Anderson

Odyseja estetyczna – Wes Anderson – „Asteroid City”

Powiedzieć, że Wes Anderson to osobliwy twórca, to jak nie powiedzieć nic. Początkiem kariery sięgającej ponad 30 lat w przeszłość, kiedy 13-minutowy Bottle Rocket (1992) ujrzał światło dzienne i zachwycił publiczność na festiwalu w Sundance, najpogodniejszy z Andersonów w branży na stałe zakreślił swój obszar działania w Hollywood i nie tylko. Teraz jego nazwisko to swoisty znak jakości zapewniający plejadę gwiazd w obsadzie, charakterystyczną pastelową oprawę oraz komicznie zagmatwane fabularne rozwiązania. Poza wspomnianymi, każdy jego utwór, w tym najnowsze Asteroid City, niesie w sobie jednak pewien element niepewności, z którego wyrasta jedno zasadnicze pytanie: czy ta wesoła autorska formuła może działać bez końca?

Kurier Francuski z Liberty, Kansas Evening Sun (2021), ostatni film spod skrzydeł Andersona, zdawał się osłabić dotychczasową percepcję jego filmografii, jednocześnie stawiając solidny znak zapytania pod dalszą twórczością reżysera-scenarzysty z Houston. Określana mianem przeintelektualizowanej czy, co gorsza, zwyczajnie nudnej, laurka dla złotej ery New Yorkera została niespecjalnie ciepło przyjęta, nawet przez niektórych najbardziej zagorzałych fanów. Nie pozwoliło to jednak komukolwiek zwątpić w ogólne umiejętności Andersona – wręcz przeciwnie, bo niecałe dwa lata później swoją premierę ma Asteroid City, na które tłumnie przed ekrany ruszyli nie tylko stali widzowie, ale również sceptycy, naturalnie ciekawi, co nowego ma do zaoferowania amerykański autor.

Anderson

Tytułowe miasto (swoją drogą od zera zbudowane na potrzeby filmu) to umiejscowiona pośrodku niczego, bo dosłownie na pustyni, wioska składająca się z jednej stacji benzynowej, baru mlecznego oraz kompleksu domków i namiotów. Lokalną atrakcją przyciągającą turystów jest tutaj ogromny krater, który został utworzony przez uderzenie meteorytu pięć tysięcy lat wcześniej. Właśnie z tego względu w Asteroid City organizowany jest coroczny konwent naukowy Junior Stargazer, na który zjeżdżają się charaktery ze wszystkich stron Stanów Zjednoczonych. Pełni Andersonowskiego sznytu dodaje fakt, że Asteroid City wcale nie istnieje. To sztuka grana w teatrze przed publicznością. I tak dochodzimy tutaj do podobnych kuriozów, jak na przykład rola aktorki Scarlett Johansson grającej aktorkę teatralną wcielającą się w sztuce w znaną aktorkę filmową. Witamy w świecie Wesa Andersona, gdzie przeplatamy sekwencje procesu tworzenia teatralnego arcydzieła (tutaj mój ulubiony Edward Norton jako autor sztuki) z pogodną historią o naukowym konwencie zaburzonym przez nieoczekiwane odwiedziny pewnej pozaziemskiej istoty.

To ostatnie, niespodziewane wydarzenie, choć zauważalnie w tle, stanowi główną oś, wokół której Anderson sprawnie manewruje, co chwilę dorabiając nowe opowiastki i gagi mające raz rozbawić, a raz wprawić widza w zadumę. Mnogość wątków tym razem nie przytłacza (patrzę na ciebie, Kurierze francuski…), mimo że jest tu miejsce na ekstrawagancką historię miłosną, a nawet dwie, ukazanie trudnego procesu kreatywnego autora, dojmujący wątek o przemijaniu i pogodzeniu się z przeszłością oraz nieco filozoficzne epizody na temat zostania zauważonym w nieskończonej próżni wszechświata. Jest muzykalnie i kolorowo, a korowodu gwiazd, które wcielają się we wszystkich bohaterów, na tym etapie nie sposób wypisać (umówmy się, że grali tutaj w s z y s c y), jednak podczas seansu daje się odczuć pewną nieopisywalną pustkę całości. Bezcelowość, bezemocjonalność, formę dla formy i niczego więcej. Ostatecznie ani Tilda Swinton, ani Bryan Cranston, ani genialny Steve Carell nie przekonują mnie, że gdzieś wewnątrz ich kreacji tli się emocja, która opowiada tę historię, i zapewniam: to nie jest ich wina.

Anderson

Niczym kartonowe ściany, z których w teatralnej konwencji złożone jest całe Asteroid City, podobną nietrwałość da się odczuć, wychodząc z kinowej sali po seansie najnowszego filmu Andersona. Czyżby konwencja, w której amerykański reżyser tak sprawnie porusza się od lat, w końcu dojrzała własnego schyłku? Nie ma wątpliwości, że publika, jak i krytycy, zostaną w tej kwestii podzieleni. Trzeba jednak przyznać, że kino to medium, które, jak każde inne, jest poddawane stałym zmianom i ewolucjom, a jakiekolwiek przesadnie hermetyczne snobizmy są szybko wychwytywane i karcone.

Odnoszę jednak wrażenie, że w jakiś pokrętny sposób łączy się to ze snutą w tle kosmiczną opowiastką. Odwiedziny kosmity, które wywołują najpierw ogólną panikę, a potem kwarantannę całego miasteczka, równie szybko, jak wywołały wrzawę, zostają zamiecione pod dywan. Po tygodniu nikt już nie pamięta o nowym pozaziemskim kompanie (lub wrogu), uczestnicy konwentu odjeżdżają tam, skąd przybyli, próby atomowe zaś oraz uliczne policyjne pościgi wracają do porządku dziennego. Niektóre rzeczy najwidoczniej się nie zmieniają. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że zasada ta nie dotyczy twórczości Wesa Andersona.

Fot.: United International Pictures

Anderson

Overview

Ocena
5 / 10
5

Write a Review

Opublikowane przez

Jakub Jaworski

Pasjonat kina, szczególnie tego kameralnego. Aspirujący scenarzysta i jednoczesny student informatyki.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *