Zombie to monstra, które bardzo mocno i licznie zadomowiły się w dzisiejszej popkulturze. Są bohaterami setek filmów, gier i komiksów. Nawet jeśli nie gustujecie w takich klimatach, na pewno słyszeliście o The Walking Dead, niezwykle popularnym serialu, którego bohaterowie walczą o przetrwanie w świecie opanowanym przez żywe trupy. No właśnie, schemat tytułów o zombie jest najczęściej bardzo zbliżony: w wyniku jakiegoś wypadku naukowego lub wirusa ludzie przemieniają się w powolne, bezmyślne i krwiożercze potwory (ich pojawienie się często nie jest do końca wyjaśnione), a bohaterami są ocaleni, którzy muszą stawić im czoła. I choć opowieści te mają pewien potencjał, jest to raczej pole do popisu dla produkcji mniej ambitnych, nastawionych na rozrywkę, zazwyczaj bardzo krwawą. Sięgając po Wyspę Zombie, spodziewałem się właśnie takiego prostego survival horroru w wersji książkowej. Spore było moje zdziwienie, bo okazało się, że Øystein Stene całą konwencję zombie wywrócił do góry nogami.
Główny bohater budzi się nagi w pomieszczeniu budynku na niewielkiej wyspie. Nie pamięta, kim jest i jak się tu znalazł. Jego ciało jest ospałe i z trudem potrafi nad nim zapanować, nie wspominając już o mowie. Okazuje się jednak, że na Labofni, bo taka jest nazwa wyspy, takie „pojawienia się” są normalne. Od razu zostaje objęty opieką, nauczony ponownie artykułować wyrazy i jak najnaturalniej się poruszać. Dostaje imię, zawód i lokum, staje się trybem w dziwnym państwie, o istnieniu którego pojęcie mają tylko nieliczni. Im dłużej jednak Johannes van der Linden przebywa na wyspie, tym wyraźniej dostrzega, że jej mieszkańcy nie są normalnymi ludzmi, a władza Labofni skrywa wiele sekretów. Postanawia więc odkryć prawdę o tajemniczej wyspie, a przede wszystkim odnaleźć swoje człowieczeństwo. I to właśnie ono jest słowem-kluczem w tej opowieści, bo mimo iż bohaterami książki Stene’a są zombie, przedstawia ich nie jako bezmózgie i niebezpieczne monstra, ale osoby, którym zostało odebrane coś, co czyni nas ludźmi. Johannes i pozostali labofnijczycy mają nienaturalnie bladą karnację, ich ruchy są ospałe i powolne, mimika ograniczona. Prawie niemożliwe jest dla nich odczuwanie emocji, tak samo jak zmęczenia, nie potrzebują i właściwie nie potrafią spać, a oddychanie jest tylko wyćwiczonym procesem, bez którego mogliby się obejść. Autor bardzo dokładnie analizuje te wszystkie aspekty, by jak najdokładniej zarysować różnicę między ludźmi a labofnijczykami.
Sam pomysł zupełnego oderwania się od kanonu i stworzenia swojego własnego obrazu zombie wydał mi się szalony i z początku mało przekonujący, ale muszę przyznać, że Øystein Stene naprawdę dokładnie i rzetelnie opisał swoją wizję, wykazując się dużą wiedzą na temat działania służb specjalnych, geografii czy całej genezy zombie wywodzącej się z Haiti i kultu Voodoo. W Wyspie Zombie między rozdziałami, w których poznajemy właściwą historię głównego bohatera, Johannesa, czytamy krótkie wycinki historii samej Labofni, począwszy od wizyty na niej misjonarza około roku 520. Te fragmenty, opisujące relacje przybyłych na wyspę ludzi, decyzje dotyczące późniejszego ukrycia Labofni przed opinią publiczną oraz wyniki badań, przeprowadzanych na mieszkańcach wyspy, są jednocześnie dobrze wpisane w fabułę, gdyż są to wycinki dokumentów, jakie znajduje i opisuje Johannes, będąc pracownikiem archiwum miejskiego Labofni. Wszystko to składa się na przemyślany i wiarygodny obraz tytułowej Wyspy Zombie.
No właśnie, jeśli coś nie do końca zagrało mi w dziele Stene’a, to właśnie tytuł. Prosty, niemal krzyczący, że będzie to zwykła, schematyczna opowieść od zombie. Winny nie jest polski wydawca, bo oryginalny tytuł to Zombie Nation, również mało tajemniczy, więc widać – taki był zamysł samego autora. Polski tytuł jest być może również nawiązaniem do Magicznej Wyspy Williama Seabrooka z 1929 roku, w której po raz pierwszy w historii pojawiły się haitańskie wierzenia i żywe trupy. Tak czy siak, obawiam się, że tytuł może zniechęcić część osób do sięgnięcia po książkę Stene’a.
Wyspa Zombie to pozycja nietuzinkowa i ciekawa, którą czyta się z racji małej objętości i dość przystępnego języka niezwykle płynnie. To nie tylko bardzo przemyślana, alternatywna wizja zombie, ale również, a może przede wszystkim, historia o poszukiwaniu własnego ja, poszukiwaniu człowieczeństwa i miejsca, które można nazwać domem. Nie jest to książka, która rzuca na kolana, ale z całą pewnością nie można odmówić jej ambicji do bycia czymś więcej niż kolejną, nudną książką o żywych trupach.
Fot.: zysk.com.pl