty obciążające daną osobę. Po kilku (a może i kilkunastu?) godzinach śledztwa byłem dumny ze swoich osiągnięć, chociaż najwyraźniej raz się pomyliłem, a jednego wątku w ogóle nie odkryłem, sądząc po opiniach w Internecie, których później z ciekawości szukałem. Co ciekawe, nie ma złego finału, co najwyżej Sędzia może powiedzieć, czy Twoje wnioski są słuszne. Grę równie dobrze można ukończyć w 10 minut i to również będzie skutkowało tym samym finałem  –  przeniesieniem się na 25. wyspę. Początkowe utrudnienia w zwiedzaniu poszczególnych lokacji przestały być istotne, gdy na dobre wciągnąłem się w intrygę, a świat przedstawiony stawał się coraz bardziej sensowny. To nie jest gra dla każdego, ale jeśli lubicie rozbudowane dialogi, szukanie ogromnej ilości znajdziek i detektywistyczne klimaty, to Paradise Killer mógłby się Wam spodobać.

Sekcja II: Newsy ze świata gier

Adam Kamiński

Dusza anarchisty ściera się we mnie z romantycznym sercem. Jednego dnia rzucałbym koktajlem Mołotowa i palił rządowe pałace, innym razem wzruszam się nad twórczością klasyków literatury – Tołstoja, Steinbecka czy Remarque’a. W wolnych chwilach potrafię wyruszyć samotnie na szlak i biwakuję w ostępach przyrody. Moim marzeniem jest napisać powieść.

Najważniejsze wydarzenie marca to według mnie zamknięta oraz otwarta beta Diablo IV. Nie ufam Blizzardowi przez wypuszczanie takiego potwora, jakim jest Diablo Immortal, lecz wciąż uważam uniwersum Sanktuarium za moją ulubioną serię gier. Diablo IV zapowiada się wyśmienicie, z dużym naciskiem na ,,zapowiada”. Zobaczymy, co będzie po premierze, kiedy wjadą battlepassy i inne mikrotransakcyjne demony. Sam świat jest brudny, ponury i zdecydowanie skierowany do osób dorosłych, a fakt, że podobno milion ludzi zakupiło preorder, tylko potwierdza, że gracze są głodni tego typu gier. Czekam na czerwiec!

Z wykształcenia polonista. Zapalony gracz. Miłośnik rzemieślniczego piwa i nierzemieślniczej sztuki. Muzyczny poligamista.

Przyznam, że osobiście nie byłem jakoś mocno zainteresowany Diablo IV. W poprzednią odsłonę nie grałem i tylko z drugą częścią Diablo spędziłem trochę więcej czasu. Mój zapał studził zarówno dość ambiwalentny stosunek do całego gatunku hack and slash, jak i kolejne kompromitacje studia Blizzard, z absurdalnym skokiem na kasę w postaci Diablo Immortal na czele. Tak się jednak składa, że mój znajomy jest wielkim fanem Diablo, więc nawija mi o tym cały czas i sprawił, że postanowiłem sprawdzić betę. 

I co tu dużo pisać, wsiąknąłem jak zły. Przede wszystkim Diablo IV kupiło mnie swoim klimatem. Tereny pierwszego aktu gry, w które była możliwość zagrać, wyraźnie inspirowane są słowiańskimi terenami Rusi, co widać w ubiorze strażników i w nazwach miast i wsi. Szalejąca zamieć śnieżna i tereny skute lodem dodatkowo kojarzyły mi się z moim pierwszym rpg, w które grałem  –  Icewind Dale. Ale przede wszystkim, jak powinno być w Diablo, jest mrocznie i brutalnie. Czuć, że otworzyły się bramy piekieł i demony urządzają ludziom krwawą masakrę. Przy tym wszystkim jednak gra wygląda też pięknie. Mimo że niektórzy uważają, iż to po prostu Diablo 3 w ciemniejszych barwach, to różnica w grafice jest spora, co widać w ilości obiektów w lokacjach, poziomie ich destrukcji, efektach pogodowych, jak odbijający się księżyc czy to, jak zachowuje się śnieg. 

Podoba mi się konstrukcja świata, bardziej otwarta i przywodząca na myśl mmo, pełna opcjonalnych eventów, twierdz do zdobycia i podziemi do zwiedzenia. Podoba mi się wreszcie walka, bardziej dynamiczna, dzięki dodaniu każdej postaci odskoku. Nie będę się rozpisywał o klasach postaci, ale wydają się dość zróżnicowane, a drzewka talentów (w większości) ciekawe. Ja najwięcej grałem druidem i, pomimo że był najsłabszą klasą w becie, grało mi się nim najlepiej. Nie wiem, czy sama historia będzie dostatecznie interesująca, ale Lilith wydaje się napisana perfekcyjnie i ma zadatki na bycie idealną antagonistką.

Oczywiście nadal to tylko beta i nie wiadomo, czy Blizzard dowiezie. Najważniejsze pytania, to te o endgame content i sposób monetyzacji. Już teraz wiadomo, że w Diablo IV pojawią się season passy, ale po Diablo Immortal można mieć obawy, że to nie będzie jedyny sposób na wyciągnięcie pieniędzy od graczy. Lepiej zachować chłodny spokój i nie dać się za bardzo omamić marketingowej machinie Blizzarda, choć przyznam, że dla mnie, po tak udanej becie, będzie to szczególnie trudne. 

deep rock galactic survivor

Write a Review

Opublikowane przez

Michał Bębenek

Dziecko lat 80. Wychowany na komiksach Marvela, horrorach i kinie klasy B, które jest tak złe, że aż dobre. Aktualnie wiekowy student WoFiKi. Odpowiedzialny za sprawy techniczne związane z Głosem Kultury.

Adam Kamiński

Dusza anarchisty ściera się we mnie z romantycznym sercem. Jednego dnia rzucałbym koktajlem Mołotowa i palił rządowe pałace, innym razem wzruszam się nad twórczością klasyków literatury - Tołstoja, Steinbecka czy Remarque'a. W wolnych chwilach potrafię wyruszyć samotnie na szlak i biwakuję w ostępach przyrody. Moim marzeniem jest napisać powieść.

Mateusz Norek

Z wykształcenia polonista. Zapalony gracz. Miłośnik rzemieślniczego piwa i nierzemieślniczej sztuki. Muzyczny poligamista.

Patryk Wolski

Miłuję szeroko rozumianą literaturę i starego, dobrego rocka. A poza tym lubię marudzić.

Mateusz Cyra

Redaktor naczelny oraz współzałożyciel portalu Głos Kultury. Twórca artykułów nazywanych "Wielogłos". Prowadzący cykl "Aktualnie na słuchawkach". Wielbiciel kina, który od widowiskowych efektów specjalnych woli spektakularne aktorstwo, a w sztuce filmowej szuka przede wszystkim emocji. Koneser audiobooków. Stan Eminema. Kingowiec. Fan FC Barcelony.  

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *