Najlepszy serialowy debiut sezonu, Naprawdę mocna rzecz, Oglądajcie, póki jeszcze nie stało się to modne – to przykładowe cytaty z opinii krytyków oraz widowni, na temat produkcji Mr. Robot, serialu, który ni stąd ni zowąd wdarł się na szczyty wszystkich rankingów produkcji telewizyjnych; serialu, który zielone światło na drugi sezon dostał zaraz po wyemitowaniu pilotażowego odcinka. Nie ma tu wielkich gwiazd światowego kina (jedynym bardziej rozpoznawalnym aktorem jest nieco zapomniany już Christian Slater), za Robotem nie stoi także wielomilionowy budżet – to nie Netflix, ani HBO, a stosunkowo niewielkie USA Network (ich jedynym innym hitem jest tytuł Suits) odpowiedzialne jest za produkcje największego przeboju letniej ramówki. Skąd więc te zachwyty, skąd ta popularność? Najprościej rzecz ujmując – Mr. Robot, mimo wielu zapożyczeń, jest serialem nietuzinkowym zarówno pod względem treści jak i formy, przede wszystkim jednak jest to dzieło niezwykle aktualne, obok którego naprawdę nie można przejść obojętnie.
Elliot Alderson (Rami Malek) to z pozoru cichy, zamknięty w sobie chłopak za dnia pracujący jako informatyk w specjalizującej się w ochronie e-danych firmie AllSafe. Kim zaś jest, gdy opuszcza ściany molochu zapewniającego mu utrzymanie? Oczywiście tym z kim na co dzień walczy, czyli hakerem. Nie jest jednak ot, takim zwykłym, przypadkowym gościem, który zna się na komputerach. Elliot jest swego rodzaju mścicielem, który wymierza sprawiedliwość na własną rękę; potrafiącym za pomocą uzyskanych przez Internet informacji ukarać każdego, kto według jego osądu ukarany powinien zostać. Lokalny przedsiębiorca, rozprzestrzeniający w sieci dziecięcą pornografię? Partner zdradzający terapeutkę, na spotkania z którą bohater regularnie uczęszcza? To nie ma znaczenia, Elliot potrafi dobrać się do każdego, a jego głównym celem jest E-Corp (Evil-Corp), wielka korporacja, która doprowadziła do śmierci jego ojca. Pewnego dnia z bohaterem kontaktuje się grupa hakerów o nazwie fsociety (od „fuck society”), na czele której stoi tajemniczy Mr. Robot (Slater), a której misją jest zniszczenie Evil-Corp poprzez wyczyszczenie danych z serwerów korporacji, co ma w ostatecznym rozrachunku doprowadzić do „wolności” (jak mówią członkowie grupy), którą będzie zlikwidowanie większości kredytów na świecie oraz pokazanie środkowego palca w kierunku szeroko pojętego „systemu”.
Mr. Robot nie jest w zasadzie niczym nowym; jak wspomniałem, można tu znaleźć kilka zapożyczeń/nawiązań. Coś dla siebie znajdą tu fani Dextera czy chociażby American psycho, przede wszystkim jednak inspiracją był z całą pewnością Fight club, z czym zresztą twórcy serialu wcale się nie kryją, między innymi używając na zakończenie jednego z odcinków covera utworu będącego tłem dla jednej z ostatnich scen kultowego filmu. Tak jak w powieści Chucka Palahniuka (czy filmie Finchera), tak i tu sednem jest walka z systemem, z konsumpcjonizmem, z wielkimi korporacjami, które zakładają kajdany na ręce przeciętnego obywatela. W żadnym wypadku nie można jednak produkcji USA Network uznać za kalkę. Co prawda Robot uderza w pewne punkty, w które uderzano już wcześniej, mamy tu jednak do czynienia z zupełnie inną – o wiele bardziej surową – formą, przede wszystkim jednak, całość jest niesamowicie aktualna. „Obnażanie się” na portalach społecznościowych, dawanie wglądu obcym ludziom w życie prywatne, smartfony, iphony, nowe technologie prowadzące do nieustającej pogoni za tym, co jest bardziej na czasie, bardziej trendy, wszystko to jest tutaj wyśmiane, a przede wszystkim pokazane jest, jak zgubny wpływ mają na nas wspomniane technologiczne nowinki. Zasadniczą różnicą między „najlepszym serialem sezonu” a Fight clubem, z którego ów serial czerpie, jest surowy klimat, który, nawiasem mówiąc, można uznać albo za jedną z największych zalet Mr. Robota albo za jego największą bolączkę. Nie ma tu mrugania okiem do widza, nie ma satyry, nie ma też dystansu; wszystko jest tu mroczne, ciężkie i poważne. Wróćmy jednak do plusów dzieła Sama Esmaila, a do tych zdecydowanie można zaliczyć aktorstwo.
Wcielający się w tytułowego Mr. Robota Christian Slater spisał się bardzo dobrze, zagrał lepiej niż „poprawnie”, jednak to nie on jest tu największą gwiazdą. Największe brawa należą się Rami Malekowi oraz Martinowi Wallstromowi, który wciela się w rolę bezwzględnego pracownika Evil-Corp, Tyrella Wellicka. To, jak znakomicie został dobrany do swej roli Malek, ciężko jest nawet opisać, jednak już teraz można chyba śmiało powiedzieć, że jest to rola życia młodego aktora i bardzo mało prawdopodobne jest to, by kiedykolwiek udało mu się przebić własną kreację z Mr. Robot. Mimika, sposób zachowania czy nawet poruszania – wszystko jest tu w jego wykonaniu perfekcyjne. Elliot, który okazuje się między innymi morfinistą, to aspołeczny geniusz, zamknięty w sobie, którego przytłacza samotność, jednak sam chce w to brnąć, nie widząc dla siebie możliwości współżycia z innymi ludźmi. I taki właśnie jest Malek, którego sama twarz wysyła sprzeczne sygnały – patrzysz na niego i z jednej strony wygląda niepozornie, z drugiej jednak ma w sobie coś takiego, że nie można mieć pewności, czy z chęcią nie zaszlachtowałby w nocy najbliższej rodziny. Z pełną odpowiedzialnością za swoje słowa mogę napisać, że dawno już nie było w serialowym światku tak dobrze obsadzonej roli! Co najlepsze, niewiele ustępuje mu Wallstorm, którego postać to, prawie że (prawie????) drugi Patrick Bateman, główny bohater American psycho. Grany przez Wallstroma Tyrell Wellick to typ karierowicza dążącego po trupach (dosłownie) do celu. Młody, żonaty (swoją drogą, wcielająca się w Panią Wellick Stephanie Corneliussen to trzecia najciekawsza i najlepiej zagrana postać), ogarnięty obsesją władzy i pieniądza Tyrell, potrafi swym sposobem bycia oraz tokiem rozumowania przyprawić o gęsią skórkę.
Jednak tym, co chyba najbardziej zachwyca w zakończonym właśnie pierwszym sezonie, jest sama forma oraz sposób, w jaki kręcony jest Mr. Robot. Serial zdecydowanie kreowany jest na niszową produkcję, czego najlepszym dowodem jest na przykład brak jakiegokolwiek intro – ot, tak po prostu nagle na ekranie pojawia się wielki napis „Mr. Robot” i to wszystko. Kolejnym przejawem „niszowości” przeboju USA Network jest fakt, że choć miejscem akcji jest Nowy Jork, w zasadzie niewiele na to wskazuje; nie ma tu przepychu, neonów i tym podobnych rzeczy, jest grupa ludzi i ponura aura otaczająca wszystkich bohaterów. Jak wspomniałem już wcześniej, wszystko jest tu bardzo surowe i na poważnie, nie ma błahych scen, każda jest ważna, każda do czegoś prowadzi. Niezwykle sprawnie udało się także twórcom oddać złożoną psychikę głównego bohatera, gdzie widz przez praktycznie cały sezon nie może być do końca pewny, co tutaj jest prawdą, a co urojeniem Elliota, a wszystko to okraszone jest znakomicie skomponowaną ścieżką dźwiękową, na której znajdą się zarówno najnowsze radiowe hity, jak i klasyki muzyki poważnej.
Cóż więcej można dodać? Według mnie, wielki boom na omawiany serial nie wziął się znikąd, a pochwały uważam za w pełni zasłużone. Rzecz jasna znajdą się i tacy którzy, chociażby ze zwykłej przekory, powiedzą że Mr. Robot to serialowa wydmuszka i powielanie schematów, jednak proponowałbym nie dawać im wiary ;). Ważniejszą kwestią jest to, czy uda się za rok utrzymać poziom sezonu pierwszego. Nie da się ukryć, że łatwo nie będzie, chociażby ze względu na fakt, że odkryty już został główny twist fabularny. Niemniej jednak jestem dobrej myśli i już zacieram ręce na myśl o następnej odsłonie Mr. Robot, a tym, którzy nie mieli jeszcze przyjemności zaznajomić się z sezonem pierwszym, polecam jak najszybsze nadrobienie tych dziesięciu odcinków – naprawdę warto!
Fot.: USA Network